Jakie reakcje wywołałaby ta wystawa, gdyby pokazać ją w Polsce? Od niedawna przed Muzeum Narodowym w Warszawie stoi heros z głazem nad głową, parodiujący Karola Wojtyłę przywalonego meteorem w rzeźbie Maurizia Cattelana, która wywołała skandal w 2001 r. w Zachęcie. W zremiksowanej wersji autora pomnika smoleńskiego Jerzego Kaliny papież brodzi w dawno nieczynnej sadzawce zabarwionej krwią i miota skały w groźnym geście, jakby chciał komuś przywalić. Tak wściekły Jan Paweł II nigdy nie był. Na widok berlińskiego biennale zapewne opadłyby mu ręce. Odłożyłby kamień i otworzył ramiona do jego bohaterów. Najprawdopodobniej by się objęli.
– Znasz polską poetkę Annę Świr? – pyta Iman Mersal, artystka z Egiptu. Chyba chodzi jej o Świrszczyńską, myślę w pierwszej chwili, ale muszę sprawdzić. Z pomocą przychodzi, jak zwykle, Wikipedia, która wyjaśnia, że w ten sposób skraca się nazwisko poetki, niemożliwe do wymówienia za granicą. Co ma wspólnego autorka, która była sanitariuszką w Powstaniu Warszawskim z 11. Biennale sztuki w Berlinie? Motto: „The crack begins within” („Wszystko zaczyna się od pęknięcia”) Egipcjanka zaczerpnęła z jej poezji. Czytaliśmy te wiersze w szkole, ale wtedy nic z nich nie zrozumiałam. Teraz trzeszczą mi w uszach, niemal je rozsadzając:
„Macierzyństwo”
Urodziłam życie.
Wyszło krzycząc z moich wnętrzności
i żąda ode mnie ofiary z mojego życia
jak bóstwo Azteków.
Pochylam się nad małą kukiełką,
patrzymy na siebie,
czworgiem oczu.
– Nie zwyciężysz mnie – mówię.
Nie będę jajkiem, które rozbijesz
wybiegając na świat,
kładką, po której przejdziesz do własnego życia.
Będę się bronić.
Pochylam się nad małą kukiełką,
spostrzegam
drobny ruch drobnego paluszka,
który jeszcze tak niedawno był we mnie,
w którym płynie pod cienką skórą
moja własna krew.
I oto zalewa mnie
wysoka, jasna fala
pokory.
Bezsilna, tonę.
Czy to samą siebie tak wielbię
w owocu swego ciała,
czy oddaję się na ofiarę
ludożerczemu bóstwu instynktu?
Skądże wezmę siłę, by się oprzeć
temu, co tak bardzo słabe?
Potrzebna małej kukiełce jak powietrze,
daję się bez oporu połknąć miłości,
jak powietrze daje się połykać
jej drobnym, chciwym życia płucom.
Te słowa ukazały się w Polsce lat 70., gdy córka Świrszczyńskiej była już dorosła. Może dlatego wpisane w macierzyństwo sprzeczne uczucia poetki – gniew, frustracja i poczucie winy – mogły wybrzmieć, nie krzywdząc dziecka. Matka była poetką feministką. Odważnie ujawniła uczucia towarzyszące „staniu się powietrzem”, czyli żądaniu bezwarunkowej miłości, altruizmu i poświęcenia od chwili, gdy zostało się rodzicem. Czy nowe życie automatycznie wymazuje stare? Przecież opieka nad nim jest potrzebna, by mogło wzrosnąć i stopniowo wyprzeć stare. Kiedy rodzimy, chcemy dalej być sobą. A kochając, sami czasem pozwalamy się pochłonąć.
W ten sposób można widzieć cały współczesny świat. Wszyscy jesteśmy dla niego tylko jajkiem, kładką do nowego życia. Nosimy w sobie wewnętrzną rysę, przez którą coś pęka i wydostaje się na świat. Wciąż doświadczamy swoistego porodu. W jaki sposób? Poród to sytuacja, w której ktoś staje się szczeliną, przez którą na świat wychodzi nowe istnienie. Tak samo przyszły porządek wyłania się dzięki tym, którzy naruszają stare struktury. To nie tak proste jak wymiana pokoleń albo nowe, które zastępuje stare. Jesteśmy w momencie, gdy zaczęły się skurcze, odeszły wody i zaczyna się niewyobrażalnie bolesna, ale życiodajna akcja. Ci, którzy próbują wydostać się na zewnątrz, by dostać miłość i uwagę, która im się należy, to przedstawiciele mniejszości – etnicznych, płciowych, seksualnych, którzy nie uczestniczą w debacie publicznej. Wszyscy ci, którzy domagają się uznania i praw, zmuszają nas do zaopiekowania się, czułości, pokory. Oni stanowią o różnorodności, oni są zmianą. Stwarzają szczelinę, która zaczyna się od wewnętrznej rysy. Którędy biegnie, próbuje nam pokazać sztuka. Choć to proces, przed którym bronimy się, któremu stawiamy opór, to ostatecznie musimy zgodzić się na macierzyństwo. Pokochać Margot i inne/innych, którzy rozsadzają dotychczas znaną nam rzeczywistość. Tak pokrótce rozumiem wizję świata, którą prezentuje tegoroczne biennale w Berlinie.
Transseksualiści, pacjenci szpitali psychiatrycznych, indianie Mapucza, ofiary reżimu w Chile i na Filipinach, Kurdowie, Inuici, Romowie – wszyscy obecni na tej wystawie symbolizują życie, które domaga się miłości. Nieprzypadkowo Polka zaproszona do tegorocznej edycji to Małgorzata Mirga-Tas, mieszkająca w Czarnej Górze na pograniczu Spiszu i Podhala. Pochodzi ze szczepu Bergitka Roma mieszkającego w osadach o najdłuższych tradycjach, aż z czasów przedrozbiorowych. Mirga-Tas walczy o pamięć o Porajmos – zagładzie Romów, którzy byli drugą po Żydach najliczniejszą grupą przeznaczoną do całkowitej likwidacji przez nazistów. Artystka postawiła w Borzęcinie Dolnym, gdzie w 1942 r. dokonano egzekucji 29 osób, drewniany pomnik Pamięci o Zagładzie Romów. Niestety, został zniszczony przez nieznanych sprawców. Odlała więc z resztek woskowe kształty, aby podkreślić, jak krucha jest pamięć o zagładzie Romów, a jak silna wciąż niechęć do osób zwanych kiedyś Cyganami. Gotowa na to, że odbudowany pomnik w każdej chwili znów może być zniszczony, upamiętnia w różowych kawałkach, przypominających kruche ciało, siłę przetrwania i traumy, którą nosi w sobie prześladowana ludność.
Oglądam też rozstawione w salach wystawowych jej bogato zdobione parawany, uszyte z wzorzystych babcinych chustek, cekinów czy firanek. Mirga-Tas oddaje hołd kobietom ze swojej rodziny i wsi, czule je portretując. Siedzą tu zamyślone, palące papierosa, pochylone nad miską. Nie samotne, bo w towarzystwie kury, konia czy kota. Poznajemy je w domowych pieleszach, na ganku przed domem, w kapciach. Można się do nich zbliżyć, bo artystka użyła ich własnych ubrań, dała im różaniec, siwe włosy, zwyczajne gesty. Stworzyła im raj, w którym mogą spoczywać wśród kwiatów, zwierząt, pod kolorowym słońcem.
Do historii Majów Kaqchikel nawiązuje przedstawiciel tego ludu Edgar Calel, który komunikuje się z przodkami w uwspółcześnionym rytuale. Urodzony w Chi Xot potomek Pierwszego Narodu wyhaftował sobie sweter nazwami 23 języków, jakimi posługiwali się rdzenni mieszkańcy Gwatemali. Sfotografował się w tym ubraniu na środku pola kukurydzy – rośliny, bez której być może nie powstałoby imperium Azteków czy Majów. Ci drudzy przypisywali jej rytualną funkcję, składali nawet ofiary z wrogów bogowi kukurydzy. Wydarta pierwszym Amerykanom stanowi dziś najpopularniejsze zboże na świecie. A głosy tych, którzy ją wyhodowali kilka tysięcy lat temu, zostały ostatecznie uciszone. Dlatego artysta odprawia magiczny obrządek w ikonicznym budynku brazylijskiego modernizmu – pawilonie biennale w São Paulo projektu Oscara Niemeyera. Calel ubrany w skórę jaguara, czyli swego totemicznego zwierzęcia, wzywa duchy zmarłych, aby wróciły tam, skąd zostały wypędzone. Jego wideo „Sen z obsydianu” jest marzeniem o tym, by słowo „Amerykanin” nie oznaczało tylko obywatela Stanów Zjednoczonych, czyli potomka kolonizatorów, lecz przedstawicieli wszystkich plemion, które zasiedlały obie Ameryki, zanim zdobycze tych cywilizacji zostały zagrabione, a mieszkańcy zamknięci w rezerwatach.
Jak wygląda takie życie w jego duchowym wymiarze, można zobaczyć w rysunkach Shuvinai Ashoony, artystki inuickiej, mieszkającej w wiosce Kinngait daleko na północy Kanady. Miejsce to szczególne, bo tu właśnie znaleziono najstarsze ślady tych, których kiedyś nazwalibyśmy proto-Eskimosami, a teraz wiemy, że nazywali się Thule i zamieszkiwali Arktykę 1000 lat p.n.e. Dzisiejsza mieszkanka Kinngait rysuje duchy przodków, zwierząt, ludzi pod postacią olbrzymich granatowych i fioletowych stworów przypominających zębate ośmiornice, wielogłowe węże lub same drapieżne łapy uzbrojone w pazury. Ludzie w różnej skali kryją się w jaskiniach nadzy albo ubrani w kaptury i dogadują się z przyrodą, opiekując się sobą nawzajem. Baśniowy świat tych wyobrażeń jest komiksowy, a zarazem religijny. Portretuje nomadyczny tryb życia społeczności od wieków żyjącej w matriarchacie. Ashoona jest potomkinią inuickiego rodu artystek, które w tej kulturze są uważane za kapłanki i otoczone kultem.
Odnalezienie gatunku, o którym myślano, że wyginął, świętuje Andrés Pereira Paz z Boliwii. Bohaterem jego pracy jest ptak guajojó, który zniknął z puszczy amazońskiej na skutek wypalania jej w celach przemysłowych. Jego śpiew usłyszano niedawno w La Paz, gdzie znalazł sobie schronienie. Artysta pozwala słuchać treli guajojó w przyciemnionym pomieszczeniu, gdzie dźwięk każdorazowo rozjaśnia metalowe rzeźby niczym żarzący się ogień. Te rysunki w przestrzeni to kształty zaczerpnięte z manuskryptów pierwszego kronikarza Amazonii Felipe Guámana Poma de Ayala, który już w XVII w. opisywał niszczenie dżungli i wytępienie jej mieszkańców przez kolonizatorów. Jak to możliwe, że po 400 latach wołania o pomoc i działań ekologów w ostatnich dekadach ten brutalny proces wciąż nie ustał, tylko posuwa się dalej? Ilu jeszcze lat potrzeba?
Artyści pochodzący z ludów historycznie i geograficznie zepchniętych w niepamięć stanowią większość na Berlin Biennale. Dlatego tak dużo jest tu rękodzieła: tkanin, haftów, robótek ręcznych. Kobiety z plemienia Mapucha co tydzień siadają na Plaza de Armas, w centrum Santiago
de Chile i robią na drutach mapę Ngulu Mapu – mitycznego terytorium Mapuczów, zawłaszczonego przez konkwistadorów. Ubrane w czerń – kolor oznaczający u nich czystość i płodność – walczą o pamięć aktywistki ekologicznej Macareny Valdés, zwanej „La Negra”, zabitej w 2016 r. podczas protestu przeciwko budowie elektrowni wodnej na świętej ziemi plemienia. Czy są artystkami? A może działaczkami? Berlińskie biennale nie rozstrzyga, ale szuka takich właśnie osób.
Występują też ci, którzy żyją na marginesie społeczeństwa ze względu na płeć – niebinarną i orientację seksualną, która nie jest uznana za równoprawną przez władze religijne. Na wystawie w KunstWerke „Antykościół” poświęconych temu prac jest zatrzęsienie. Relacje z prześladowań, aktów przemocy, nietolerancji mnożą się w różnych krajach na wszystkich kontynentach. Artyści zwierzają się z gwałtów, których padli ofiarą, więzień i szpitali psychiatrycznych, gdzie próbowano siłą ich naprostować. Historia przemocy sięga daleko wstecz i w sumie niewiele się zmienia. Relacje są do siebie podobne i chwilami mam wrażenie terroru empatii – szantażu, w którym wszystkim trzeba współczuć.
Jednocześnie to, co najbardziej osobiste, staje się uniwersalne, publiczne. Nie tylko własne ciało, lecz także każde, które cierpi. W „Odwróconym muzeum” prezentowanym w budynku Gropius Bau całą ścianę pokrywają rysunki Flávio de Carvalho, który sportretował umierającą matkę. Udokumentował jej konanie aż do ostatniego tchnienia. I to nie sztuka współczesna, tylko stworzona w 1947 r. Na wystawie w São Paulo wywołała wtedy falę protestów. Rozpoznano w nich personę, która należała do brazylijskiej burżuazji. Czy syn ukradł matce intymność? A może stworzył jedyny, czuły i przejmujący zapis tego, jak duch opuszcza ciało. Jego praca jest jedną z niewielu, którą można cenić za samą formę, warsztat artysty. Obok dzieł prawdziwej ikony sztuki niemieckiej Kätthe Kollwitz, która ekspresyjnie portretowała walkę klas i rolę kobiet w społecznym buncie. Tematy jej rysunków sprzed ponad stu lat są wciąż aktualne i podczas dzisiejszych protestów moglibyśmy nieść je na sztandarach.
Wyobrażam sobie, jakie reakcje wywołałaby ta wystawa, gdyby pokazać ją w Polsce. Przypomina się figura autorstwa Jerzego Kaliny postawiona ostatnio przed Muzeum Narodowym w Warszawie. Ma być parodią słynnej rzeźby Maurizia Cattelana „La Nona Ora”, która w 2001 r. wywołała skandal w Zachęcie. Tam Karol Wojtyła leży przywalony meteorem. Tu groźnie dzierży głaz nad głową, jakby miotał skały i chciał komuś przywalić. Na widok berlińskiego biennale zapewne opadłyby mu ręce. Odłożyłby kamień i otworzył ramiona do jego bohaterów. Najprawdopodobniej by ich objął. Przecież miłość bliźniego to właśnie sedno chrześcijaństwa. Najlepiej tłumaczy to „REQUIEM” Carlosa Motty, instalacja wideo w piwnicy KunstWerke. Ale zanim tam wejdziemy, musimy minąć ogromny ołtarz z trójramiennym krucyfiksem i serię obscenicznych obrazów. Namalował je, nawiązując do Biblii i teatru okrucieństwa Antonina Artauda, Brazylijczyk Pedro Moraleida Bernardes w „Make Your Own Sistine Chapel” w latach 90. Gdzie jest nihilizm, poniżenie, świętość, grzech i przyjemność – pyta w świętokradczym geście. Wokół niczym stacje drogi krzyżowej wiszą rysunki „Biodelica” argentyńskiej artystki Florencii Rodriguez Giles. Erotyczne i makabryczne obrazy rozpadających się ciał pokazują, jak umięśnieni, owłosieni herosi bez genitaliów wsysają się nawzajem. Na ziemi leży krąg ciał przypominających to zdjęte z krzyża. W ten sposób fanatycy chrześcijańscy blokują Love Parade w Korei Południowej. Young-jun Tak ulepił te figury z homofobicznych ulotek, wysyłających gejów na leczenie i żądających „stref wolnych od LGBTQ+”. Dlaczego chrześcijanie tak nienawidzą ludzi za ich płeć i orientację? Sekta Shincheonji była, jak wiemy, wylęgarnią COVID-19 i rozprzestrzeniła wirus po całej Korei. Wyznawcy tego kościoła są tak samo napiętnowani, jak ich znienawidzeni wrogowie – społeczność homoseksualna, którą wcześniej oskarżali o roznoszenie HIV.
Wyjaśnienie tej wrogości czeka właśnie w „REQUIEM”. W piwnicy, kojarzącej się z darkroomem czy barem pogo, słychać wykład wygłoszony przez queerową teolożkę katolicką (cudowne, że istnieją takie osoby!) Linn Marie Tonstad, która tłumaczy rozróżnienie na dobrych i złych ludzi według doktryny chrześcijańskiej, związek grzechu i rozkoszy oraz własną chęć, aby odczarować uprzedzenia narzucone przez hierarchów Kościoła, ale nieobecne w samej literze teologii chrześcijańskiej. To, co się dzisiaj dzieje, jest odległe od sedna katolicyzmu. Homofobia jest sprzeczna z nauką Chrystusa. Jeśli Bóg stworzył ludzi LGBTQ+, to po to, by byli oni częścią świata. Kochając ich właśnie za inność, odbierając im cierpienie, możemy lepiej zrozumieć Boga i siłę jego miłości. Szkoda, że tego wykładu nie słychać w Warszawie zamiast grzmotów wywołanych przez gromowładnego Wojtyłę. Surowy sędzia kamienujący niewiernych? – nie taki chyba był jego image. Ktoś nami manipuluje. Pozostaje szukać niezgody w sobie. Rysy, pęknięcia, od którego wszystko się zaczyna.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.