Jeśli ktoś chciałby oglądać same zmysłowe retrospektywy księży, nie wychodziłby z kina tygodniami. Bartosz Bielenia w „Bożym Ciele” jest jak opłatek: dla tych, którzy szukają Boga, będzie jego materializacją, zaś tym, którzy pragną seksu, pozwala się schrupać. Andrew Scott w serialu „Fleabag” jedynie wygląda jak kolejna zdobycz bohaterki.
Za mundurem panny sznurem, za sutanną sznur za panną. Usłyszałam kiedyś o księdzu, przez którego zabiły się dwie dziewczyny: jedna się powiesiła, druga skoczyła z okna. O tym, że nie ma gorszej rzeczy niż miłość do duchownego, opowiadały mi nieraz kobiety, które oparły się fascynacji. Jednocześnie to młody ksiądz sprawia, że staruszki rączo biegną na roraty, a długowłosy Jezus skłania, by całowały jego słodkie oczy w tęczowej aurze na świętych obrazkach. Kościół był zawsze świadom zmysłowości, jaką wyzwala, stąd wizerunki sakralne od wieków nosiły w sobie obietnicę rozkoszy dostępną już dużo wcześniej niż w życiu wiecznym.
Teraz jednak reklamowanie instytucji Kościoła weszło na zupełnie inny poziom. Zaczęło się od „Calendario Romano”: czarno-białych portretów przystojniaków złapanych na ulicach Watykanu. W tegorocznej edycji jeden z nich podczas procesji je coś z ręki kobiety spragnionymi wargami. Jak niegdyś ksiądz z reklamy Benettona, który całował się z zakonnicą. W latach 90. prowokacyjna fotografia Oliviero Toscaniego romantyzowała tabu. Dziś zgoła inne cele przyświecają ilustracjom wodzenia nas na pokuszenie. Choćby „Orthodox Priests” z wytatuowanymi atletami w sutannach, którzy w niedwuznacznych pozach udawali, że studiują Pismo Święte. Przegięty wygłup naśladował powagę przebieranek z sex-shopu albo kiepsko zagrane porno a la „The Priest & The Beast”. Tak naprawdę miał jednak przeciwdziałać homofobii wobec prawosławnych popów, a zarazem stanowić pretekst do wyuzdanych fantazji za kratą konfesjonału. Celowo kiczowaty dla radości świętokradztwa. Sprzedawało się kontrowersję, a przemycało podnietę, do ręki wkładając paragon.
Czym innym jest dziś ksiądz efeb palący papierosa na plakacie. Tańczący do techno w trailerze. Rozebrany przed ołtarzem w filmie, gdzie odsłania gibkie ciało. Blizny, jakby był zdjęty z krzyża, oraz tatuaże, jakby wyszedł z paki: na plecach ma Matkę Boską prawdziwszą niż ta, która wisi w kaplicy. Bartosz Bielenia w „Bożym Ciele” jest jak opłatek: dla tych, którzy szukają Boga, będzie jego materializacją, zaś tym, którzy pragną seksu, pozwala się schrupać. Gra postać niemal pozbawioną własnych pragnień prócz jednego: by stać się dla kogoś ważnym. W niego każdy chciałby uwierzyć, bo nie manipuluje wiernymi, nie wykorzystuje też swojej władzy. Uczciwość, empatia, sprawiedliwość ucieleśniają się w nim i rozkwitają w spontanicznych występach, dających do myślenia, zarażających entuzjazmem. Istny ideał. Jedyna jego wina polega na tym, że bez uprawnień założył sutannę. I że musi ją zrzucić, by stać się antychrystem.
To recepta na sukces. Weźcie młodego aktora i przebierzcie za księdza. Tak zaczynał Linus Roache w roli kleryka, który łamie celibat, idąc do łóżka z gościem poznanym w klubie gejowskim. Wcześniej duchowni na ekranach głównie uwodzili kobiety, jak Richard Chamberlain w „Ptakach ciernistych krzewów”, kobiety bardzo w typie mamy, cioci i sąsiadki. W dramacie Antonii Bird miało być odważniej. „Ksiądz” wprawdzie mnie nie rozpalił, ale to dopiero miało się okazać. Najpierw musiałam sforsować protest emerytek pod wrocławskim kinem Warszawa, gdzie wejście tarasowała moja babcia z paniami z parafii. Prawie udaremniła w ten sposób jedną z moich pierwszych randek, którą koniecznie chciałam odbyć na „Księdzu”. Dlatego właśnie, że był wtedy odradzany młodzieży, otoczony nimbem zakazanej erotyki. Na religię nie chodziłam już od paru lat, odkąd ksiądz zamknął mnie w kościele za gadanie podczas rekolekcji. Byłam więc żywo zainteresowana świętokradztwem, jego wywrotową, humorystyczną siłą, którą miałam poznać dopiero wiele lat później w filmach Piera Pasoliniego, Kena Russella czy Dereka Jarmana. Ale dostrzegałam już na tym etapie, że księża w kinie to przystojniacy. W kinie, bo w kościele nigdy takiego nie widziałam. Nawet jeśli przesłanie jakiegoś filmu pozornie miało być inne, nie bez znaczenia była męska uroda okryta długą, czarną szatą. Na przykład fakt, że w roli Popiełuszki wystąpił zmysłowy Christopher Lambert, dodawał filmowi „Zabić księdza” Agnieszki Holland dodatkowy – i jakże potrzebny – walor. Dostrzegła go także Liliana Cavani, reżyserka, którą wręcz opętała postać św. Franciszka. Portretowała go trzykrotnie, za każdym razem razem ubierając w średniowieczny habit ślicznego łobuza: Mickeya Rourke'a, Lou Castela, a wreszcie Mateusza Kościukiewicza.
Zakonnikom też dodaje się seksapilu, obsadzając w tych rolach najbardziej seksownych mężczyzn.
Zanim komże zrzucili Andrew Garfield i Adam Driver w „Milczeniu”, 30 lat wcześniej robili to przecież Jeremy Irons i Robert De Niro w „Misji” – pierwszy jako jezuita, drugi jako nawrócony handlarz niewolników. Oglądałyśmy ten film pasjami z moją przyjaciółką. To zresztą znamienne, że podobna rola pojawia się w karierze każdego wyględnego aktora. W ostatnich latach najbardziej kuszącym przedstawicielem kleru stał się zdecydowanie „Młody papież”, czyli Jude Law, który odsyła do lamusa nie tylko Piotra Adamczyka, ale też nawet legendarnych poprzedników: Aleca Guinnessa, Jona Voigta czy Boba Hoskinsa, którzy skupiali w sobie powagę urzędu, a nie jego wdzięk. Idea, by papież był ponętny, jest jednak nowa. Dotąd kamera seksualizowała namiestników niższego szczebla, nawet nie biskupów, tylko duszpasterzy w bezpośrednim kontakcie z wiernymi. To dla nich, chodzących na msze, obsadzano jako sługi boże najlepsze okazy męskości. Koloratkę założył przecież Heath Ledger w „Zjadaczu grzechów”, Gael García Bernal w „Zbrodni ojca Amaro”, Ewan McGregor w „Aniołach i demonach”, Antonio Banderas w „Pytaniu do Boga”, Gabriel Byrne w „Stygmatach”, Sean Connery w „Imieniu róży”. Ciachem w sutannie stał się ostatnio nawet Ethan Hawke w „Pierwszym reformowanym”.
Jeśli więc ktoś chciałby oglądać same zmysłowe retrospektywy księży, nie wychodziłby z kina tygodniami. A któryż to filmowy piękniś nie zagrał Jezusa? Mają tę rolę przecież na koncie i Christian Bale, i Justin Theroux, i Willem Dafoe, i Rodrigo Santoro. Bo aktor dla chrystusowej roli dałby się ukrzyżować. Który tego jeszcze nie zrobił? Do głowy przychodzi mi tylko Michael Fassbender, którego uroda, stworzona jak pod komżę, wciąż czeka na swoją hosannę.
Polskie kino w tym temacie jest dużo skromniejsze. Owszem, ról duchownych jest mnóstwo. Dominuje w nich jednak męczeństwo, rubaszność, satyra. Nie będę tu pisać o zbrodniach. W ostatnich latach napalonego, atletycznego duchownego grał chyba tylko Andrzej Chyra jako depresyjny ksiądz alkoholik zakochany w opóźnionym młodzieńcu (Mateusz Kościukiewicz jako obiekt pożądania). Reżyserka Małgorzata Szumowska idealizowała w tych postaciach miłość niemożliwą, wyobrażając sobie, jakby mogło być „W imię...” wyzwolenia. Dlatego seksowny kapłan nie dominuje na naszych filmowych ołtarzach, skoro jesteśmy bardziej na etapie wyzwalania się z opresji. Na pociąg przyjdzie czas, ale potrzebna będzie odrobina kampu, czyli teatralności i sztuczności religijnego rytuału. To ona czyni miłość cywila do księdza zarazem wzniosłą i upadłą.
Jedyna sytuacja, jaka wykracza poza opisane powyżej zbrodnie i fetysze, zdarzyła się ostatnio w serialu. Zdecydowanie moim ulubionym z ostatnich miesięcy. Chodzi o „Fleabag”, nagrodzony sześcioma statuetkami Emmy. Laureatka nagród Phoebe Waller-Bridge obnosiła się nimi w skeczach „Saturday Night Live”, nie wypuszczając ich z rąk, przez co nie mogła ani się napić, wysikać, ani też wezwać windy. Słusznie przyznano jej całe złoto świata, gdyż nie ma drugiej tak zdolnej, błyskotliwej, dowcipnej kobiety ani w dzisiejszym kinie, ani w stand-upie, ani w telewizji. Dlatego 34-letnia geniuszka zgarnęła też nagrodę za serial „Obsesja Eve” o psychopatycznej morderczyni i tropiącej ją agentce. Niebawem zobaczymy nowego Bonda na bazie jej scenariusza. O sukcesie Waller-Bridge przesądza to, że jest także świetną aktorką.
„Fleabag” zagrała najpierw na scenie jako monodram, który następnie przerobiła na serial o singielce w żałobie, z niskim poczuciem własnej wartości. Już pierwszy odcinek zaczyna się od sceny masturbacji kobiety do przemówienia Obamy, która kończy się ponownym, teraz ostatecznym rozstaniem z chłopakiem bohaterki. W kolejnych epizodach kobieta chodzi do łóżka z rozmaitymi mężczyznami, próbując zagłuszyć ból po stracie (jak się okazuje, wcale nie akurat tej) oraz poczucie winy. Trudne tematy poruszane są z niespotykaną na ekranie lekkością. Dlatego obezwładniająco piękny ksiądz (Andrew Scott), który pojawia się podczas rodzinnej kolacji na początku drugiego sezonu, wygląda na tym tle jak kolejna zdobycz, którą Fleabag włoży do swojej portmonetki, jak zwykle mrugając do kamery. Lecz tu właśnie przejawia się umysł szachistki, która przewiduje wiele ruchów naprzód.
Ksiądz jako jedyny dostrzega, że łamie ona czwartą ścianę, puszczając oko do widza. Przejrzał nie tylko ją, ale też nas. On do tej gry nie należy. I to wcale nie dlatego, że od innych, zawsze chętnych mężczyzn odróżnia go celibat. Dla niego seks jest niemożliwy, bo wiąże się z uczuciem. I tylko tyle? Bohater czuje niepokój, bo chodzi za nim lis, nie wiadomo, czy znak pokusy, czy Boga. Gdy z Fleabag zakochują się w sobie, lis nagle znika, bo to wzajemna miłość staje się dla nich Bogiem.
Można odczytywać ten film jako utopię miłości niebiańskiej, która na ziemi nie ma prawa istnieć. Można, jak oburzeni katolicy, odebrać jej wdzięk i orzec, że ksiądz nadużywa zaufania dziewczyny za sprawą charyzmy, którą ją upaja, dolewając tam również procentów i całej masy narcyzmu, jakim karmi się osoba niejako wybrana przez księdza. Łatwo udowodnić mu także nieczułość. Jednak to, o co naprawdę chodzi w kreacji tej postaci, to tak naprawdę ani krytyka, ani pochwała kleru. Jeśli już „Fleabag” zawiera jakiś komentarz adresowany wprost do Kościoła, jest nim generalna krytyka celibatu jako nieludzkiej praktyki narzucanej czującym, wrażliwym duszom. Miarą miłości nie jest przecież rezygnacja z uczuć innych, bliskich osób, tylko wzięcie za nie odpowiedzialności. Nie wypieranie, tylko wprowadzenie w pełnię życia. Sedno postaci księdza w tym serialu dotyczy więc czegoś głębszego. I to jest powiedziane bardzo serio w całym tym festiwalu żartów i ekscesów. Chodzi o nawrócenie na wiarę w możliwość więzi z drugim człowiekiem, która przywraca do życia, do sensu, ponownie łączy duszę i ciało, które przecież, o czym zapomniała bohaterka, nigdy nie były od siebie oderwane.
Seks z kimś, kogo się kocha? No nie, trudno o bardziej staroświecką ideę. Do tego są więc potrzebni przystojni księża – żeby odzyskać duchowość, która jest na wyciągnięcie ręki. Potrzebne są też dziewczyny z nerwicą i depresją, które odważą się śmiać z siebie i otwarcie kochać. A więc już nie być sznurem. Za nimi ci w sutannach powinni stać murem.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.