Nieprzewidywalna, bo rządzi własnym życiem. Jędzy wszystko wolno. Jędza nie ma nic do stracenia, bo i tak nikt w jędzę nie uwierzy i nikt jędzy nie polubi. Jędza to współczesny gatunek czarownicy. Kobiety, której nie da się okiełznać, więc boją się jej zarówno mężczyźni, jak i inne kobiety.
Trudno być jędzą. Trzeba wciąż się dwoić i troić, żeby wymyślić coś wrednego, kręcić nosem i mieć w zanadrzu ciętą ripostę. Nikt nigdy nie zaprosi cię na wesele. Chyba że najbliższa rodzina, gdy już naprawdę musi. Nikt nigdy nie da ci potrzymać niemowlęcia, bo specjalnie je upuścisz. Albo jak zła wróżka rzucisz na nie jakiś urok. Skarg na ciężki los jędzy wysłucha tylko mąż, który musi być niewiarygodnie fajnym gościem, żeby z tobą wytrzymać i jeszcze cię kochać. Szczegóły opisano w poradniku „Dlaczego faceci poślubiają zołzy”. Książce dla kobiet tak miłych, że ręce opadają. Takich, które najwyraźniej nie mają powodu być wredne, bo po prostu wszystko układa się po ich myśli. Dawno pogodziły się z tym, że ich miejsce jest na szarym końcu. Mówią: „Znów nie mogę siedzieć na przednim siedzeniu? A, to świetnie! Niby zajmę się grządkami, zbiórką na fundusz gospodyń i fakultetem w żłobku. A tak naprawdę będę kierować mężczyznami z tylnego siedzenia”.
Jak postać Joan grana przez Glenn Close w filmie „Żona” Björna Rungego. Partnerka pisarza, który pod koniec życia dostaje Nobla, a wtedy w jego nad wyraz wytrzymałej połowicy rodzi się iskra buntu, że to nie ona wychodzi na scenę, choć (UWAGA: SPOILER!) od początku była autorką wszystkich tekstów podpisywanych jego nazwiskiem. Nie podawała swojego, bo przecież wiadomo, że w patriarchacie mężczyznom łatwiej zrobić karierę. Satysfakcja z bycia szarą eminencją jest źródłem pogardy wobec świata, a więc pułapką dla kobiet takich jak ona, które udają, że na własnych sukcesach im nie zależy. Po co takie kobiety miałyby dawać młodszym dziewczynom nadzieję, że realizowanie osobistych planów jest możliwe? Niech kolejne pokolenia wiedzą, że bycie kobietą to wyzwanie. Czy staruszka żałuje, że spędziła życie w taki sposób? Ależ nie, jest z siebie dumna, mogąc wyznać synowi, jak wielką uniosła tajemnicę.
Patriarchat opiera się na barkach takich właśnie gigantek. Na przykład granej przez Vicky Krieps Almy, bohaterki „Nici widmo”. To opowieść Paula Thomasa Andersona o wybitnym kreatorze mody, który rozstawia po kątach asystentów, klientów i krojczych. Właśnie dlatego, że jest taki władczy, raz na jakiś czas lubi, by prosta wiejska dziewczyna, którą wspaniałomyślnie uczynił swą partnerką, umiejętnie podtruła go grzybkami. Sprowadza ona w ten sposób człowieka wielkiego formatu do parteru. Ten sadomasochistyczny układ: raz ja ciebie, raz ty mnie zdominujesz, umacnia nominalną władzę. I znów stoi za nim przemyślna gigantka. Pogodzona z tym, że zyskuje władzę na krótko i wyłącznie dla siebie, potajemnie i niejako przeciwko innym kobietom. „Bo za każdym wielkim mężczyzną stoi jakaś wielka kobieta”. A odwrotnie? Za wielką kobietą stoi kto? Knujmy intrygi dalej, niech świat się nie zmienia!
Wtedy na scenę wchodzi jędza. Wredne babsko za kierownicą, które jedzie dokąd chce, a z tylnego siedzenia bierze swoją torebkę. Dziecko sadza z przodu, traktuje po partnersku. A mąż? On woli rower albo komunikację miejską. To bohaterowie „Gdzie jesteś, Bernadette?”, filmu Richarda Linklatera, który dotknął mnie do żywego. Caryca mizantropii, grana przez Cate Blanchett, jest przekonana, że nie warto zbliżać się do ludzi, przy których nie będzie mogła być sobą. Jej postać jest przesycona żółcią goryczy i głębią czarnego humoru.
Trudno sympatyzować z jędzą? Wyobraź sobie, że mąż tak bardzo cię kocha, że cały czas jest w pracy. Nikt inny cię nie lubi, zresztą nic dziwnego, bo i za co. Przecież nie jesteś sympatyczna. Bliskich ludzi pozostawiłaś daleko za sobą. Bernadette bliski jest grany przez Laurence'a Fishburne'a kolega Paul, architekt, uosobienie ludzkiego ciepła. On od razu wie, co ci dolega, choć twój mąż (Billy Crudup), lider Microsoftu, sprowadza w tym celu cały zastęp ludzi do pomocy. Zespół do spraw zapobiegania tobie. Twoim kryzysom i twoim epidemiom, lecz przede wszystkim twojej realizacji. Jak to bowiem możliwe, że mąż nie wygania żony do pracy? Nawet wtedy, gdy nie umie ona sprzątać ani gotować, a ma przecież zawód i dobre wykształcenie. Bo że nie zawsze byłaś jędzą, to niemożliwe. Jędza tkwiła w tobie, nawet gdy o tym nie wiedziałaś. Wtedy jeszcze, gdy nie było jej widać spod roześmianej buzi, lśniących oczu i rąk chętnych do działania. Jak to się więc stało, że jędza z ciebie wylazła? Albo dopiero wyjdzie?
To parę rzeczy, wśród których są pech, pewność siebie i wytrzymałość. Żeby było jasne: lepiej nie wytrzymywać zbyt wiele. Zbyt wiele rodzi depresję, która często staje się udziałem jędz. Zwłaszcza tych, które mimo wszystko próbują być miłe. Takich, które usiłują wpasować się w normy, ale – jak to jędze – robią to bez przekonania. Jędza bowiem ponad wszystko potrzebuje się realizować, a niespełniona staje się zakałą ludzkości. Oczywiście, przekonanie, że społeczeństwo pomoże jędzy w drodze do spełnienia, jest wyrazem naiwności i prostoduszności. Często cechują one jędzę, zanim objawi się światu jej prawdziwa twarz: jej zakrzywiony nos z brodawką na końcu i sztywnym włosem, który z niej wyrasta. Cechowały też podobno świętą kościoła katolickiego Bernadettę, najstarszą z dziewięciorga dzieci ubogiego młynarza, która w 1858 roku aż 18 razy ujrzała Matkę Boską w rodzinnym Lourdes. Nie od razu jej uwierzono, więc resztę krótkiego życia spędziła, podobnie jak wiele jędz, w klasztorze. W podobnym, tyle że własnym, zamknęła się bohaterka filmu, której patronką była święta. Od męża dostała medalik, ktoś też musiał dać jej takie imię, więc musowo wpisano ją w tradycję katolicką, jednoznacznie określającą rolę kobiety. Zanim zajęła się jej wypełnianiem, dokonała w życiu już dwóch cudów, budując wspaniałe dzieła architektury. Kolejne cuda musiała już zainwestować w córkę. Po serii poronień bardzo chciała mieć dziecko. Pracę zawodową też przerwała tragedia – po domu rozebranym bez jej wiedzy został tylko parking. Bernadette uznała więc, że nie ma z czego być dumna, bo poległa w realizacji siebie, czyli swoich planów. Nie była, widać, wystarczająco dobra, szepczą życzliwi. A że nie sprawdza się ani w radzie spółdzielni, trójce klasowej, ani w jakże fascynujących przedsięwzięciach podwórkowych, przypominają jej wdzięczne sąsiadki. Nic dziwnego, że chętnie przejechałaby je samochodem. W imieniu wszystkich jędz dodaję gazu.
Och, przecież sfrustrowana kobieta sama jest sobie winna. Trzeba było iść po samą siebie po trupach, a nie teraz sarkać i ganić patriarchat. Przecież niektóre kobiety są zadowolone. Tak? Wczuj się w to: najbliższa ci idea została zbrukana, a ciebie potraktowano tak, jak byś nie przypuszczała w najgorszych koszmarach. Nikt cię nie wsparł, bo nie potrafiłaś robić z siebie ofiary. Przecież i tak nie uwierzy się w krzywdę tej, która dotąd zawsze zwyciężała. Cios szedł za ciosem, minęły życiowe osiągnięcia, dawno zapomniano już, kim jesteś poza mamą Bee (Emma Nelson) z klasy takiej a takiej. Twój wiek też ma znaczenie. Delikatnie mówiąc: średni. Często dopiero kobiety z tzw. odchowanymi dziećmi przypominają sobie, po co właściwie są na świecie, skoro najbliżsi nie potrzebują już mieć ich na wyłączność. Dopóki więc się nie obudzisz, droga jędzo, wegetujesz w rozpadającym się domu, biorąc środki nasenne i nakręcając się niepokojem. W filmie jest na to piękna metafora. Gdy agresywnie rozrastające się pędy jeżyn przebiją zmurszałe deski podłogi i wylezą w pokoju pod dywanem, wyjmiesz jakieś szpeje z kartonów, których od lat nie rozpakowałaś, by przyciąć rośliny jak swoje zamiecione pod dywan potrzeby. Utrzymując pozory normalności, choć każdy wie, że od dawna jesteś nawiedzonym domem.
W książce Marii Semple, którą przeniesiono na ekran, obok Bernadette jest jeszcze jedna kobieta. W filmie jej wątek został zminimalizowany. To Soo-Lin (Zoe Chao), urodzona asystentka, służalcza, oddana, przeciwieństwo głównej bohaterki. Wpatrzona w jej męża, dlatego że jego mowa na TED-zie cieszy się dużym powodzeniem, powoli uwodzi go i zachodzi w ciążę, by przejąć – rzecz jasna, z tylnego siedzenia – kontrolę nad mężczyzną. W jedynym dostępnym dla niej stylu nieuleczalnie potulnej żonki. Niechęć między kobietami zostaje celnie sportretowana przez autorkę książki, co dodaje do obrazu jędzy jeden istotny, pominięty przez reżysera aspekt: lęk kobiety, że jeśli nie zrezygnuje z samej siebie, utraci kochającego ją mężczyznę. Powieść składa się z listów pisanych przez Soo-Lin do zaufanej przyjaciółki, z którą wspólnie nienawidzą wredniejszej i lepiej wykształconej od nich jędzy. Jest im obca. Przyjechała do Seattle z Los Angeles, ale nigdy nie udało jej się tu wpasować. Według książki mężczyźni to pionki, które pozwalają, by grały nimi kobiety, bo oni w tym czasie... wygrywają, wprowadzając w życie swoje najśmielsze pomysły. Całość układu widzi dopiero córka Bernadette, niewidzialna narratorka, która składa w całość rozproszone listy wielu osób, aby odkryć prawdę o swojej ukochanej matce, która była jędzą. Nieprzypadkowo to przedstawicielka kolejnego pokolenia opowiada nam tę historię. Ma obawę, że sama też jest zołzowata, bo chce realizować swoje indywidualne potrzeby.
Jędza to współczesny gatunek czarownicy. Kobiety, której nie da się okiełznać, więc boją się jej zarówno mężczyźni, jak i inne kobiety. Nieprzewidywalna, bo rządzi własnym życiem i dokonuje wyborów, które wydają się nieracjonalne. Wychodzi przez okno w ulewę i jedzie na biegun właśnie dlatego, że jej nie wolno. Duchową siostrą Bernadette jest bez wątpienia Tracy Edwards, bohaterka dokumentu „Maiden” Alexa Holmesa, która w wieku 24 lat sama opływa kulę ziemską jachtem, bo w 1989 roku żadna załoga nie brała na pokład kobiet. Tworzy żeńską ekipę i zastawia własny dom, bo jest jędzą. A jędzy wszystko wolno, jędza nie ma nic do stracenia, bo i tak nikt w jędzę nie wierzy i nikt jędzy nie polubi. Jest kozłem ofiarnym każdej społeczności. W krytycznym momencie gotowej, by spalić ją na stosie. Tymczasem sąsiadki będą mogły zrzucać na nią winę. Bo to przez jędzę wyścig dookoła świata może się nie udać, to przez nią budynek może się zawalić, to przez nią... wstaw tu, cokolwiek uważasz. To dla jędz wymyślono loterię, w której nagrodą jest ukamienowanie, o czym w legendarnym opowiadaniu „Loteria” pisała Shirley Jackson. Wtedy był 1948 rok, ale niewiele się od tego czasu zmieniło. Jedno jest pewne: kluczem do sukcesu jędz, dzięki którym świat staje się odrobinę lepszy, są silni mężczyźni. Bernadette dzięki przyjacielowi architektowi przypomniała sobie, co ją napędza. Tracy Edwards zawdzięcza tę konstatację królowi Jordanii Husajnowi I z dynastii Haszymidów, który pomógł jej sfinansować wyprawę. Na czele zespołu do spraw zapobiegania jędzom staną więc mądrzy mężczyźni. Mówimy na nich: feminiści.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.