Popularna w latach 90. „Czarodziejka z Księżyca” wraca w dwuczęściowym filmie na Netfliksie. Niesie za sobą radykalny przekaz: siła kryje się w słabościach.
11 sierpnia 1999 r. w Pinkafeld w południowo-wschodniej Austrii. Stoję na placu małego miasteczka z przyjaciółmi: Jankiem i Martyną, mamy na sobie okulary z czarnej folii. Zmęczeni, nieprzytomni po długiej jeździe samochodem czekamy, aż zajdzie słońce. Teraz, czyli chwilę po południu. Z ekscytacji bez przerwy gadamy jakieś głupoty. Wokół gęstnieje tłum – tędy przejdzie główna linia całkowitego zaćmienia. Oznacza to, że będzie najciemniej najdłużej, do tego są świetne warunki atmosferyczne, dlatego właśnie tutaj przywiódł nas Alfredo, mój przyszywany wiedeński dziadek. Stoi teraz i nas fotografuje. Jest upał, pijemy colę, odliczamy sekundy. Wreszcie zaczyna się: wgapiamy się w gasnące słońce jak w ciasto na stolnicy odcinane szklanką. Wtem zapada zmrok, zaczynamy krzyczeć i skakać. Ściskamy się. Ustajemy. Robi się dziwnie zimno. Przestajemy udawać, że się nie boimy. A co, jeśli już nigdy nie wzejdzie? Jeśli chłód i ciemność to zwiastun czegoś większego? Sucho w ustach, pieką oczy, ziemia zdaje się jakoś mniej przylegać do podeszw. Po co w ogóle myśmy tu przyjechali? Lepiej było jakoś mniej w tym uczestniczyć, zostać w Polsce. Jak długo już jest tak zupełnie ciemno? Dwie minuty, ale może dużo dłużej. Boże, kiedy to się wreszcie skończy?!
Gdy z powrotem wychodzi słońce, czuję ulgę, rozczarowanie i niepokój. To zjawisko nie wydaje mi się naturalne. Rozumiem je, w końcu dopiero co zdałam maturę z geografii, ale nie umiem go sobie poukładać. Po takim zdarzeniu zostaje jakaś dziura. Również wśród przyjaciół – każdy wyobrażał to sobie po swojemu. Niedługo później wiedeński dziadek zacznie chorować, dotąd samotny ożeni się z przypadkową kobietą, oddalimy się i przestaniemy widywać. Okulary z folii i kartonu, które dodawano do gazety „Der Standard”, trzymam w pudełku z listami i zdjęciami.
„Czarodziejka z Księżyca” to anime tej rangi, co serial „Przyjaciele”
Dla mnie fenomen zaćmienia słońca symbolicznie znaczy koniec lat 90., ale zawiera tyle astrologicznej treści, że nic dziwnego, że rozpoczyna nową serię „Czarodziejki z Księżyca”. Przecież to saga oparta na mitologicznej interpretacji kosmosu. Planety, księżyce, gwiazdy, galaktyka są językiem tutejszej wyobraźni, który rozpoznaję tylko częściowo, gubiąc się w zawiłościach. Jednak ta mocna scena, gdy w upalne południe nagle robi się ciemno, powtórzona w animacji, odkrywa przede mną, co naprawdę wtedy czułam. A może tylko zgaduję, co było 22 lata temu. Ziejąca dziura po słońcu sprawia, że komuś pęka serce, ale jeszcze tego nie wie, więc na razie czuje tylko lekki ucisk w piersiach. Ktoś inny widzi Pegaza, dostaje magiczny przekaz zamknięty w szklanej fiolce. A jeszcze ktoś rozumie, że świat zaczyna ginąć i trzeba zacząć teraz go ratować za wszelką cenę.
W czasach, gdy serial leciał już w powtórkach na Polsacie, a pełnometrażowe filmy wyszły na VHS, niespecjalnie mnie to interesowało. Długonogie, wielkookie lalunie były mi znane, ale bardziej podobały mi się w realu, gdy następował cosplay z ich udziałem, czyli sytuacje, gdy za księżycowe czarodziejki przebierały/li się moje koleżanki i koledzy. A zdarzały się imprezy, na których krótka spódniczka, szybki obrót i japoński okrzyk zwiastowały przemianę w mocarza i szaleńczy kamp. „Czarodziejkę...” upodobały sobie bowiem osoby queer dorastające w latach 90. W końcu tam były dwie bohaterki, które normalnie były parą. Tam były czary, które uruchamiały ukrytą moc. Tam było stężenie waty cukrowej i brylantowych łez, którymi można by otruć mermaid i unicorna razem wziętych, czyli – w czasach, gdy mówiło się na nie po polsku – syrenkę i jednorożca.
Fandom „Czarodziejki...” oglądał anime raz za razem i znał na pamięć wszystkie przynależności i imiona, które mnie wciąż się mylą. Pamiętam jedynie jakieś podstawy, ale nieraz łapię się na tym, że myślę w ten sposób o gronie bliskich mi kobiet: Usagi-Ola, Ewa z Marsa, Ulka z Jowisza, Gośka z Wenus, ja sama z Merkurego, a ta mała różowa to moja córka w wersji Hello Kitty. Tak sobie czasem opowiadam rzeczywistość. Jednak mitologia filmu jest dla mnie zbyt skomplikowana, abym starała się ją rozszyfrować. Nie łudziłam się, że kiedyś to ogarnę, wczytam się i wpoję sobie tak bardzo, by z łatwością rysować linie pośród gwiazd i sadzić między nimi kosmiczne drzewa genealogiczne.
Dlatego cieszę się, że wyszła nowa franczyza i mogę wejść z powrotem do tej tęczowej kałuży. Przyjrzeć się, ile zaczerpnięto z greckiej mitologii, jaką rolę odgrywa seksualizacja nastoletnich dziewcząt i ich potrzeb, a właściwie zastępczych marzeń o koniu, kocie, chłopcu czy dziewczynie, którzy będą obietnicą seksualnego spełnienia. Na ile nastolatki powtarzają te same wzorce, na ile budują swą niepowtarzalność. Oglądam to jak powidok lat 90., łącznik między hymnem girl power z tego czasu, a dzisiejszą, rozlaną też na Netfliksie, kulturą mangi i anime. Jako zapowiedź kampowej estetyki w popkulturze głównego nurtu. Jako hołd dla dawnych fanów i fanek, którzy w długim tytule: „Pretty Guardian Sailor Moon Eternal the Movie” dostają swoich Avengersów – wielki finał, w którym po latach widzimy razem wszystkich bohaterów i bohaterki, jak nie przymierzając w benefisie „Przyjaciół”, czyli „Friends Reunion”.
Ktoś, kto kiedyś się na to nie załapał, raczej nie poczuje tej samej rozkoszy i smutku powtórzenia, co dawni fani. Nie potrzeba mu też nadrabiać wielu sezonów, aby hucznie godzić się ze stratą. Straconych przeżyć pokoleniowych się nie nadrobi. Jest szansa, że moda na stare hity powróci i zarazi nowe grono widzów, ale nie będzie to raczej tłum większy od tego, który stał oniemiały w Pinkafeld w foliowych brylach na nosie.
„Czarodziejkę z Księżyca” najlepiej oglądać tak, jak słucha się Wagnera
Filmy nie zawsze są od tego, by je rozumieć. „Czarodziejkę z Księżyca” należy przyjąć na luzie, jak gdyby słuchać „Pierścienia Nibelunga” Wagnera. Jasne, niektórzy powtórzą, dlaczego Zyglinda nie poznaje Zygmunda, Zygfryd budzi śpiącą Brunhildę, a Gunther daje czarodziejski napój dla Gutrune. Ale przecież libretto jest pretekstem, liczy się muzyka, jej dramatyczne przemiany. Nawet, gdy ktoś jakimś cudem trafi na ten spektakl, po wszystkim w głowie zostanie ledwie obraz, że bogowie przechodzą przez most z tęczy, że jeden olbrzym zabija drugiego, a córy Renu opłakują stracone złoto. Będzie się nucić Walkirię. Reszta pryśnie pod naporem estetyki.
Tak samo więc, jak słucha się Wagnera, trzeba oglądać film Chiaki Kon. Pozwolić, by oblewał nas wodospad kwietnych płatków, ptasich piór, świecących kryształów. Podziwiać wyobraźnię twórców, którzy – gdy tylko zaczynamy nadążać za galopującą akcją – dokładają kolejne warstwy, wymiary i postaci, tworząc tortowe ciastko, tak wysokie, że nie da się włożyć go do ust. Można tylko zanurzyć widelczyk i spróbować, jak smakuje z tej czy innej strony, aby – zanim się zorientujemy – nie zamienił się w bezę Pavlovej. Albo w torcik Sachera. Jaki specjał kto woli.
Nie będę udawać, że to moje ulubione anime. Na mój gust o niebo lepszy jest „Neon Genesis Evangelion”, serial anime z lat 90., również dostępny na Netfliksie. Wolę, widać, smak piołunu, rdzy i ciekłego azotu od tych kolorowych drinów, które przyrządzają twórcy „Czarodziejki z Księżyca”. Ale każdy co innego lubi mieć na języku i lepiej wypróbować reakcję własnych kubków smakowych, biorąc na próbę choćby łyk syropu z tego filmu. Obawiam się, że jeśli ktoś nie wychował się na „Czarodziejce...”, raczej już nie da się zaczarować. Najprawdopodobniej zapisze się w nim sam moment przemiany, gdy dana bohaterka sięga do nieba, wydaje okrzyk i rusza do jazdy indywidualnej. Magicznie wykonuje arabeskę, flip, rittberger, potem potrójny axel, w końcu ląduje na ziemi już jako inna osoba. Ze zwykłej dziewczyny staje się supermenką, zyskuje moc, która pozwala jej ruszyć z posad bryłę świata, ratować, kogo akurat trzeba i stwarzać to, czego akurat brakuje. Nie przypadkiem ten właśnie moment był ulubionym gestem naśladowców Usagi, Ami, Rei i jeśli podobnie jak ja niewiele wiecie o „Czarodziejce z Księżyca”, ta metamorfoza w was zostanie. Umkną wam cyrk martwego księżyca, Nehelenia czy Zirkonia jako nazwy sztucznej biżuterii, a przetrwa niezłomna wiara w moc ludzkiej przemiany. Nie radykalnej, bo jednak każdy jest, kim jest, a raczej korekty – takiej, jaką robi kucharz, dosmaczając danie. Wbrew pozorom „Czarodziejka z Księżyca” nie jest tak oderwana z wiedzy o człowieku, jak mogłoby w pierwszej chwili się wydawać.
Radykalny przekaz „Czarodziejki z księżyca”: Nie udawaj kogoś, kim nie jesteś
To, co stanowi największą siłę napędową bohaterek „Czarodziejki...”, jest ich słabość. W przeciwieństwie do innych superbohaterskich opowieści nie chodzi o to, jakie supermoce skrywają dziewczyny, lecz na ile zdają sobie sprawę z własnych niedomagań. W końcu to nastolatki – mają kompleksy na punkcie wyglądu, nieustannie się porównują, czują się bezsilne, niepotrzebne, brak im ochronnego pancerza. W ciągłych narzekaniach, kłótniach i dramach są nierealne, nieznośne i nadmierne. Same mają już siebie dość.
Czarodziejka Merkurego czuje się niekochana i chce, by pokochał ją ktokolwiek. Ktokolwiek! Łatwo wyobrazić sobie, jak to się może skończyć. Czarodziejka Marsa gubi się pośród własnych lęków w gabinecie luster, Czarodziejka Wenus traci moc miłości dlatego, że zaczyna podważać samą siebie. Czarodziejka Jowisza boi się spełniać swoje marzenia, daje więc opętać się językowi NLP i coachingowi. Aż nie otrząśnie się ze złudzenia ciągłego rozwoju.
Czarodziejki nie tylko znają własne słabości, lecz także wiedzą, jak je rozbrajać, rozmiękczać i akceptować oraz to, że to warunek, by wadę przekuć w zaletę. Nie próbujcie być idealne, odwalcie się od siebie samych – to przekaz umieszczony w głębi uniwersum, które na powierzchni przypomina brakujące ogniwo między kanałem MiniMini a Romance.tv. Za tą fasadą kryje się dana kobiecie radykalna zgoda na samą siebie. Oby tylko odbiorczyni chciała ją przyjąć.
Twórcy nowej części „Czarodziejki z Księżyca” pastwią się nad bohaterkami, spełniając ich marzenia. Dorastająca dziewczyna, która chwilami chciałaby być dzieckiem, zostaje w nie zamieniona. Dziecko, które chciałoby być kobietą, dostaje jej ciało. Jak można łatwo się domyślić, skutki okazują się opłakane. Nie zmieniaj się w kogoś, kim nie jesteś – mówi film. Nie pragnij być młoda, gdy jesteś stara, nie udawaj kogoś, kim nie jesteś. Zaprowadź w sobie rozejm. Nie trać energii na sabotaż samej siebie. Rozwiń potencjał, który masz, włączając w to słabe punkty. Pogódź się z fazami Księżyca – tym, że raz jesteś w pełni, raz w nowiu i tak w kółko.
Jeśli spojrzeć przez „Czarodziejkę...” na wskroś, to gdzieś na dnie leży nadzieja na samopoznanie. Zwyciężysz z siłami zaćmienia, gdy tylko przestaniesz być największym wrogiem samej siebie.
Adriana Prodeus
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.