Film Kornéla Mundruczó i Katy Wéber jest inny niż głośny spektakl wystawiany w TR Warszawa. Wydaje się długi i wyczerpujący. Maja grana przez Vanessę Kirby sprawia wrażenie nieobecnej, bohaterka Justyny Wasilewskiej jest bardziej wprost. „Cząstki kobiety” to rzecz o stracie nowo narodzonego dziecka i rozpadzie rodziny. Zarówno spektakl, jak i film dają ogromną dawkę nadziei.
„Śnieg ma sens” – pomyślałam, gdy nas zasypało. Tak dawno go nie było, że zapomniałam przedszkolną naukę o kolejności pór roku. Wystarczy, że oślepiająca biel przerwie półroczną szarugę, a już przestaję czekać na upał. Biję się z rodziną o to, kto odśnieży samochód. Wydaje się to słodką igraszką: wymachiwać szuflą na chodniku, ubielić miotłę, zanurzyć łopatę. Sypka, marznąca wata łatwo tworzy pryzmy i daje poczucie, że wreszcie jest czysto. Szkoda tylko, że potrwa tak krótko. Oby zdążyć ulepić bałwana, choćby raz zjechać na jabłuszku i strząsnąć na kogoś suto ośnieżoną gałąź. Gdy za parę dni oklei nas chlupocząca, gnijąca miazga, będziemy wspominać przejrzyste powietrze, brokat rozsypany na drodze i szron na rzęsach jako decydujący moment roku, gdy zima miała swoje pięć minut.
Do pór roku przyrównuje się też ludzkie życie, złotą jesienią nazywa pobyt w domu starców. Rozwój płodu, a potem człowieka przyrównuje się z kolei do faz wzrostu rośliny: oto z ziarna wystrzela kiełek, puszcza listki, kwitnie i owocuje, by wyschnąć, zwiędnąć i odrodzić się jako pokarm dla nowych pędów. Gdy momentami widać ten porządek, przychodzi zgoda na starzenie, niemoc, a wreszcie odejście. Niestety, czasem mróz przychodzi w maju i jednym cięciem amputuje świeże zawiązki owoców. Taka kolej rzeczy wydaje się anomalią, bo przerywa odwieczny cykl przyrody. Na żałobę tak bardzo gwałtowną trudno się przygotować – i o tym traktują właśnie „Cząstki kobiety”.
Martha i Sean przygotowują się do narodzin dziecka. Ona organizuje w biurze baby shower, dumna i świetlista, ale gdy nożem ściąga z tortu figurkę marcepanowego bobasa, wieje grozą, jakby to był omen. On pracuje na budowie i chwali się, że jego córka będzie pierwszą osobą, która przejdzie po gotowym moście. Potem na tym przykładzie wytłumaczy zjawisko rezonansu, czyli wibracji, które są w stanie zawalić całą konstrukcję. Żadne z rodziców nie jest przygotowane na śmierć noworodka. Oni zaś są szczególnie nieprzygotowani – tragedia rozdzieli ich, obnaży, że wcale się nie kochali, i zamiast próbować zajść w kolejną ciążę, w końcu będą musieli się rozejść.
Spektakl w TR Warszawa
Najpierw był spektakl teatralny w TR Warszawa. Za główną rolę Justyna Wasilewska dostała Nagrodę Zelwerowicza, na festiwalach doceniono też cały zespół. Nagrodą Swinarskiego za najlepszy spektakl w sezonie uhonorowano też parę węgierskich twórców z niezależnego budapesztańskiego teatru Proton – reżysera Kornéla Mundruczó i scenarzystkę Katę Wéber. U nas stworzyli kameralną opowieść o nagłej stracie naruszającej strukturę całej rodziny i ujawniającej słabość związku, który ewidentnie nie działa i nie powinien mieć dzieci. Na scenie w ATM-ie rozegrali konflikt ideowy między dogmatami Kościoła katolickiego a prawem do własnego ciała, własnego porodu i wreszcie własnej żałoby. A to wszystko na tle rozpadającego się małżeństwa, w którym jeden z partnerów jest osobą uzależnioną od heroiny.
W chwili premiery podkreślano, że opowieść osnuta jest na bazie osobistych przeżyć, a zarazem portretuje sytuację w Polsce. Owszem, tu też zdarzają się takie tragedie, częściej w szpitalach niż podczas porodów domowych. Historia śmierci noworodka przypomniała mi traumatyczną historię, której byłam świadkiem. Przyjaciółka poprosiła, bym asystowała przy jej porodzie. Zgodziłam się. Ania zadzwoniła trzy miesiące przed terminem, że już się zaczęło. Ciążę miała trudną, pełną stresu, ojciec dziecka okazał się niezrównoważony psychicznie. Chciała mieć je sama, bo nie byli już parą, ale on próbował wedrzeć się na porodówkę. Urodziła wcześniaka, który żył całe trzy godziny. Nadała synowi imię, na cmentarzu odbył się pogrzeb. Nie potrafię wyobrazić sobie, co przeżyła, mimo że byłam obok.
Te emocje powróciły w teatrze, gdy oglądałam przedstawienie z realistyczną sceną porodu na scenie. „Cząstki kobiety” są w repertuarze, grane teraz online w znakomicie filmowanej wersji. To doświadczenie prawie tak mocne, jak bycie z kimś podczas prawdziwego porodu, przeznaczone zaiste „dla wszystkich tych, którzy się urodzili!”.
Z Warszawy do Hollywood
Jak spektakl z Warszawy trafił do Hollywood? Po sukcesach swych mainstreamowych filmów – „Białego Boga” (2014) – o dziewczynce, która próbuje uratować swojego psa przed założoną przez reżim zagładą, oraz „Księżyca Jowisza” (2017) o uchodźcy z Syrii, który okazuje się superbohaterem, a może i zbawicielem – Mundruczó nie mógł nakręcić filmu na Węgrzech. Za bardzo przylgnęła do niego łatka krytyka rządów w jego ojczystym kraju o ślepo imperialnych i dyktatorskich ambicjach. Znalazł pieniądze w Stanach i przyciągnął do produkcji wielkie nazwiska: w roli głównej księżniczka Małgorzata z „The Crown” i Biała Wdowa z „Mission: Impossible – Fallout”, czyli Vanessa Kirby; partnerujący jej Shia LaBeouf kojarzący się z deserem podlanym trucizną („Słodziak”, „Sokół z masłem orzechowym”, „American Honey”); oraz żywa legenda kina Ellen Burstyn, działaczka walcząca o prawa kobiet, laureatka Oscara, Tony, Emmy i Złotych Globów. Jako koproducent wszedł Martin Scorsese, co w połączeniu z canneńską aurą Mundruczó doprowadziło film do konkursu festiwalu w Wenecji – jedynego, który jak dotąd odbył się w pandemii na żywo. Gdy „Cząstki kobiety” weszły do repertuaru Netfliksa, wiadomo było, że dla twórców z Europy Wschodniej to trampolina do amerykańskiej kariery.
Nieopisana strata
Różnic między filmem a spektaklem jest wiele, ale jedno jest niezmienne: wiarygodne pokazanie akcji porodowej, która zgodnie z życzeniem pierwiastki odbywa się w domu. W teatrze boimy się, że doświadczymy czegoś strasznego – ktoś wrzaśnie: „Czy lekarz jest na sali?!” albo „Kto zechce przeciąć pępowinę?!”. Na ekranie realność przeżyć rodzącej i jej czułego, acz wystraszonego partnera też jest wstrząsająca. To, że noworodek umiera w sypialni bez obecności lekarza oraz specjalistycznego sprzętu, uruchamia podejrzenie, że coś zostało zaniedbane i ktoś musi za to beknąć. – To zdarza się również w szpitalu i żadna aparatura tu nie pomoże – mówi moja przyjaciółka Ola, która jest doulą, czyli osobą wspierającą rodzące kobiety. – W szpitalu odpowiedzialność jest rozmyta: lekarz, ordynator, dyżurny, położne. Stwierdza się natychmiast brak winy i koniec tematu. A w porodzie domowym szuka się kozła ofiarnego, kwestionuje samodzielność rodzącej i położnej, podważa prawo kobiet do wyboru miejsca narodzin dziecka.
Matka ze spektaklu jest winna, bo zapomniała o zrobieniu ostatnich badań, które być może wykazałyby nieprawidłowości. Albo i nie. Matka z filmu jest winna, bo mimo ostrzeżeń położnej, że tętno dziecka jest słabe i trzeba jechać do szpitala, zdecydowała się jednak urodzić w domu. Może uratowaliby noworodka na porodówce. Albo i nie. W obu przypadkach pojawia się poczucie winy i nieopisanej straty, jak ta najsłynniejsza w dziejach polskiej literatury, gdy Jan Kochanowski opłakiwał śmierć jednej ze swych córek.
„Cząstki kobiety” mają charakter niemego lamentu. Zamiast poetyzować jak mężczyzna: „Wielkieś mi uczyniła pustki w domu moim,/ Moja droga Orszulko, tym zniknieniem swoim”, Martha dba o właściwe imię na nagrobku: nie węgierska Ivett, lecz amerykańska Yvette, bo to wcale nie szczegół. Chce, by to krótkie życie nie poszło na marne, dlatego zamierza oddać ciało do badań naukowych. Ojciec dziecka tego nie rozumie. Jego sposób na rozwiązanie problemu to ucieczka, zapomnienie lub seks, by rozładować napięcie. Sean to człowiek uzależniony, niestabilny, który nie potrafi wesprzeć żony – od razu zaczyna pić, ćpać i kompulsywnie ją zdradzać. Miłość pary wisi na włosku i nie ma szans na ratowanie związku, tylko szybkie rozejście się przy najmniejszej liczbie skutków ubocznych.
Rodzinne traumy
Ojciec ze spektaklu jest Norwegiem, przemocowym, wiecznie naćpanym i pijanym, opowiadającym nieśmieszne żarty. Gdy teściowa płaci mu, by wyjechał i zostawił jej córkę w spokoju, Lars bierze forsę i znika, choć i tak ma już samolot do Oslo. Jest tricksterem. Układ finansowy to tylko jego kolejny przekręt. Ojciec z filmu jest Węgrem, który po sześciu latach abstynencji wraca do nałogu i po kryjomu sprzedaje samochód, by mieć na używki. Roztrzęsiony, dygoczący udaje, że jest całkiem wyluzowany. Przyjmuje czek od teściowej z lekkim wahaniem, ale zaraz próbuje bajerować prawniczkę – kuzynkę żony, z którą ma romans, że może wyjadą razem, będą mieć kota, a on nadal będzie utrzymankiem. Motyw niedopasowania, obcości, wybrzmiewa zarówno w teatrze, jak i w filmie. Jednak w amerykańskiej wersji dochodzi wątek różnicy klas, tego, że Węgier był z Amerykanką tylko dla pieniędzy. Norweg w Polsce jest raczej odbierany jako ciekawostka, barwny albinos w szarej nędzy.
Polska rodzina jest z niższej klasy średniej. Wdowa po górniku czeka na odszkodowanie i zajmuje się home stagingiem, czyli aranżacją przestrzeni tak, by sprawiała dobre wrażenie. Porządkuje w ten sposób nie tylko skromny dom, lecz także najbliższą okolicę. Jakby wszystko wokół czekało na najemcę. Odszkodowanie chce spożytkować na coś, co da nadzieję. Czegoś nieodwracalnie tu brak. Z jakiegoś nieznanego powodu i ona, i córki są nieodwracalnie przegrane. W tej wersji nie dochodzi do procesu sądowego. To tylko fantazja o odwecie za doznane krzywdy.
Amerykańska rodzina pochodzi z europejskich Żydów. Holocaust jest motorem napędowym traumy. Starsza pani chce tu wszystkim rządzić i za pomocą pieniędzy upupia dorosłe dzieci i ich partnerów. W kluczowym monologu przypomina córce historię swojego przetrwania, gdy narodziła się w kryjówce podczas wojny i matka karmiła ją tylko tyle, by nie zginęła, ale nie miała siły płakać, bo obie zostałyby odkryte. Przetrwały, a co więcej wygrały zakład życia i śmierci, bo noworodek podniósł główkę na znak lekarza. Dlatego teraz od swoich córek wymaga równie wielkiej siły, co własna. Wytacza proces położnej jakby w Norymberdze, bo za każdą śmierć ktoś przecież musi ponieść karę.
Warszawskie „Cząstki...” są krótkie, minimalistyczne. Po scenie porodu następuje wizyta u matki i tam rozgrywa się cały dramat. Amerykańskie „Cząstki...” trwają tyle samo, ale wydają się długie, wyczerpujące wędrówkami bez celu po mroźnym Bostonie. W telewizji wciąż oglądamy doniesienia o procesie, które śledzi nieobecna Martha. Nie wiemy, co dzieje się w jej wnętrzu, wciąż oglądamy długorzęsy profil i nieobecne spojrzenie. Tylko w chwilach, gdy kobieta wybija się ze stuporu i podejmuje jakieś działania, mamy poczucie, że odbywa się w niej jakiś proces. Maja ze spektaklu jest bardziej wprost. Wydaje się, że wiele już przetrawiła, zanim siada do pianina i śpiewa włoskie przeboje. Gdy mówi rodzinie, że nie chce pociągać położnej do odpowiedzialności, bo wie, że strata jest niezawiniona i niemożliwa do rekompensaty, wierzymy jej, bo czuć, że jest mądrzejsza od nas i całej reszty.
Widać w doświadczeniu śmierci ujrzała coś, co pozwoliło jej ją pojąć. Filmowa Martha wydaje się bardziej zagubiona, dlatego bukoliczna fantazja w finale o dziewczynce na jabłoni pełnej idealnych owoców wydaje się jej wymarzonym stanem ducha. Bajką, która ma uleczyć i dać jej siłę. Happy endem, w którym dyktatorska matka wreszcie schodzi z piedestału i to ona, córka, przejmuje kontrolę. Przełom, który pozwala bohaterce uporać się z żałobą, następuje w chwili wywołania zdjęcia, na którym Martha przytula swoją nowo narodzoną córkę. Wtedy widzi, że jej macierzyństwo było realne, że choć przez chwilę była matką. Wystarcza, że zobaczy, że to naprawdę się zdarzyło. W ten sposób oddziela życie od śmierci i przestaje szukać sprawcy nieszczęścia.
Choć zdecydowanie wolę spektakl od filmu, oba dają ogromną dawkę nadziei. Jak śnieg, który powinien spaść teraz, zagarnąć ulice i jak zwykle zaskoczyć drogowców. Jeśli w czerwcu zaczną lecieć z nieba lodowe kule, a jedna noc znów uśmierci kwitnące drzewa, przypomnę sobie o „Cząstkach kobiety” i spróbuję choć w części być pogodzona.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.