Graz to stolica górskiego regionu Austrii. Odbywa się tu Styryjska Jesień, powstały w 1968 roku, najstarszy festiwal nowej sztuki w Europie. We wrześniu, gdy z pól spływają dorodne plony, artyści pokazują tu owoce swojej pracy.
Kto nie lubi spędzić nocy w eleganckim hotelu? Usłyszeć, jak drzwi pokoju otwierają się uprzejmym kliknięciem, a zza nich wyłania się szerokie, wygodne łóżko, na które można runąć jeszcze w płaszczu, rozkładając rozkosznie ramiona i porzucając bagaż na miękkim dywanie. Wystarczy karta, która otwiera wrota przyjemności, czasem windę, spa, rachunek w barze hotelowego lobby, basen na dachu, siłownię z herbaciarnią – dalej można tylko mnożyć fantazje. Karta, którą wypożyczamy od hotelu za słoną kwotę i często zabieramy ze sobą z nieuwagi albo na pamiątkę, nie różni się niczym od kart, które na co dzień nosimy ze sobą. Niczym prócz tego, że tymczasowo daje dodatkowe luksusy. Na chwilę poszerza nasz arsenał kart. Wysuwamy je z portfeli niczym broń z pochwy, dawniej inkrustowaną klejnotami, a dziś gładko i stanowczo deklarującą nasze możliwości kredytowe. Zdolność, jak poetycko nazywają banki. Zdolność to prawie talent. Do tego, by zapełniać karty. Tą bronią walczy się subtelnie, zbliżeniowo, milcząco akceptując liczbę zer zamaszystym podpisem. Eliminując tych, którzy tylu zer nie mają. Dlatego w Grand Hotelu czujemy się bezpiecznie, bo oprócz nas nocują tutaj sami samuraje, dzierżący w swoich kaburach bronie równe naszym, a więc wydaje się, że dzielą ten sam albo zbliżony kodeks honorowy.
Co by jednak było, gdyby jednym z nich okazał się jakiś naprawdę zły człowiek? Dajmy na to, Hitler? Mijał nas rano na śniadaniu, wieczorem na drinku, relaksował się na leżaku obok, a poza tym uskuteczniał Endlösung der Judenfrage.Czy porządnym gościom Grand Hotelu nieprzyjemnie byłoby z nim obcować? A może byłoby nam wszystko jedno, bo jeśli tylko go stać, niech odpoczywa z nami? Zanim odpowiemy na to pytanie, zostawmy go na chwilę, świeżo wykąpanego, w mięciutkim szlafroku. Rozejrzyjmy się, gdzie właściwie jesteśmy.
Malownicze miasteczko Graz to stolica górskiego regionu Austrii. Odbywa się tu Styryjska Jesień, najstarszy festiwal nowej sztuki w Europie, założony w 1968 roku. We wrześniu, gdy z pól spływają dorodne plony, artyści, zaproszeni do danej edycji, także pokazują owoce swojej pracy. A są to różne dzieła: obrazy, filmy, instalacje, rzeźby, koncerty, spektakle teatralne, fotografia. Dobre i złe, krytyczne i mniej – rozmaite. Wśród nich spacerują mieszkańcy Grazu, oficjele oraz dziennikarze, którzy tak jak ja przyjechali tu skądś z Europy. Naturalne jest więc, że toczą się rozmowy o tym, co się u nas dzieje, co prawdopodobnie nastąpi, a czego się obawiamy. Profesorkę z Węgier wszyscy wypytują o reżim Orbána. Smutno kiwając głową, opowiada o tym, jak skrajnie upolityczniono tam badania naukowe, uwikłano w interesy dyktatury nie tylko historię sztuki, ale nawet chemię i biologię. Krytyk z Brukseli mówi, jak wyglądają manifestacje na temat brexitu pod Parlamentem Europejskim. Poza tym wyjaśnia, dlaczego w Belgii od dwóch lat wciąż nie utworzono rządu, a skrajna prawica próbuje doprowadzić do podziału kraju. Niemcy zaś dyskutują o programie ekologicznym dla Europy, z zażenowaniem przyznając, że przylecieli samolotem zamiast przyjechać pociągiem. Chcą zrobić T-shirty z napisem „Flight shaming”. Gdy ma miejsce strajk klimatyczny, wspólnie oglądamy go z mostu na rzece Murze. Jako mieszkańcy tej części świata mamy całą listę spraw do załatwienia, ale nie można przecież harować, kiedy się sypia w Grand Hotelu.
Menedżerką Grand Hotelu o pięknej nazwie Czeluść (Abyss) na czas festiwalu jest Ekaterina Degot, dyrektorka artystyczna Styryjskiej Jesieni. Przemawia z wysokiej renesansowej galerii do tłumu zgromadzonego na dziedzińcu Landhaushofu, budynku przypominającego ten na Wawelu. Mieszczą się tu władze regionu oraz podobno największa w Europie kolekcja broni. Zbrojownia z XVII wieku służy wciąż tarczami, hełmami, pancerzami, mieczami, pikami, pistoletami, armatami i prochem strzelniczym, więc gdyby trzeba było znów podjąć wojnę z Imperium Osmańskim według dawnych zasad, mogłaby wyposażyć 5 tysięcy osób. Znacznie mniej uzbrojonych w karty nocuje dziś w Grand Hotelu. Degot przewrotnie radzi nam, abyśmy doświadczali joie de vivreoraz frisson– czyli radości życia, a zarazem dreszczy strachu i podniecenia, że zaraz zdarzy się coś strasznego. – Przykro mi to powiedzieć, ale nasz hotel może zawalić się w każdej chwili albo może okazać się fatamorganą. Kareta może zamienić się w dynię, gdy tylko wzejdzie słońce, ale nie szkodzi, bo tymczasem jesteśmy na balu! Jest niewiarygodnie pięknie. Cieszcie się każdym dniem, jakby był ostatni! – zachęca Degot. Jej głos dudni z renesansowych arkad nad naszymi głowami, że żyjemy w czasach katastrofy oraz dyktatury przyjemności. Ciągle upojeni byciem na krawędzi. Cienkiej jak nasze karty kredytowe.
Po jej przemowie czas na koncert. Przecież po to jest sztuka, by utrwalać doniosłe przedsięwzięcia.
Na balkonach galerii zaczynają swój występ śpiewacy. Czy może agitatorzy, politycy, wodzowie, w ich słowach przecież często słychać: „my” i wy”, budzące to nadzieję, to grozę. No i zaraz, czy to nie cytaty z Trumpa, Putina, Haidera, a nawet z Obamy? Najpierw pojedynczo, potem w dialogu z różnych stron dziedzińca, wreszcie pięć głosów splata się w jeden. Autorką tego oratorium jest polska artystka Zorka Wollny, która od lat zajmuje się dźwiękiem w przestrzeni. Kiedyś napisała „Koncert na wysokie obcasy” chodzony przez performerki w Collegium Novum w Krakowie albo utwór wykonany przez robotników w Stoczni Gdańskiej, albo też „Pieśń oporu”śpiewaną przez studentówuniwersytetu w Stambule. W Grazu powołuje się na liderów politycznych z różnych krajów i należących do różnych opcji. Pokazuje, jak melodyjnie brzmi manipulacja i jak trudno, kiedy się jest w tłumie, odróżnić szczerość od podłości. To język nas gubi. Każde słowo: „naród”, „prawda”, „patriotyzm”, można dzisiaj zawłaszczyć, uczynić „dedykowanym” sobie. Bierzemy wyrazy jak towary na wyłączność. Nie mamy wspólnego języka, za pomocą którego dałoby się dogadać. Słowa służą tylko napiętnowaniu, zawłaszczaniu, temu, by nami kierować. Żeby pozwolić nam na małą drzemkę, takiego power napaw przytulnym Grand Hotelu.
Po części oficjalnej czas na trochę uciech. Służy im uczta, fiesta, extravaganza,czyli wystawne przyjęcie, na którym będziemy się bawić jak na tonącym Titanicu. Pamiętamy bowiem, że świat upada, ale przecież nie pójdziemy zgnębieni do grobu. Coś się nam od życia należy. Jemy więc słynne czekoladki mozartkugeln, tyle że wywrócone na lewą stronę przez artystów, którzy za patrona obrali pisarza Thomasa Bernharda. Największego szydercę Austrii, który piętnował państwo za to, że uczy swoich obywateli wyłącznie zepsucia, i to już od wczesnego dzieciństwa. Dlatego państwo wynajmuje nauczycieli, tych „bezwolnych pomagierów państwa”, którzy mają wpajać najmłodszym ciasnogłowie i brutalność, niegodziwość i nikczemność, niecność i chaos, by wyrośli na obywateli, którymi łatwo będzie sterować. Gorzki smak pralinek bernhardkugeln, których pudełko można kupić za jedyne 50 euro od skandynawskiego duetu Elmgreen & Dragset, ma przypominać o tym, jaką trucizną, duchowo i moralnie, jesteśmy karmieni. Jak w filmie „Happy End” Austriaka Michaela Hanekego, gdzie bohaterka grana przez Isabelle Huppert przekonuje dziecko pogryzione przez psa, że na ból i cierpienie najlepsze są czekoladki. A że będzie potem bolał brzuch, że obudzi nas kac, kto by o tym myślał na przyjęciu!
Na Bernharda, to sumienie Austrii, trafiam też do kabiny Instant Culture Express Service, gdzie z pomocą stewardess, które z mechaniczną grzecznością informują o zasadach teatru w pigułce, każdy widz jest obsługiwany przez aktora, szybko i z uczuciem odgrywającego najważniejsze fragmenty zamówionej sztuki. Do wyboru są trzy klasyczne dzieła, w tym właśnie „Plac Bohaterów” tego autora, słynne dzieło, które wywołało skandal, ponieważ obracało stulecie Burgtheater w 50. rocznicę Anschlussu. Nie wyprę się, że jest mi miło posłuchać udanego monologu nawet i przez trzy minuty, wyjść ze streszczeniem utworu w dłoniach i jeszcze z wręczonym mi ze sceny kwiatem irysa. Lokalni twórcy Das Planetenparty Prinzip dobrze uchwycili istotę dzisiejszego doświadczenia teatralnego. Zamiast oglądać kolejną, choćby nie wiem jak wybitną, ośmiogodzinną inscenizację Krystiana Lupy, dostać Bernharda pod język – oto faustowska pokusa.
Przyjęcie się rozwija i goście dalej bawią się szampańsko, oglądając balet kelnerów albo występ kulturystów pomalowanych na złoto. Szyderstwo przestaje nim być, gdy sprawia zbyt dużą przyjemność. A rozkosz przechytrzyć niełatwo, choćby się było libertynem.
Na ziemię sprowadza nas wykład. Tu trzeba usiąść, odchrząknąć, przestać w końcu chichotać. „Past, Present, Present, Past”– ech, czego się tu spodziewać. Wykłada Gernot Wieland, kolejne po Bernhardzie i Hanekem austriackie sumienie. Niby zwierza się z własnych problemów, a wypływa na szerokie wody filozofii. Niby bawi, bo pokaże graf, skąd w rodzinie bierze się artysta – z winy i wstydu, i tylko jeśli nie zostanie seryjnym mordercą. A jednak zaczynam czuć się nieswojo. Wieland mimochodem przypomina historię Jonasza połkniętego przez wieloryba. Jak tam właściwie trafił? Uciekał przed rozkazem Boga, który zażądał od niego, by poszedł do miasta rozpusty Niniwy i zganił wszystkich łajdaków. Jonasz wzdragał się na myśl, że musi spotkać tych okropnych ludzi „gorszego sortu”. Pełen wstrętu przed ludzką obrzydliwością, próbował uciec przed swoim przeznaczeniem i tak trafił na statek, wokół którego Bóg rozpętał burzę. Ucichła, gdy tylko grzesznik rzucił się w fale, lecz umrzeć nie było tak łatwo. Wieloryb trzymał Jonasza w paszczy, aż ten wreszcie dojrzał do swego obowiązku i wtedy wieloryb go wypluł. Jonasz pouczył ludzi z Niniwy, którymi tak gardził, a ci niespodziewanie wyrazili skruchę i założyli pokutne worki. Bóg więc przebaczył im winy. I to znów rozjuszyło Jonasza, bo jak można wybaczyć tym, którzy byli tak okropni? A więc to poczucie wyższości, wstrętu, obrzydzenia jest tym, co nas więzi? Jednych w komforcie Grand Hotelu, a poza nim: w klatkach, obozach, na tratwach, w fabrykach o nieludzkich warunkach pracy. Wykład Wielanda nie jest aż tak dosadny, bo autor posługuje się aluzją, paradoksem, dowcipem. Lecz daje do zrozumienia, że my – Europa–siedzimy w paszczy wieloryba, który zaraz wypluje nas w samą konieczność. W przymus rozwiązania spraw, które dręczą ten kontynent, który, choć tak mały, wciąż wydaje nam się centralny.
Począwszy od brexitu, któremu poświęcono wystawę w Künstlerhausie, Europa aktualnie wydaje się czeluścią, w którą wpada nienawiść, gniew i absurd zapędzania się w ślepą uliczkę idei. Na przykład ksenofobii, która w wideo Jeremy'ego Dellera „Putin's Happy” sprawia wrażenie tragikomicznej, nonsensownej, wręcz niewiarygodnej. A przecież artysta nagrywa po prostu na ulicach populistycznych demonstrantów, żądających twardego wyjścia z Unii w ramach faszystowskich, izolacjonistycznych ruchów. Uderza histeria i rozpacz tych ludzi, godzinami wrzeszczących populistyczne hasła w siekających ich strugach deszczu. Dlaczego się tutaj znaleźli? Bo boją się o swoje miejsca w Grand Hotelu?
Że jesteśmy w nim uwięzieni, to fakt. Zabawa, gdy nie można wyjść, przestaje być tak udana.
Jak wyważyć bramy, pokazują pamiątki z dawnych czasów, np. z początku XIX wieku, gdy wykonano woskowe modele jabłek: robaczywych, obitych, zgniłych, wcale nie okrągłych i bardzo różnych rozmiarów. Pomysł, by ocalić bioróżnorodność i promować organiczne sadownictwo, miał wtedy opat Konstantin Keller, na lata przed tym, gdy sklepy zdominowały jonagoldy, identyczne, jakby wyszły z drukarki 3D. Wzruszające są te małe rzeźby, pomalowane w brązowe plamki, bąble, dziury w skórce czy krzywe patyczki.
Na jabłecznym szlaku leży Puch bei Weiz, centrum sadownictwa nieopodal Grazu, dokąd od lat z Polski i Rumunii przybywają robotnicy tymczasowi. Wraz z nimi wielką rzeźbę z koszy na owoce zbudowała Jaśmina Wójcik. Pochylona wieża przypomina Pomnik III Międzynarodówki Tatlina. Nigdy niezrealizowaną utopię robotniczej rewolucji. Artystka stawia pytanie, dlaczego nawet dziś, nawet na małą skalę i wcale nie w Rosji radzieckiej walka o prawa pracownicze dalej nie jest możliwa. Dlaczego? Zamiast słodkiego strudla daje piramidę goryczy.
Inne wskazówki do wyjścia dają pamiątki z życia György'ego Lukácsa, filozofa, który miał swoją rolę w węgierskiej dyktaturze proletariatu po I wojnie światowej. To Lukácsw 1933 roku wymyślił Grand Hotel Czeluść, gdzie „zarówno upojenie intelektualne, jak i asceza lub samobiczowanie są dozwolone we wszystkich postaciach; hotel jest świetnie zaopatrzony w sprzęt do ćwiczeń i komory tortur. W ofercie jest nie tylko samotność, ale także społeczność... Każdego dnia i każdego wieczoru rozgrywa się światopoglądowy danse macabre”. Ta celna diagnoza powstała w przeddzień II wojny światowej. Oddaje ją dekadencka kolekcja przedmiotów: strzykawki z morfiną, futerał na rewolwer, romantyczne pejzaże i model sanatorium z „Czarodziejskiej góry”, bo to właśnie na tym filozofie Tomasz Mann wzorował postać Naphty. Przecież znieczulenie, zamiłowanie do dramatyzmu i oderwanie od rzeczywistości zawiodły nas do hotelowego więzienia.
Kolejną drogę ewakuacji pokazuje Artur Żmijewski. Jego „Plan B” to pozornie uroczy zakład krawiecki z dawnych czasów. Pod maszynami do szycia, na deskach do prasowania leżą zwiewne, wzorzyste sukienki, aż chciałoby się je wyjąć spod igły, jeszcze nieskończone, i przymierzyć. A właśnie pod lustrem w przymierzalni otwiera się przejście do kryjówki. Takiej, w jakiej chowali się uchodźcy podczas wojny i chowają się teraz: z łóżkami piętrowymi, zabawkami skleconymi wśród betonu, ze stołem zalanym woskiem ze świec, z klozetem w kącie. Realia życia, jakie otwierają się po przeciśnięciu się przez właz pod lustrem, w niczym nie przypominają Grand Hotelu. Artysta oferuje schronienie tym, którzy się w hotelu nie mieszczą: imigrantom, opozycjonistom, artystom. Lecz jest nadzieja, że gdy runą mury hotelu, nikt nie będzie musiał z tego skorzystać.
Chyba że Hitler, który chrapie tu chyba z pół godziny. Naprawdę mieszkał w tym hotelu w Grazu przez kilka dni w kwietniu 1938 roku. Jaką rewelacją było więc to, że właściciele hotelu po 80 latach ujawnili, że są w posiadaniu jego majtek. Konkretnie mówiąc, bokserek, opisanych jako zadziwiająco duże, bo Hitler miał podobno zwyczaj nosić zbyt luźną bieliznę. Majtki z wyhaftowanym inicjałem sprzedano w zeszłym roku na aukcji za pięć tysięcy dolarów. Po co ktoś je kupił? Z jaką myślą hotelarze przechowywali je przez aż 80 lat? Przy okazji tej sprawy mówiono równocześnie o wzroście fascynacji faszyzmem i o humorze, za pomocą którego umniejsza się potwory z przeszłości, odbierając im siłę. Zastanawiający komentarz padł jednak na samej aukcji, gdy licytowano nazistowskie badeje: „Fascynujące, że dzięki nim można wreszcie podejść do Hitlera najbliżej, jak tylko się da”. Tylko kto powiedział, że to miejsce jest właśnie pod majtkami?
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.