Na pytanie, jak żyło się w modnych obecnie latach 90., można po prostu odpowiedzieć: włącz sobie „Derry Girls”. Brytyjski serial chwyta – na różnych poziomach – ducha tej epoki lepiej niż seriale amerykańskie. A przy tym, choć detale są stricte irlandzkie, traktuje po prostu o nas. Wszyscy jesteśmy dziewczynami z Derry, nawet chłopaki z Czech.
Początek lat 90. w Irlandii. Oglądając w wiadomościach, że IRA podłożyło bombę, matka utyskuje, że dzieci nie pójdą przez to do szkoły. Jest 1 września, ona dłużej w domu z nimi nie wytrzyma. To samo myślę ostatnio, widząc wykres ze wzrostem zachorowań. Mnie też zdarza się chodzić po domu i pytać, czy ktoś ma coś czarnego do prania. Albo wręcz rozbierać domowników, proponując, że im to upiorę. „Połowa wsadu to żaden wstyd!” – będę powtarzać sobie jak bohaterka serialu, gdy znów dopadnie mnie ta mania. Istnieje jednak dużo więcej powodów, by poczuć, że historia z Derry traktuje właśnie o nas.
O tym serialu powiedział mi kolega z Czech, zaznaczając, że sam jest dziewczyną z Derry i ja też nią jestem, tylko jeszcze o tym nie wiem. Bo Derry girl to stan umysłu. Naiwność, szczerość do bólu, przecenianie świata i innych ludzi, napady głupoty. Dziewczyna z Derry nie umie udać, że kogoś lubi, bo zaraz widać po niej wszystkie emocje. Nie sposób się z nią nudzić, gdyż bezustannie zdarza jej się jakiś przypał. Nie oszuka kogoś, nawet jeśli się stara. Wszystko zaraz wyjdzie na jaw. Jeśli ta twarz brzmi znajomo, włączasz teraz niesłusznie przeoczony serial Netfliksa.
Jeśli wciąż nie czujesz, że należy obejrzeć ten serial, czytaj dalej. Nieważne, czy jesteś kobietą, czy mężczyzną, z Czech, czy Polski – i tak jesteś z Derry. Chcesz wiedzieć, gdzie to w ogóle jest? Proszę bardzo: drugie co do wielkości miasto w Irlandii Północnej nazywane też Londonderry, zależnie od tego, czy jesteś irlandzkim nacjonalistą, czy unionistą. Nie wiesz, którą nazwę wybrać? Nieważne, konflikt w tej sprawie toczy się nieprzerwanie od kilkudziesięciu lat i nic na to nie poradzisz. Pierwsze sześć liter zainteresowani wciąż zamazują na drogowskazach. Plansza tytułowa serialu wygląda właśnie jak jedna z malowanych ścian budynków, które witają w „wolnym mieście Derry”.
To właśnie tu w 1972 roku doszło do „krwawej niedzieli” (Bloody Sunday), a w czasie, gdy toczy się akcja serialu, działają dwa odłamy IRA. Trwa wojna domowa. Katolicy i protestanci są dla siebie największymi wrogami. Na ulicach zdarzają się zamachy, więc bomba podłożona na moście powoduje nie tylko absencję dzieci w szkole (i to bez lekcji online), ale – co gorsza – odwołanie twojego seansu w solarium. Trzeba będzie się spryskać siódmą warstwą samoopalacza i suszyć suszarką. Niełatwo być piękną w kraju, gdzie lato trwa tak krótko. Sama wiesz o tym dobrze.
Jeszcze gorzej być nastolatkiem. Dojrzewanie jest przecież tak wyczerpujące, że brakuje czasu na myślenie. Trzeba robić głupoty, udawać przed rodzicami i nauczycielami, że zna się swoje obowiązki, a tak naprawdę z całych sił próbować być dorosłym. Czyli – jak wiesz – jeśli jesteś pełnoletni/a, zajmować się wyłącznie uprawianiem seksu, piciem alkoholu, paleniem papierosów, braniem narkotyków, wydawaniem mnóstwa pieniędzy na bzdury i łamaniem jakichkolwiek zasad wytyczonych przez kogokolwiek. Robienie tego wszystkiego non stop wykończyłoby każdego, nie dziwi więc, że nastolatki najczęściej są zmęczone i gdy cały zapas sił zużyją na krzyki i trzaskanie drzwiami, muszą już tylko leżeć w łóżku i słuchać muzyki. Chyba im się nie dziwisz.
Jako rodzic naturalnie zapominasz, jaki był twój stan ducha, gdy miałeś naście lat, i oczekujesz, że dzieci nie będą marzyć o niczym innym, tylko o nauce, występach na szkolnej akademii, udziale w olimpiadach przedmiotowych, klubach sportowych, kółkach zainteresowań, pomaganiu w sprzątaniu, gotowaniu itp. Dziwnym trafem rozumie to jednak dyrektorka katolickiej szkoły dla dziewcząt – zakonnica, grana w serialu przez Siobhán McSweeney. Niezmiennie sarkastyczna mina i zrozumienie, że jej rolą jest znosić wszystko, podczas gdy rolą dzieci jest robić problemy, czynią z niej najsympatyczniejszą postać na ekranie.
Przypomina mi w tym jedną pozornie groźną matematyczkę, która – z przekąsem patrząc na wybryki uczniów – emanuje podobnym spokojem. Zwłaszcza że siostra Michael (jak ma na imię lub nazwisko, nie wiadomo) wypowiada się bez ogródek o szkolnym konkursie piosenki, że gdy słucha co roku wokalnych występów uczniów, coraz bardziej dociera do niej, jak niebywale utalentowani musieli być oryginalni wykonawcy tych piosenek. Tak, ona też jest dziewczyną z Derry, bo z tej kondycji się nie wyrasta.
Piszę w kółko o dorosłych, a przecież bohaterem serialu jest młodzież. To grupa wiekowa wiecznie posądzana o bycie najgorszą, zepsutą, niedouczoną (sami popatrzcie, jak tępaki źle zdały maturę, „studia nie są dla wszystkich”, więc ciekawe dla kogo). Wiecznie źle ubrana, ostrzyżona, wulgarna, skora do przestępstw i słuchania najbardziej hałaśliwej muzyki. Jakby wiek rozdarty między dzieciństwem a dorosłością był zsyłką. Jeśli empatyzujecie czasem z tymi najgorszymi z ludzi – bo pamiętacie, jak to było mieć straszną cerę i znosić wrzaski staruszek w tramwaju, że nie ustąpiło się miejsca – koniecznie obejrzyjcie ten serial. Jeśli nie, gramy dalej.
Główny skład drużyny przedstawia się następująco: nierozgarnięta Erin (Saoirse-Monica Jackson), która wierzy, że świat wygląda tak, jak wyczytała w książkach albo widziała w telewizji; buńczuczna Michelle (Jamie-Lee O’Donnell), która pokazuje wszystkim fucka, szuka guza i ma się za boginię seksu; dziecinna Orla (Louisa Harland), zamknięta w sobie i tak odklejona od rzeczywistości, że idzie na studniówkę z własnym dziadkiem; histeryczna Clare (Nicola Coughlan), która wszystkiego się boi, ale ostatecznie ma najwięcej osobistej odwagi; i wydelikacony James (Dylan Llewellyn), którego nie przyjęto by do szkoły dla chłopców, bo jest Anglikiem. Co tu dużo mówić, ta piątka to prawdziwy dream team przegrywów. Trudniej o gorsze ciemięgi niż Derry girls, które uosabiają wszystko, co charakteryzowało okres dojrzewania w latach 90. – nieistotne, czy w Czechach, Polsce, czy Irlandii Północnej. Chodzi tu zarówno o detale – cieniowane włosy blond z odrostem, lepką szminkę z brązową konturówką czy karczemny sweter, który z chudego robił chudszego, a z grubego jeszcze grubszego – jak i o sprawy wagi państwowej. Nie tylko o politykę, w którą nastolatki wtedy się nie angażowały, wierząc, że dorośli pomogą im urządzić lepszy świat, a kto nami rządzi, tak naprawdę nie ma znaczenia. Chodzi przede wszystkim o tematy, które dla młodzieży w tamtych czasach były najważniejsze. „Derry Girls” to déjà vu osobistych przygód telewidza.
Po pierwsze – marzenie o przedsiębiorczości, zarabianiu własnych pieniędzy. Gdy w 1993 roku weszła ustawa o VAT, każdemu obywatelowi należało wręczyć numer NIP z poświadczeniem odbioru. Tym właśnie się zajmowałam – po lekcjach jeździłam na rowerze i narażając się na agresję, próbowałam doręczać numery NIP. Fuchę załatwiła mi mama w lokalnym urzędzie skarbowym i byłam bardzo dumna, że akurat tam dorabiam na czarno, bo wiadomo, że najciemniej pod latarnią.
Drugim marzeniem było wydawanie własnej gazety – w tamtych czasach dziennikarstwo stanowiło ważny zawód. Ogłosiłam się więc despotyczną redaktor naczelną, zmuszałam do pisania przyjaciółkę z podwórka i brata, wymyślałam tematy numeru, krzyżówki z nagrodami, plakaty jak z „Bravo” i inne atrakcje. Gdy Martyna jechała z rodziną do Legolandu, kazałam jej robić reportaż, do delfinarium – tak samo. Nasi czytelnicy koniecznie musieli o tym przeczytać!
Marzenie o Europie Zachodniej było wtedy obsesją. Gdy z dnia na dzień stało się realne, powszechne było zbieranie kasy na tour autokarem. Bohaterowie serialu marzą o wycieczce do Paryża, u nas rodziny zaciskały pasa, dorabiały wieczorami, w weekendy handlowały na placu, byle gdzieś pojechać, nauczyć się języków. Wizyty w Wiedniu dawały powiew wielkiego świata. Wyjątkowym wydarzeniem była klasowa wycieczka do Parlamentu Europejskiego.
Wraz z przymusem doganiania Europy trwał też drugi, równoległy prąd – dewocji. Ciągle zdarzały się cuda religijne, na ogródkach działkowych w Oławie Maryję gościł pan Domański, jak uniżenie mówiła o nim zawsze babcia. Dopiero zbierano na świątynię w Licheniu i latami słyszałam, że na ten przyszły cud idą pieniądze z emerytury. Podobnie w serialu bohaterowie zostają nowymi dziećmi z Fatimy, gdy nagle widzą, że płacze figurka w kościele. Ksiądz z lśniącymi włosami wygląda jak Hugh Grant u szczytu kariery. Sympatia Erin ma na imię John-Paul, bo nie było wtedy lepszej rekomendacji niż Jan Paweł II.
Wiara ludowa mieszała się z oficjalną, ale naprawdę rządziły wróżki, różdżkarze, tarot i horoskop. Na lekcji wuefu należałam do grupy dziewcząt ze stałym zwolnieniem. Wraz z wuefistką w kreszowym dresie i z nieodłącznym papierosem w dłoni spędzałyśmy czas w damskiej szatni, oglądając, jak jedna z nas, która umiała kłaść karty, wróży wszystkim po kolei łącznie z nauczycielką. Wizja tego, że brunet intensywnie o mnie myśli, a blondyn tylko udaje, bo kocha inną, rzeczywiście spełniła się. Szkoda tylko, że na studniówce.
Podobnie jak w „Derry Girls” akurat nie miałam z kim na nią iść, a nie było mi w smak się wygłupić. W ostatniej chwili zaprosił mnie gość z równoległej klasy, który niby tak jak ja gardził tą imprezą. Babcia zrobiła mi na drutach sukienkę, czapkę i torebkę, rodzice kupili buty. Czekając, aż chłopak po mnie przyjdzie, odebrałam telefon, żebyśmy jednak spotkali się na miejscu. Pojechałam, ale nie zatańczyłam poloneza, bo partnera wciąż nie było. Po paru godzinach przyprowadzili go koledzy, a on kompletnie zalany mnie przepraszał.
Jednak nie zniszczyło to mojej wiary w kontakt z innymi ludźmi. Kuszące wydawało się zwłaszcza zbliżenie kultur, dlatego na wymianie międzynarodowej uczniów integrowałam się z Włochami. Wprawdzie oni mieli o nas mniej więcej takie pojęcie jak w serialu Irlandczycy mają o Ukraińcach. Czyli ciągle mylą ich z Rosjanami, myślą, że żyją u nich białe niedźwiedzie i nie ma nic, nawet wody pitnej. Dlatego moja Włoszka w 1996 roku przywiozła do Wrocławia walizkę pełną wody mineralnej.
Ale i tak chcieliśmy integracji. Jakiejkolwiek: ze szkołą partnerską, ze wspólnotą Taizé, z korespondencyjnymi przyjaciółmi. Pragnienie wymiany i budowania mostów były ówczesną fiksacją. Podobnie jak ujrzenie na żywo gwiazd, na których kasety i CD wysupływaliśmy z kieszonkowego, a plakaty wyrywaliśmy z „Popcornu”. Nawet lepiej, że rodzice mieli obiekcje – smakowało jeszcze pikantniej. Uciekłam z obozu letniego, że niby jadę pomóc rodzinie dotkniętej powodzią, by być na koncercie U2. Po prostu musiałam to zobaczyć. Ale wcale nie musiałam dzwonić z budki telefonicznej, by się pochwalić ojcu, że jednak triumf: jestem na koncercie!
Kurtka dżinsowa jako strój, który ma wyrażać indywidualność – proszę bardzo. „Pulp Fiction” jako film, w którym gra ten aktor z „I kto to mówi” – oczywiście! Zachwycające, jak autorka serialu, Lisa McGee, znakomicie pamięta detale, które tworzyły świat wyobraźni tamtych lat. Stylizuje odcinki na kultowe hity z wypożyczalni wideo: „Stowarzyszenie Umarłych Poetów”, „Carrie”, „Sypiając z wrogiem” czy „Podejrzani”. Każe swoim bohaterom chodzić do kina, ale też walić pięścią w telewizor, by lepiej działał, albo włączyć i wyłączyć, by przestał śnieżyć. Na pytanie dziecka, jak żyło się w modnych obecnie latach 90., można po prostu odpowiedzieć: włącz sobie „Derry Girls”.
Serial chwyta – na różnych poziomach – ducha tej epoki lepiej niż seriale amerykańskie. Także obciachowa wtedy muzyka: Ace of Base, Salt-n-Pepa, Genesis, Enya, ale zwłaszcza The Cranberries, przywołuje emocjonalność tamtych czasów.
Jednocześnie wiele rzeczy jest stricte irlandzkich, i dla widza z Polski czy Czech mogą być niezrozumiałe. Pochód oranżystów jako doroczne święto hałasu i blokady dróg? Noc doktora Who? Rytualny taniec rock the boat?
Serial „Derry Girls”, będąc uniwersalny, jest też bardzo lokalny. I przede wszystkim aktualny. Cała rodzina niemal bez przerwy przebywa w domu, jakby – nie przymierzając – trwała pandemia. Teść gnębi swego zięcia i udaje, że go nie poznaje. Rodzice nie mają żadnej prywatności. Żałoba po mamie wydaje się świeża, choć trwa od dekady. Wujek przynudza tak, że trudno wytrzymać. Domowe sprzeczki i wojny toczą się w najlepsze i angażują domowników dużo bardziej niż te oglądane w telewizji. A wszystko jest cudownie groteskowe, jak tylko brytyjska telewizja potrafi. Rodzic 16-latka rozważa oddanie go do adopcji. Na pogrzebie wrednej ciotki dystrybuowane są bułeczki z haszem. Postaci wciąż żyją na granicy stagnacji i załamania. Ich świat jest bardzo mały, jakby byli sąsiadami lub krewnymi.
Gdy do szkoły przychodzi nowa z Donegalu, upierają się, że przyjechała z Chin, mimo że Donegal to sąsiednie hrabstwo. Podobne wyobrażenie mają o Czarnobylu, protestantach i wszystkich, którzy nie są tacy sami jak oni. Zwłaszcza o gejach i lesbijkach – najpierw przyjmowanych z niedowierzaniem i momentalnie piętnowanych, a potem całkowicie akceptowanych. Bohaterowie noszą tęczowe przypinki i nie mają problemu z tym, kto kogo pociąga. Pod tym względem lata 90., choć dużo bardziej ignoranckie, były jednak dużo bardziej tolerancyjne. Jak to się stało, że w tylu sprawach jesteśmy lepsi, a nasza wola zrozumienia jest mniejsza?
Zrewidujmy to, zanim jesienią „Derry Girls” powrócą z trzecim sezonem.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.