Epizody „Dolly Parton’s Heartstrings” rozgrywają się w raju stworzonym przez piosenkarkę na amerykańskiej ziemi. Można je oglądać w dowolnej kolejności. A co, gdyby zrobić serial oparty na hitach Maryli Rodowicz? Wystarczy nakręcić i jedziemy do narodowej zgody.
Jeszcze tylko 26 lat dzieli nas od chwili, od której nic już nie będzie takie samo. Tego dnia, gdy Dolly Parton wreszcie się rozbierze dla „Playboya”, będzie obchodzić też 100. rocznicę swoich urodzin. Zobaczyć ją wówczas będzie triumfem: dla muzyki country, bezkompromisowej kobiecości, a przede wszystkim dla żelaznej konsekwencji, z jaką pierwsza dama westernu od sześciu dekad kieruje swoją karierą. Z równą pewnością zarządza też sentymentalizmem, zmysłem do biznesu, rubasznym dowcipem oraz ikonicznym wyglądem „głupiej blondynki”, jakiego niemal nie zmieniła od 1967 roku. A skoro bardziej prawdopodobne jest przetrwanie Dolly Parton niż rozbieranego magazynu dla mężczyzn, możemy naprawdę być spokojni, że świat jednak zmierza w dobrym kierunku.
Zanim dożyjemy tego momentu, by cieszyć się 100-letnią playgirl z biustem ubezpieczonym na 600 tys. dolarów, Dolly chętnie zaprosi nas do domowego ogniska i zajmie swoją gawędą. Temu służy ośmioodcinkowy serial produkcji artystki, który właśnie ukazał się na Netfliksie. Oto pomysł genialny w swej prostocie: aby zaadaptować piosenki na krótkie fabuły trwające około godziny. Nie jedno marne „Last Christmas”, ale cały zestaw hitów, które można nucić podczas seansu. Znane melodie, jakie ściągną do Dollywood całe rodziny. W tym raju stworzonym przez piosenkarkę na amerykańskiej ziemi rozgrywają się epizody „Dolly Parton’s Heartstrings” oglądane w dowolnej kolejności. Wszystkie zawierają tę samą frazę: „Muszę ci coś powiedzieć” – zdecydowanie częściej słyszaną w telewizji niż w życiu. Przez te wyznania portretują zwykłych Nowaków i Kowalskich z różnych klas społecznych: od pielęgniarki i farmera po stylistę i projektantkę biżuterii. Poznajemy ich podczas życiowych przełomów. I śledzimy z takim oddaniem, że ich losy poruszają struny naszych serc, bo zawsze, ale to zawsze kończą się happy endem. Sami powiedzcie, czy istnieje lepszy prezent na święta?
Każdy odcinek przypomina album zrobiony w technice scrapbookingu: poprzyklejane na dyktę kolaże z fakturami, papierowy motyl, papierowe kwiaty i dla dekoracji pudło rezonansowe gitary. Dolly nuci i wycina, zszywa, zlepia swoje historie. Robi je z gotowych schematów: a to album ślubny, z wakacji, z pierwszej randki, ten z żałoby, zjazdu przyjaciółek albo z wyznania prawdy rodzicom. Folder jest tak ciasny, a motywy tak ograniczone, że nie ma w nim miejsca na ekspresję, choć rękodzieło powinno przecież być kreatywne. Zdjęcia w takim albumie wyglądają jak zrobione w studiu fotograficznym. Osoby pozują na płaskim tle, które potem się dorysowuje. Wspomnienia zostają przycięte, prawdy sformatowane w wersję przyjazną dla potomnych. Nie ma tu nic, czego nie mogłoby zobaczyć siedmioletnie dziecko. Rozwód, porzucenie, alkoholizm czy przemoc zostają pokazane w dostępny dla każdego, pozytywny, bezpieczny sposób. Twórcy mówią, że ma rozpocząć rozmowę z dziećmi na trudne tematy. A przecież będą ugłaskane zgodą, wybaczeniem i empatią prawie bez wysiłku. Zaraz, przecież chcemy pozytywnych, konstruktywnych historii. W czasach chaosu i braku oparcia w ich cieple można się jako tako ogrzać.
Ten serial ma jedną wadę: Parton, świetna komediowa aktorka, znana z pamiętnych „Stalowych magnolii” (1989), „Od dziewiątej do piątej” (1980) czy „Radośnie śpiewajmy” (2012), występuje tylko w jednym odcinku. W znaczącej roli, bo zapowiada każdy z ośmiu, siedząc w fotelu lub stojąc na scenie swych wspomnień. Udział bierze jednak wyłącznie w opowieści poświęconej muzyce i zdradzie. Pełni tam symboliczną rolę: właścicielki klubu, która wspiera główną bohaterkę, w końcu wypycha ją, by grała w Nashville. Gdyby Dolly obsadziła samą siebie we wszystkich częściach, byłby to stanowczo lepszy serial. Mówię bez ironii.
Jolene to najsłynniejsza postać wykreowana przez Parton. Jeden z największych hitów artystki wykonywali także The White Stripes, Joe Scofield czy Miley Cyrus (chrześnica bezdzietnej Dolly Parton) –najbliższa duchowi oryginału. Rozważano ją do roli w tytułowym odcinku, zagrała jednak Julianne Hough („Bezpieczna przystań”, „Burleska”, „Footloose”), którą Parton celnie obsadziła jako swoją młodszą wersję – figlarną, acz nieco wątpiącą w swój talent. Przyszłą gwiazdę poznajemy z relacji jej konkurentki, czyli partnerki mężczyzny, którego Jolene próbuje odbić. Zachwyt, jakim narratorka darzy urodę, wdzięk i głos kobiety, wydaje się wręcz niemożliwy. Czy naprawdę kobieta, która czuje się zagrożona, jest zdolna do tak wielkiej pokory? Zadziwia poufałość, z jaką mężatka błaga Jolene, aby zostawiła jej faceta w spokoju. „Nie bierz go tylko dlatego, że potrafisz/ Przecież możesz mieć każdego/ A ja kocham tylko jego/ Nie umiałabym jeszcze tak pokochać/ Muszę ci wyznać, Jolene/ Że moje szczęście leży w twoich rękach/ Zależę od twojej decyzji”.
Od 1974 roku Parton wielokrotnie przyznawała, że „Jolene” to historia z jej życia, gdy sama bała się, że rudowłosa piękność uwiedzie jej męża, z którym są parą od 55 już lat. Patrząc na nią teraz, pełną charyzmy, zdecydowania i bezsprzecznego uroku, można by sądzić, że piosenkarka więcej ma w sobie z Jolene niż z tej drugiej, nieszczęśliwej kobiety. A może bywała obiema. Tylko ona to wie.
Odcinek oparty na słynnej balladzie pokazuje podwójną Parton, ale nie w rolach zdradzanej i zdradzającej, lecz w rolach starszej i młodszej pieśniarki country: tej, która prowadzi klub muzyczny w małej miejscowości, oraz tej, która dopiero zaczyna solową karierę. Obie noszą dekoracyjne staniki, główny wabik cowgirl ubranej zasadniczo w spodnie i koniecznie z powiewającą burzą włosów. Parada okazałych biustonoszy zmienianych na nowe modele w każdej scenie staje się centrum wizualnej opowieści. Ten symbol matczynej, karmiącej miłości przyćmiewa inne elementy świata na ekranie, spycha też w kąt przyjacielskie uczucia, które żona i niedoszła kochanka do siebie żywią. Piersi kuszące z pięknych bieliźnianych konstrukcji wydają niezbędne, aby móc zatrzymać mężczyznę. Z efekcie spojrzenie na Jolene zdaje się należeć do faceta, który stanowi tu postać epizodyczną, a nie do Emily (Kimberly Williams-Paisley), która ma z nią przecież swoją relację. „Jolene” jest więc niewierna wobec kobiet, za to przesadnie wierna w adaptacji piosenki: płochy mąż szepcze przez sen imię „Jolene” dokładnie jak w tekście ballady.
Perypetie bohaterek serialu lepiej brzmią jako śpiewane wersy. Na przykład „Sugar Hill” – wzgórze, dokąd zakochani chodzili za rękę: „słodsze niż cukierki, tort i ciasto razem wzięte”. Na ekranie młodzi ludzie łapią tam żaby i ropuchy, jak każe im zwrotka, a także pływają w stawie, choć nie nago, jak śpiewa Parton, lecz w białej bieliźnie. Są „dzieciakami, które po prostu zgłębiają łono natury” – szkoda, że tak purytańsko. Dopisana zaś intryga o ojcu pijaku-recydywiście, którego dziecko chroni kosztem siebie, to, owszem, psychologiczna prawda, lecz nie ma dużo wspólnego z późniejszymi wydarzeniami.
To samo dotyczy wątku niechcianej ciąży z kolegą ze studiów oraz kompletnie niewiarygodnej kariery poetki – są one zupełnie zbędne. Taniej wyszedłby teledysk z młodzieżą wdzięcznie taplającą się przy blasku księżyca niż ta powierzchownie sklecona fabuła.
Przedobrzenie jest zasadą w „Dolly Parton’s Heartstrings”. W odcinku zatytułowanym „Stare kości” matka (niesłychana rola Kathleen Turner!) znajduje oddaną do adopcji córkę. Co więcej, ta pierwsza jest lokalną wiedźmą, a ta druga prawniczką prymuską, która usiłuje zrobić karierę. Jak to w Dollywoodzie bywa, wszyscy ostatecznie muszą się pogodzić, znaleźć męża, żonę, rodzica oraz swoje przeznaczenie. Matka zostanie rozgrzeszona, a córka ostatecznie wyjdzie za prawnika i sama zajmie się wróżeniem.
Nowelka pod tytułem „Powrót z Dover” opowie o zakazanej miłości białej córki pastora i czarnego chłopca sieroty. Rozdziela ich wojna w Wietnamie, skąd kawaler codziennie wysyła listy, lecz nie dochodzą one do panny, bo grabi je jej ojciec rasista. Dramat osiąga apogeum, gdy ten zsyła ją do ośrodka dla ciężarnych, niezamężnych kobiet. Na szczęście w pobliżu znajduje się stara, mądra doula, która może zaopiekować się dziewczyną. W finale wszyscy nieodmiennie się godzą.
Zresztą chcą tego tylko kobiety. To one namawiają mężów, by pojednali się z porzuconymi dziećmi („Gdybym miała skrzydła”) lub rodzicami („Sugar Hill”). To one godzą rodziny nawet zza grobu. Bywa, że są to rodziny z wyboru, wieloetniczne, wielopłciowe. Dzieci płodzą w nich jedni, a wychowują drudzy. W tle brzmią rozmowy z Bogiem oraz z mniejszościami seksualnymi oraz narodowymi – przyznajmy, przemycone tu nieco na siłę. Ale może nie szkodzi?
Czegóż tu nie ma! Historyczne podobieństwo do Calamity Jane w balladzie o J.J. Sneedzie, wyjętym spod prawa złodzieju, w którym zakochuje się Maddie „Sokole Oko”, jego wspólniczka. Ich eskapadzie brakuje humoru obecnego w innej westernowej antologii Netfliksa, „Balladzie o Busterze Scruggsie” braci Coenów. Scenariusz jest dużo słabszy, aktorstwo też, no i reżyseria.
Przekombinowany jest odcinek „Kumpel” o najlepszym psim przyjacielu i weekendowym zjeździe przyjaciółek. Każda z nich przechodzi jakiś przełom, lecz jednoczy je choroba jednej z bohaterek. Tylko sklerozą, demencją i amnezją można natomiast wytłumaczyć uporczywe zawieszenia fabuły wokół dziecięcych wspomnień. Niewiele dają, skoro i tak, zdaniem Dolly, liczy się przede wszystkim tu i teraz.
Czy jest co oglądać? Tak, jeden odcinek nie ma sobie równych. To opowieść o nieudanym weselu „Tuż za rogiem”, oparta na hicie „Two Doors Down”. Jest tak przegięta i niespodziewana jak „Priscilla królowa pustyni” skrzyżowana z „Kobietą pod presją”. Jak gdyby John Waters zabrał się do „Czterech wesel i pogrzebu”, miksując „M jak miłość” z „Modą na sukces” w pysznego shake’a. Scena, w której szlochająca matka panny młodej (brawa dla Melissy Leo, rozwijającej rolę wariatki z „Pięciu filmów o szaleństwie”) rozpaczliwie obżera się tortem, jedzonym garściami w jedwabnej pościeli, to zdecydowanie moja ulubiona z tego serialu. Parton nie ogląda się tu na swoją sentymentalną piosenkę, lecz jedzie po bandzie, szarpiąc struny nieco mocniej. Zrywa je i roztrzaskuje gitarę. Dzieją się tu rzeczy kompletnie nieprawdopodobne, lecz zarazem tworzy się też grunt porozumienia ponad podziałami – niezbędny w każdej rodzinie. Udana psychoterapia w zalanej winem sukni ślubnej.
Gdyby taki serial leciał w Telewizji Polskiej, zrobiłby więcej dla LGBTQ niż wszystkie przemowy i marsze. Jaki to miałby być serial? Oczywiście złożony z adaptacji piosenek znanych w każdym polskim domu. Nie ma innych kandydatek na blondynkę z gitarą, legendę polskiej muzyki popularnej, oprócz Maryli Rodowicz. To jej ballady są gotowym materiałem, podobnym do tego łączącego różne pokolenia jak Dolly Parton. Są w nim gotowi bohaterowie, tacy jak Małgośka czy Sing-Sing. Są też piękne klimaty, z których dopiero wyłonią się historie: sentymentalne, acz zabawne. Teksty tych piosenek obiecują melodramat: „Kap, kap, płyną łzy/ W łez kałużach ja i ty/ Wypłakane oczy/ I przekwitłe bzy” oraz „Do łezki łezka/ Aż będę niebieska”. Albo pokładanie się ze śmiechu na komedii opartej na balladzie: „Tak bym chciała damą być/ ach, damą być, ach, damą być/ i na wyspach bananowych dyrdymały śnić!”. Wystarczy tylko zrobić serial z songów Maryli i jedziemy do narodowej zgody.
Przecież piosenki to tylko historie, które wkładasz w melodię – jak mówi Dolly Parton we wstępie do serialu. – Utwory, jakie napisałam, to historie z mojego życia: każde zwycięstwo, walka, uśmiech, smutek. Melodie moich wspomnień. Dźwięk strun mojego serca.
To samo można by osiągnąć w wersji Rodowicz. Rzecz działaby się w Marylandzie: krainie jarmarków i wozów kolorowych, które jadą tabunami, w ojczyźnie ludzi z kamienia, tak łatwopalnych. W miejscu, które nas podnieca jak seks plus pełna kasa oraz „fandango, bolero, be-bop, manna, hosanna, różaniec i szaniec, i jazda, i basta, i stop”.
Odcinek „Ale to już było” opowie o życiu wokalistki, która tak jak Dolly życie zna i chętnie o nim opowie: „Z wielu pieców się jadło chleb/ Bo od lat przyglądam się światu/ Nieraz rano zabolał łeb/ I mówili: zmiana klimatu/ Czasem trafił się wielki raut/ Albo feta proletariatu/ Czasem podróż w najlepszym z aut/ Częściej szare drogi powiatu”. Już widzę ten ciepły uśmiech widzów do uroczych wygód PRL-u.
Albo w kolejnym odcinku „Cokolwiek robię, nie żałuję” bohaterka mówi o sobie: „Piję colę w Zanzibarze/ W bardzo dziwnym nocnym barze/ Więcej mam, niż mogę mieć/ Kiedy głaskam kocią sierść”. Wokół tego tekstu na pewno zgromadziliby się Polacy różnych wyznań, pokoleń i poglądów politycznych. Kiwaliby głową ze zrozumieniem przy ostatnim odcinku, w którym obsadziłabym samą Marylę: „Ech mała, poszalej/ Masz 80 lat/ Coś zapal i nalej/ Tak mało dał ci świat/ Baw się wreszcie zapałkami/ Niech cię sparzy żar/ Nie siedź w domu wieczorami, kiedy kusi bal”.
W końcu nawet wiek się zgadza, Rodowicz i Parton to prawie równolatki. Jak mówi Dolly w podkaście, jej serial opowiada historię legendy na rozstajach kulturowych wojen Ameryki. Jeśli tak, to co adaptacja piosenek Rodowicz mogłaby powiedzieć nam o Polsce? Materiału jest w bród, gwiazda polskiej piosenki tak jak amerykańska country ma piosenek na wiele sezonów. Choćby „I Will Always Love You”, najbardziej znane z wersji Whitney Houston, a napisane na pożegnanie z Porterem Wagonerem. Grunt to zacząć od happy endu. Reszta jakoś się ułoży.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.