W zamyśle wyświetlany na Netfliksie film, miał wspierać tegoroczną 65. edycję Eurowizji. Konkurs został odwołany, pozostała pełnometrażowa reklama. Trafną decyzją twórców okazała się parodia stylistyki Eurowizji. Wyśmiać coś i pokazać od najlepszej strony to dziś recepta na sukces.
Wstyd przyznać, że cię nie śmieszy to, z czego wszyscy zrywają boki. Na przykład memy. Gdy chłopak albo mama przesyłają mi jakiegoś hita z komentarzem w postaci emotka, który pokłada się i płacze ze śmiechu 🤣, przeważnie reaguję milczeniem. Rozumiem koncept, ale niestety, zwykle nie budzi mojego rozbawienia. Raczej mam odruch WTF – jak mówi moja córka – niż LOL, XD lub OMG. Odpisuję więc uśmiechniętą buźką z zaciśniętymi oczami 😆, ignorując obawę, że widać jestem dziwna, skoro nie mam uciechy z tego, co inni.
Na szczęście nie ja jedna. Testowałam wspomniane memy na moich studentach. Połowa chichotała, druga wyglądała na strapioną. Ich twarze miały wyraz, któremu nie odpowiada żaden emotek, chyba że zamyślona buźka z uniesioną brwią 🤔. Bo neutralna 😐 oddaje raczej to, że żart był poniżej pasa i zmroził wszelkie uczucia.
Tak przypuszczam, ale nie wiem na pewno, bo któż na pewno wie, co znaczą emotikony. Jeden kolega wywalił mnie ze znajomych na fejsbuku za to, że pod ogłoszeniem, że szuka mieszkania, wstawiłam uśmiechniętą buźkę. Uznał, że to beka z tego, że nie ma gdzie mieszkać i wszelkie zapewnienia, że był to wyraz otuchy, nie przekonały go. Emotki zwyciężyły nad emocjami.
W każdym razie w dzisiejszej epoce coraz trudniej uzgodnić poczucia humoru. Podejrzewam, że jest ich coraz więcej jak bąbelków otaczających kolejne banieczki. Dlatego boję się, że coś, co mówię poważnie, może być odebrane jako ironia, a to, co rzeczywiście mnie bawi, dla kogoś okaże się żenujące lub wręcz okrutne jak rzucona pod nogi skórka od banana.
Łatwo poczuć się wykluczonym, kiedy otacza cię fala śmiechu z puszki, a ty trwasz jak kołek przed telewizorem. Odkąd w modzie jest polityczna poprawność, kawały celują we wszystkie „chronione” grupy, sprawiając przyjemność naruszycielom tabu. Zwłaszcza tym, którzy je opowiadają. Śmianie się z własnych żartów stało się normą jak selfie i ćwiczenie min przed lustrem. Skoro więc humor mniej łączy, niż dzieli, ludzie zaczęli być ostrożni i śmieją się niepewnie. Jakby kawał świadczył o tym, kim jesteśmy, a żarty należy rozliczać na lajki i celować tak, by ich dostać najwięcej. Zależy przecież, do kogo i z kim się śmiejemy z księży pedofili, baby u lekarza albo Polaka, Ruska i Niemca.
Podsumowując – współczesne dowcipy mam częściej za chybione niż udane, jeśli za miernik uważać gromki wybuch wesołości, a nie tylko uniesienie górnej wargi bez przekonania. Odpowiadając zaś tym, którzy próbują mnie rozśmieszyć, najczęściej chciałabym użyć buźki bez ust 😶, gdy brak mi słów.
Dlatego też nie ma pewności, czy rozśmieszy was „Eurovision Song Contest. Historia zespołu Fire Saga” na Netfliksie. Zresztą, tak długi tytuł z zasady zabija komedię. Najlepiej sprawdzić, czy to coś dla was, oglądając trailer, do którego jak zawsze wrzucono najlepsze kawałki, co jednak tym razem nie znaczy, że zmarnowano cały suspens. Dobry spoiler nie psuje zabawy, tylko zachęca do zgromadzenia wesołej ekipy przed ekranem. Ja zaprosiłam fana Willa Ferrella i nastolatkę, dla której Eurowizja to coś, co się śledzi. Ja od Willa Ferrella wolę Adama Sandlera, Saschę Barona Cohena czy Jima Carreya i nie śledzę konkursu, który dawno przekroczył granice kiczu. Wszyscy troje bawiliśmy się dobrze, choć nazajutrz uznaliśmy, że film był średni. Zachęcam jednak, by mimo wszystko w „Eurovision Song Contest” poszukać źródła ubawu. Nawet jeśli chwilowego i ulotnego, to zdrowego jak przebieżka wokół bloku. Wprawdzie następnego dnia będzie głupio, że śmialiście się ze skarpety w męskim kroczu albo ubrania wciskającego się w srom jak kopyto wielbłąda. To żart nieco przyciężki, podobny do kaca, który uderza do głowy i zaraz tężeje. Ale przez chwilę jest fajnie chichotać, dużo i często, nawet jeśli głupawo. Można przynajmniej poczuć, że się ma żebra i usłyszeć w nich własny oddech. Żyjemy przecież w Smutnym Miasteczku i każdy brecht jest na wagę złota.
Idea jest podobna jak w „Producentach” Mela Brooksa: wystawić najgorszą sztukę z najgorszymi aktorami, by ukryć długi i zarobić na klapie. W tym przypadku celem jest, by Islandia nie musiała organizować kolejnej edycji Eurowizji. Co, jak domyślam się po Euro 2012 u nas, jest tyle kosztowne, co niepotrzebne. Obawy wygranej są realne, gdyż startuje Katiana (Demi Lovato, prawdziwa zwyciężczyni islandzkiego talent show Söngvakeppnin), która „ma wszystko: urodę, głos, świetną piosenkę, dobrze mówi po angielsku i pochodzi z Keflaviku”. Na wszelki wypadek więc organizatorzy biorą do krajowego konkursu duet Fire Saga, który dzierży palmę klęski, ale i łut szczęścia.
Stają się reprezentantami kraju i jadą mierzyć z jurnym Rosjaninem (Dan Stevens), giętką Greczynką (Melissanthi Mahut) i masą dziwadeł, o których trudno mówić inaczej niż z prześmiewczym westchnieniem.
Sami Islandczycy nakreśleni są najmniej groteskowo z tego towarzystwa jako uroczy wieśniacy, niedzisiejsi i długowłosi, zajmujący się tkactwem, rybołówstwem oraz piciem piwa. Owszem, nie mają dobrej piosenki ani scenicznego doświadczenia, ale ich kraksy są rozbrajające jak laurka na Dzień Babci rysowana świecowymi kredkami z wystawionym językiem. Wioska, z której pochodzą bohaterowie to w rzeczywistości 2,5-tysięczny Húsavík na północy Islandii. Realne miasto, a nie jakaś zmyślona osada. Oboje stamtąd wyjechali, bo mieli powyżej uszu wielorybów i zórz polarnych. Chcieli też spełnić marzenie, które hołubili od dziecka i które połączyło ich w dziwną, platoniczną parę. Narodziło się, gdy tańczyli do ABBY podczas Eurowizji. Jakim cudem oboje byli wtedy dziećmi, skoro dzieli ich aż dekada, to nieistotne. Podbici przez „Waterloo” wierzyli, że kiedyś zwyciężą i odtąd ćwiczyli w piwnicy, wyobrażając sobie, że grają w teledysku. Czyim? Swoim, oczywiście, gdzie występują w rolach cyberwikingów w rogach, futrach, srebrnym makijażu, śpiewając na wietrze i grając na keyboardach, a to wszystko w scenerii z „Gry o tron”, rzecz jasna.
Główne pytanie tego romansu to, dlaczego Lars Erikssong (Will Ferrell) i Sigrit Erikssdótir (Rachel McAdams) są bardziej jak brat i siostra niż kochankowie. Bo wychowali się razem w hipisowskiej komunie, a ich nazwiska Erikssong i Erikssdótir wskazują na to, że oboje są dziećmi Ericka (Pierce Brosnan)? A może dlatego, że Lars, podając Sigrit przykłady kapel zniszczonych przez związki, deklaruje, że bardziej niż na uczuciu zależy mu na muzyce? A może miłość Sigrit jest nieodwzajemniona, bo Lars jest gejem? Ta kwestia pozostaje nierozstrzygnięta. Musimy uwierzyć na słowo, że będą się kochać, gdy tylko wygrają, a skoro nie mają na to żadnych szans, nawet elf nie pomoże.
Miłosny wątek filmu jest najmniej wiarygodny, zarówno na poziomie scenariusza, jak i castingu. Amerykańscy aktorzy świetnie udają, że mówią po islandzku (przynajmniej dla mnie, która nie zna tego języka) oraz po angielsku z takimż akcentem, a także, że są głupi, zagubieni i kompletnie niegramotni. Lecz udawanie miłości wychodzi im słabo.
Wybór gatunku, czyli komedii romantycznej, jest więc najsłabszą decyzją twórców. Poradziłabym im raczej slapstick, w którym ma sens rzucanie skórek od banana. Najlepszą decyzją jest parodia stylistyki Eurowizji. Wprawdzie jest to zarówno kpina, jak i reklama, ale o tym, że tak dziś brzmi recepta na sukces, wiedzą wszyscy – choćby twórcy pierwszej części „Lego Przygody” (w której zresztą też wystąpił Will Ferrell). Chcąc coś sprzedać, trzeba zarazem to wyśmiać i pokazać od najlepszej strony. Szydera i drwina tak zadomowiły się w naszym świecie, że raczej pomogą, niż komuś zaszkodzą. Z tego założenia wyszli najprawdopodobniej twórcy filmu, należącego do kategorii featuremercial, czyli produkcji, jakich pełno na Netfliksie, a które są w istocie pełnometrażowymi reklamami. Osobiście nie mam nic przeciwko takim „dziełom”, jeśli nie udają czegoś, czym nie są i dobrze się je zrobi, czego najlepszym przykładem jest reklama klocków Lego. Wystarczy piosenka „Everything is awesome” i jedziemy do kasy, śpiewając nad wózkiem z zakupami. Udany film tego rodzaju mógłby jak dla mnie reklamować nawet McDonald’sa, ale naprawdę niełatwo to zrealizować. Najczęściej kpina blednie, a walory sprzedażowe dominują nad artystycznymi.
Tak dzieje się też pod koniec „Eurovision”. Nasi bohaterowie przestają samą swoją obecnością ośmieszać wszystkich pozostałych. Właściwym widowiskiem stają się występy rzeczywistych komentatorów Eurowizji, tabele z punktacją, bombastyczne logo i oprawa telewizyjna ciężka jak wóz transmisyjny. To zaś, co nam obiecano, gaśnie w świetle reflektorów. Piosenka miłosna Sigrit nieudolnie aspiruje do parodii „Krainy lodu”, a Lars wypada w niej jak podróbka Bono lub Stinga w żółtej, gumowej pelerynie.
W filmie najśmieszniejsze są te momenty, gdy kurioza tej stylistyki są przedstawione jako rzeczywistość. „Wulkano-chłop” w wykonaniu Larsa, Johny John John ze Szwecji czy „Lew miłości” Alexandra Lemtowa, który nie jest gejem, bo w Rosji tacy nie istnieją – to budzi zjadliwą euforię. Numery muzyczne świetnie oddają styl nikomu nieznanych gwiazd, które obracają w kicz dowolny gatunek muzyczny. Ciekawe, że w całej historii konkursu nikt prócz ABBY w 1974 r. i Celine Dion w 1988 r. (która dziwnym trafem reprezentowała Szwajcarię, a nie rodzinną Kanadę) nie zrobił światowej albo choć europejskiej kariery.
Co więc jest śmieszne w „Eurovision”? Przede wszystkim wyśmianie melancholijnej postrockowej islandzkiej muzyki. Nic tak dobrze jak ballada Sigur Rós nie pasuje jako tło do smutnej podróży w kosmicznym skafandrze. Może dlatego, że to była ścieżka dźwiękowa mojego wieku dojrzewania, śmieję się teraz z egzystencjalnego bólu Larsa. Komiczne są też wykony coverów w lokalnym pubie, grane boleśnie przez Fire Saga z dzieckiem na perkusji i emerytem na akordeonie. Publiczność i tak chce słuchać „Ja ja ding dong”, islandzkiej odmiany disco polo zamiast piosenki z Eurowizji. Ten prosty żart skrywa prawdę, która byłaby aktualna w każdym kraju. Najlepsze melodie to te, które już znamy, i to się raczej nie zmieni. Do łez bawi mnie też scena na imprezie, gdy gwiazdy prawdziwej Eurowizji (Jamala, Netta, Loreen i Conchita Wurst!) śpiewają wspólnie z bohaterami filmu dyskotekowe hity, a słodki chłopina przygrywa im na skrzypeczkach. Ale dokładnie ten sam efekt wywołałoby oglądanie zwykłej Eurowizji.
Kto nie widział „Czyngishana” z RFN w 1979 r. albo chrześcijańskiego metalu z Finlandii (Lordi „Hard Rock Halleluyah”) w 2006 r., koniecznie powinien to nadrobić. YouTube nie ma wielu równie śmiesznych hitów.
To film dla tych, którzy kochają, i dla tych, którzy nienawidzą Eurowizji. Najdłużej istniejący show w historii telewizji jest starszy nawet niż Unia Europejska i nie ma wiele wspólnego z jednością na naszym maleńkim kontynencie. Amerykanie niedawno nie mieli nawet pojęcia o istnieniu konkursu, dlatego ten wyprodukował wreszcie swoją reklamę. W zamyśle miała ona wspierać tegoroczną 65. edycję, która z powodów wiadomych została odwołana. Został więc rok na to, by przemyśleć, czy dalej chcemy oglądać ten kosztowny festyn. Jako bekę albo na serio, można sobie wybrać. Byle w komentarzu wstawić odpowiednią buźkę.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.
Wczytaj więcej