Akta spraw guilty pleasure liczą wiele stron i są w nich na przykład zespoły Scooter, Ace of Base i Back Street Boys, programy typu „Warsaw Shore” i „Z kamerą u Kardashianów”, seriale oraz filmy „Czarodziejka z Księżyca”, „Glee”, „Niewolnica Isaura”, produkcje o wilkołakach, a także youtubowe kurioza z udziałem zwierząt. Charakterystyczna dla wstydliwej przyjemności jest tymczasem jej unikalność, trafiająca w nasz czuły punkt, który próżno by wyjaśniać innym.
Widziałam ostatnio w filmie scenę świniobicia. Nie po raz pierwszy, ale tym razem nakręcono rzeczywisty proces uboju nieprzemysłowego, gdzie cała wieś, starcy i dzieci uczestniczą w zarzynaniu wieprza. Mimo tego „bardziej humanitarnego” morderstwa cierpienie zwierzęcia emanowało z ekranu, dlatego chwilami odwracałam wzrok, współodczuwając z bezbronną ofiarą. Jak to się zatem stało, że zaraz po seansie poszłam na kolację i zamówiłam solidny plaster boczku z bobem? Przecież dogłębnie czułam, że stanowczo chcę przestać jeść mięso, bo konsekwencje mojej diety są przerażające. Dobrymi chęciami jednak wiadomo co jest wybrukowane, a najgorsze, że jedząc, wcale nie czułam się winna. Bardziej przygnębiła mnie przepaść między tym, co planowałam, a tym, co rzeczywiście zrobiłam. Znów moje wysiłki okazały się niewystarczające, a wyobrażenie o tym, kim chciałabym być, rozbiło się o to, kim rzeczywiście jestem.
Właściwie długo nie rozumiałam fenomenu guilty pleasure. Dlaczego miałabym czuć się winna, że coś sprawia mi przyjemność? Drżenie, z którym ktoś wyznawał, że lubi „High School Musical”, zbywałam wzruszeniem ramion, bo i co w tym strasznego. Ogląda się różne rzeczy, słucha różnych bzdur, które potrafią być fajne. I to, czego doświadczamy, nie świadczy przecież o tym, kim jesteśmy, bo wystarczy mieć dystans do własnych upodobań. Nie jest to jednak takie łatwe, zwłaszcza gdy zalewa nas gwałtowna fala rozkoszy, o której wolelibyśmy nikomu nie opowiadać. Choć niby wiemy, że nie jesteśmy gorsi, bo wysokie miesza się z niskim codziennie w każdym z nas.
Po raz pierwszy poczułam coś na kształt winnej przyjemności wobec netflixowego serialu „Chef’s Table”. Robienie z szefów kuchni geniuszy porównywanych do największych artystów sztuki współczesnej zawsze doprowadzało mnie do szału. Doceniam sztukę kulinarną, ale działa na mnie jak płachta na byka nadymanie balona pretensji za pomocą teorii i historii sztuki, aby nadać pozorne znaczenia czemuś, co w istocie jest tylko zabawą bogatych snobów. Po co więc oglądałam ten cykl? Sama nie wiem. Po prostu nie mogłam przestać, choć wkurzał mnie on coraz bardziej. Mój ulubiony odcinek, który powtarzałam wiele razy, to szczyt kucharskiej bufonady. Istny Picasso kuchni, wielki rewolucjonista postanawia wprowadzić przełom w sposobie podania jedzenia. Rezygnuje więc z naczyń i rozlewa jedzenie na obrusie, tworząc jadalną abstrakcję jak Jackson Pollock zupy pomidorowej. Oczy wyszły mi z orbit, gdy zobaczyłam, że ludzie płacą straszne pieniądze, żeby siorbać ze stołu te plamy jedzenia. Że pół świata nie ma co jeść, a tu spożywa się w upokarzający sposób jakieś pseudomalarstwo. Patrzyłam więc na „Chef’s Table” z nienawistną fascynacją i poczuciem winy, że oto trawię treści sprzeczne z moimi zasadami niemarnowania jedzenia, posiłków prostych i zdrowych, nieudającym duchowej iluminacji, jaką rzekomo miałabym przeżyć, zlizując z granitowej płyty kroplę o smaku wędzonej truskawki.
Miałam więc już swoją tajemną rozrywkę, ale irytowała mnie tak bardzo, że opowiadałam o niej wszystkim wokół. Dowiedziałam się, że fakt robienia czegoś sprzecznego z moim światopoglądem nie musi wcale oznaczać guilty pleasure. Że to pojęcie dla każdego oznacza coś innego. Przede wszystkim pokazując nasze aspiracje. Najczęściej ambitne, intelektualne, definiujące gust jakiejś osoby, która na przykład słucha alternatywy, indie rocka i tylko po pijaku przyzna się do oglądania Polo TV. Wiemy, że coś jest żałosne i że nie licuje z naszą tożsamością. Dlatego najwięcej wstydliwych przyjemności mają nastolatki, które już walczą o zrobienie sobie prawdziwego tatuażu, ale dla relaksu włączają kanał z rybką MiniMini i oglądają cokolwiek dla beki. Albo w ukryciu wyciągają ze strychu Barbie i bawią się nimi z najlepszą przyjaciółką, wspólnie dochowując tajemnicy. Ujawniamy więc sekrety naszych wizerunków tylko w gronie, które nie wyda na nas wyroku.
Akta spraw guilty pleasure liczą wiele stron i są w nich zespoły Scooter, Ace of Base i Back Street Boys, programy „Warsaw Shore”, „Mazurska Biesiada Kabaretowa”, „Z kamerą u Kardashianów”, „Kot z piekła rodem”, seriale i filmy „Kuce z Bronxu”, „Czarodziejka z Księżyca”, „Glee”, „Niewolnica Isaura”, seria o pannie Marple, „Predator”, „Kevin sam domu”, „Con Air”, wszystkie możliwe produkcje o wilkołakach, a także rozmaite youtubowe kurioza z udziałem zwierząt, substancji ściskanych prasą hydrauliczną oraz kosmetycznych obrzydliwości. Do tego portale kibiców piłkarskich, a zwłaszcza fora. Wspominam tu tylko niektóre wyznania znajomych, którzy podzielili się ze mną swoim wyznaniem na Facebooku.
Charakterystyczna dla wstydliwej przyjemności jest zwłaszcza jej unikalność, trafiająca w nasz szczególnie czuły punkt, który próżno by wyjaśniać innym. Jednak to, że czasem wstydliwe przyjemności się pokrywają, buduje poczucie szczególnej wspólnoty, które zmniejsza wstyd i oswaja obciach. Dzięki spowiedzi wobec innych przestajemy osądzać się sami, co zwykle robimy najokrutniej i dlatego zjawisko guilty pleasure w ogóle istnieje. W grupie więc pozbywamy się śladów wychowania w poczuciu winy, że nie wszystko, co robimy, jest słuszne. Bo jeśli rodzaje doświadczeń guilty pleasure są różne, to ich zasadą jest współistnienie zażenowania i rozkoszy. A otucha, jaką dają nam inni, abyśmy garściami żarli żelki, majonez, mleko w tubce czy makdonaldy, zmywa z nas zbędne poczucie winy. Czy należy się z tego cieszyć? Nie jestem pewna. Bo to właśnie negatywne wrażenie wzmacnia przyjemność łamania tabu. Czyli ekstazę przekraczania granic, które wydają się nienaruszalne, więc rodzą dreszczyk, gdy tylko się w nich zanurzyć.
Mój chłopak uważa guilty pleasure za czyściec, w którym musi się znaleźć każda rzecz, zanim zacznie być cool. Coś, co początkowo rodzi poczucie winy, a w czym potem znajdujemy samo upodobanie, to po prostu najbardziej trafione sprawy, które balansują na ostrzu przyjemności i odrazy. Obciachowi pomaga czas, w blasku którego skąpane są wstydliwe przyjemności z dawnych czasów, wydając się teraz pocztówką wysłaną do dawnych tęsknot. Jednocześnie w tym czyśćcu tracimy na rzecz szerszej mody coś, co kiedyś było wyłącznie naszą zajawką. Dzięki oswojeniu italo disco czy innych kiczów każda przyjemność ostatecznie przestaje być wstydliwa. A kanon przestaje być kanonem, jeśli na szczycie przebojów wszech czasów umieścić film „Chłopaki nie płaczą” albo przebój „Nasz Disneyland” Papa Dance.
Epoka guilty pleasure się kończy – twierdzi zaś moja przyjaciółka. I owszem, zgadzam się z nią, śledząc przykłady tego, jak kino klasy B (i kolejnych liter aż do Z) stało się już nawet nie modne, lecz zawsze „kultowe”, jak stare, zabawne filmy porno puszczane z improwizowanym lektorem, które podbiły nocne imprezy w komediowych klubach. Czy zatem coś nam jeszcze zostało?
Rosnącym tabu jest wciąż polityczna poprawność i w nią właśnie uderzają dziś wszystkie rodzaje żartu – od memów po stand-up. To śmiech rozbraja wstyd, zostawiając nam samą przyjemność. Dlatego „ASZdziennik” podał ostatnio siedem powodów, dla których można wytłumaczyć pójście na występ Louisa C.K. w Warszawie, widziany zdaniem niektórych jako akt solidarności z oprawcą #metoo. Przyznam, że zajmując miejsce na widowni, czułam się całkiem bezwstydnie, i wszyscy znajomi, jakich spotkałam, też nie wydawali się czynić tu żadnej spowiedzi. Czyżby więc cała rozkosz uwolniła się od wstydu? Louis C.K. był tak dobry, że po stand-upie dosłownie bolała mnie szczęka. Bywa więc gorzej, gdy zostaje wstyd zupełnie bez rozkoszy. Bo boczek, niestety, smakował okropnie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.