Hitler na wesoło. Czy jeszcze może być śmieszny? Tak, jeśli zrobić go bohaterem komedii o wieku dojrzewania. Każdy chłopiec pragnie idola. Tylko gdy dorasta się w Trzeciej Rzeszy, zamiast chodzić w koszulce Lewandowski, zakłada się mundur Hitlerjugend.
Fan czy fanatyk – czasem trudno odróżnić. Najlepiej to widać po wielbicielach futbolu. Oddają się pasji kibicowania ulubionej drużynie, noszą szaliki, czapki, naszywki. A wtem żar bezkrytycznej miłości zamienia się w nienawiść do zwolenników innego klubu, krytyków, którzy wytykają błędy w grze, a wreszcie w pogardę wobec wszystkich ciasnych umysłów, co nie rozumieją, że „… (wstaw dowolną nazwę) to pany”. Trzeba ich zatem lać, poniżać, wyzwać od najgorszych.
Płynne przejście od fana do fanatyka cechuje dziś niemal każdą dziedzinę życia. Od piłki nożnej przez grupę wyznawców jakiegoś serialu (np. „Seksu w wielkim mieście”. Łatwo znaleźć dziś poglądy nietolerujące się nawzajem. Póki chodzi o gusta, pies ich trącał.
Lecz, kiedy porachunki przenoszą się na ważne sprawy, zaczyna się problem. Fan staje się fanatykiem, gdy zaczyna komuś zagrażać, źle życzyć i dopatrywać się w nim wszystkiego, co najgorsze. Na przykład wierzy, że ma język węża, łuski, ogon i jest tak dziwny, że śpi jak nietoperz, oraz niebezpieczny, bo roznosi choroby. Do tego czyta w myślach, a jego mózgiem steruje diabeł. Brzmi znajomo? Tak opisywały Żydów nazistowskie karykatury.
Przypomina je Taika Waititi w „Jojo Rabbit” – komedii o dziecku i jego niewidzialnym przyjacielu, w tym przypadku Hitlerze. Przecież każdy dorastający chłopiec chce mieć idola, więc byłoby dziwne, gdyby dzieciak żyjący w Trzeciej Rzeszy nie obrał za ulubieńca popularnego dyktatora. To tak, jakby zamiast chodzić w koszulce Lewandowski, założył mundur Hitlerjugend. A że w tej drugiej uczy się zabijać, a nie kopać piłkę, to już szczegół. Zwerbowanie fana do fanatyzmu jest łatwe. Można przecież mordować w imię każdej idei. Mechanizm jest ten sam: bycie fanem to potrzeba uniwersalna.
Blond amorka Jojo z krzywymi zębami (Roman Griffin Davis) poznajemy na obozie przypominającym dzisiejsze biwaki harcerzy. Pod namiotami chłopcy mogą poczuć, że należą do wspólnoty. Iskry z ogniska unoszą się pod rozgwieżdżonym niebem, gdy kumple szepczą sobie tajemnice przy latarce. Chętnie hajlują, co ja mówię, kochają hajlować i najchętniej robiliby to w nieskończoność. Do tego mają świetnego kapitana. Wszyscy chcieliby być tacy jak on – luzak, siłacz, przystojniak, totalnie cool, a jednocześnie wymuszający posłuch bez wysiłku. Trafnie obsadzony w tej roli Sam Rockwell powoli odsłania przyczyny, dla których przyjmuje tę pozę. Kult nastoletnich ślepych fanatyków czyni z niego nazistę, dzięki czemu sam nie pada ich ofiarą. Scena, gdy strzela na oślep ubrany w ćwieki i szkarłatną pelerynę, robi z niego gwiazdę campu. Mógłby grać w „Zmierzchu bogów” Viscontiego albo robić striptiz w mundurze SS. Naprawdę, nadawałby się znakomicie.
Główny temat jest jednak inny – odkąd Jojo doznaje urazu po wybuchu granatu, przestaje jeździć na obozy Hitlerjugend. Całe dnie spędza sam w mieszkaniu, gdzie gada z niewidzialnym przyjacielem Hitlerem (w tej roli sam reżyser z amatorsko, by było zabawniej, doklejonym wąsem), ale przede wszystkim poznaje Elsę. Żadną tam bohaterkę „Krainy lodu”, nie kolejną wymyśloną przyjaciółkę, tylko ukrytą na strychu Żydówkę (Thomassin McKenzie), co gorsza ukrytą przez mamę Jojo.
Chłopiec zaczyna z nią rozmawiać, nie z mamą, niestety, bo wtedy może by coś zrozumiał, lecz z żydowską dziewczynką. Licytują się, który naród wybrał Bóg, a który Hitler. Pyta ją o rogi, łuski i wężowe języki. Dowiaduje się, że Żydzi lubią błyskotki, robią zatyczki do uszu z aryjskich napletków i tak dalej. Wszystko to, o czym słyszał i co podejrzewał, zostaje przez nią potwierdzone. Notuje to Jojo skrupulatnie w zeszycie, który staje się takim jego fan artem, notesem pełnym uwag, szkiców, zasad i tekstów nazistowskich przyśpiewek. W końcu Jojo jest fanem – ściany pokoju ma oblepione plakatami, tyle że nie z Metallicą. Ponieważ jego świat coraz bardziej zamyka się w czterech ścianach, zostają fantazje. Groteski ubywa, lecz nie przybywa realizmu.
Taika Waititi znienacka przestaje się wygłupiać i skupia na moralizatorstwie. W końcu, kto chciałby słuchać o okropnościach wojny, o tym, że rodzinę Elsy pewnie zagazowano. Że koniec wojny będzie dla niej zderzeniem z traumą. Reżyser kieruje bohaterów w ramiona wroga, tak by się sobą zaopiekowali, wzajemnie zrozumieli. Jest w tym nieznośnie czytankowy, niemożliwie poważny. Jakby żarty rzucał tylko na zachętę, abyśmy dalej go słuchali. A wtedy nie ma już nic do powiedzenia prócz tego, że wojna jest zła i nie wolno krzywdzić innych. Że bardzo łatwo z fana stać się fanatykiem.
Czy Hitler jeszcze może być śmieszny? Przecież już był tyle razy: w „Dyktatorze” Chaplina i tysiącu wszelakich wcieleń, na czele z viralem z filmu „Upadek”, gdy malowniczo wpadał w szał, pod co podkładano dowolne treści. Komedie o Holocauście były wspaniałe: „Życie jest piękne” czy „Jakub kłamca”. Ostatnio Hitler bawił w niemieckim „On wrócił”, adaptacji bestsellerowej książki Timura Vermesa. Obudzono go tam w dzisiejszych czasach i dano szansę znów zgromadzić fanów.
Coś podobnego wyobraził sobie właśnie Waikiki: jakby to było, gdyby Hitler zamiast sztywny był cool, a nazizm rodził się w teraźniejszości. Miałby swoją wierną fanbazę, powiedzonka, mity, atrybuty – zupełnie jakby chodziło o fanów Harry'ego Pottera. Czy może „Wiedźmina”, gdy fani po sukcesie serialu Netfliksa wykupili miliony egzemplarzy książek Sapkowskiego, zwiększyli społeczność graczy, a nawet, jak donosi moja córka, zdominowali grupę tych, co zamiast na konsoli, grają na ukulele – akordy „Grosza daj, Wiedźminowi” są bardziej popularne od „badboya”. Jaskier wygrywa z Billie Eilish. Dlaczego? Bo co chwilę mamy apetyt stać się fanami czegoś nowego.
Niestety, z tego, że Hitler wciąż potrafi być zabawny i wcale dobrze mu idzie budowanie faszystowskiego fandomu, nie wynika nic ciekawego. Mam wrażenie, że Waikiki wciela się w tę rolę, bo to dla niego łatwe, ale szybko się swym Hitlerem nudzi. Nie ma wyobraźni Saschy Barona Cohena, który zamęczał śmiechem w „Dyktatorze”, a ostatnio bawił do łez w „Who is America”. Postać w „Jojo Rabbicie” służy bardziej temu, by wspierać na planie młodego aktora, jak to reżyser zwykle robi, obsadzając dziecko w głównej roli.
Waikiki zrobił już ten gest w filmie „Boy”, tyle że dużo lepiej. Opowiadał tam o 10-letnim chłopcu, który jest fanem Michaela Jacksona. Tam też idol zastępuje gloryfikowanego pod niebiosa nieobecnego ojca. Reżyser też go wtedy zagrał, tworząc z dzieckiem cudowny duet. Refleksja o tym, że idol jest potrzebny, aby dorosnąć, również była tam obecna. Kluczowe było jednak to, że żeby dojrzeć, trzeba go odrzucić. Niekoniecznie od razu wywalając przez okno, jak ma to miejsce w „Jojo Rabbicie” – fantastycznej opowieści, w której, o ironio, kuleje właśnie fantazja. Zostają dyndające buty i uporczywie zawiązywane sznurowadła. To, że potrafi się je ogarnąć, ma być dla widzów filmu symbolem dorosłości. Naprawdę?
Prędzej uwierzę w słowa granej przez Scarlett Johansson matki Jojo, wyjaśniające Elsie, co znaczy być kobietą. To chyba wiecie? Kobietą być, znaczy pić szampana, gdy jest ci smutno i gdy wesoło. Kobietą być, znaczy jechać do Maroka, żeby mieć tam kochanków i rozkochiwać ich w sobie tak bardzo, by cierpieli. Kobietą być, znaczy patrzeć tygrysowi w oczy, być odważną i ufać komuś bez lęku. Zdecydowanie lepiej być fanką takiej kobiety niż jakiegoś tam Hitlera.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.