Do wszystkich tych, którzy źle mówią o „Kotach”, wystawiam pazury i syczę: „ksssss”. Po co udawać, że ludzie jako koty przeżywają jakieś zmagania? To rozrywka w sam raz na karnawał. Obejrzyjmy to lekko, łatwo i przyjemnie, jak uczy nas kot. Wystarczy rozciągnąć się w nogach łóżka i mruczeć dobrze znane melodie.
Jasne, że dla kotów wymyślono internet. Ale wpierw również dla nich wymyślono musical. Chcecie dowodów? Pierwszy to pokazy solfeżu, zwane też marcowaniem, gdy nocami koty nawołują się nawzajem. Odgłosy ich rui mają coś z mistrzowskich wokaliz. To wykonana potężnym wysiłkiem melodia zaśpiewana na jednej samogłosce z przodu zgaszonej sceny, gdy reflektor wydobywa z czerni lśniącego kota. Zapomina się wtedy, że sierściuch wyje pod śmietnikiem, a widzi tylko elegancki frak w księżycowym blasku. Wypiszczany i wyburczany song, tak piękny, by inni rywale i rywalki odpadli z godowego wyścigu. Wycie na śmierć i życie to przecież żelazny warunek udanego musicalu.
Kolejny dowód? Ćwiczenia z akrobacji, które kot wykonuje na ramionach ludzi, kanapach czy fotelach. Każdej dostępnej trampolinie, z której da się skoczyć na szafę, półkę, jak najwyżej. Gdy zwierzę zawiśnie na trapezie na jednej łapie, z dołu rozlegną się okrzyki lub oklaski, bo rzadko widuje się tak karkołomny taniec. W dodatku zwieńczony upadkiem na cztery łapy.
Mało dowodów? Musical potrzebuje gwiazd, a każdy kot ma fanklub. Grono wielbicieli, którzy podłożą pod nos spodek z każdą możliwą pysznością, byle tylko idol choć spojrzał. Na widok kociej miny rozpłyną się nie tylko ich groupies, lecz także zwykli śmiertelnicy, wrażliwi na słodycz, puszystość, spryt czy tajemnicę.
Widać więc, że musical został stworzony dla kota, a ludzie tylko go sobie podle przywłaszczyli. Aby pośpiewać, potańczyć i trochę poudawać koty. Bo każdy chciałby być tak kochany, wredny i fotogeniczny jak one. Dlatego domalowane wąsy, nosek, ogon wsunięty w majtki albo uszka na opasce królują na każdej przebieranej imprezie. Równie słodko jak kotek nie wygląda się w żadnym innym kostiumie. I o tym jest właśnie musical Andrew Lloyd Webbera, przeniesiony na ekran w taki sposób, by ukocić człowieka tak dalece, jak to możliwe.
Przyznam, że przeraził mnie zwiastun „Kotów”, a dokładnie użyte w nim efekty specjalne, nakładające kocią sierść na rozpoznawalne twarze aktorów i gibkie ciała. Wyglądało na to, że fuzja kota i człowieka będzie nie tyle niestrawna, co niejadalna. Obawiałam się, że udławię się ludzkim klonem o miękkiej teksturze. Że będę po seansie wydłubywać z zębów włosy. Tymczasem efekt dziwności utrzymywał się przez jakieś 10 minut, a potem przywykłam do konwencji, kierując uwagę na inne detale.
Jak to możliwe, by tak bardzo zobojętnieć? Przypomnijcie sobieAuto-Tune, nazwany przez magazyn „Time” jednym z najgorszych wynalazków w historii. Pierwsze piosenki z wokalem zmodyfikowanym elektronicznie brzmiały jak deformacja, której nie dało się słuchać. Pamiętam kawałek Cher „Believe”, który miał go tylko odrobinę, a mimo to zgrzytał w uszach, jakby gryzła żwir zamiast śpiewać. A dekadę później, gdy Kanye West nagrał cały utwór „Love Lockdown” okrutnie zmutowanym głosem, zamiast kiczownikiem, okrzyknięto go nowatorem.
Dziś niemal każdy hit pop nagrany jest w Auto-Tune i tego, że przez sztuczny efekt nie słychać ludzkiego głosu, nikt już nie krytykuje.
Podobnie dzieje się z hybrydą człowieka i tego, co nań się nakłada (najczęściej: zwierzę/potwora/superbohatera). Początkowo razi, że widać, gdzie efekt specjalny odkleja się od żywego ciała, np. ręka Judi Dench wyłazi nagle zamiast kociej łapy, ale zaraz to się poprawia i obraz w nowej, świeżo zrenderowanej wersji można już zgłaszać do Oscarów.
Chcę powiedzieć, że mimo oporów do usierścionych twarzy w pełnym makijażu też można się przyzwyczaić. Ludzie początkowo sarkali, a potem pokochali koszmarnie brzydkiego „Avatara”. Ten sam mechanizm sprawia, że przestaje się zwracać uwagę na estetyczne kurioza, gdy na przykład młoda kotka Victoria o oczach Audrey Hepburn (która też przecież była kotem) ma gęsto owłosiony tors.
Oto triumf niepohamowanej kociości. Albo internetów, gdzie każdy z nas chce być kotem.
Problem, który widzowie mają z „Kotami”, to w istocie problem braku fabuły. Tak samo jak w scenicznym musicalu, tak samo w kinie trzy czwarte czasu ekranowego zajmuje ekspozycja postaci. To znaczy, każdy bohater śpiewa piosenkę, która go przedstawia, tańczy i opowiada, dlaczego jest wyjątkowy. Następnie odbywa się konkurs, w wyniku którego jednemu kotu będzie ofiarowane drugie, lepsze życie „w jonosferze”. I tu znów każdy występ jest mistrzostwem autoprezentacji. Ten, kto wzbudzi największe emocje, niczym w talent show dozna wniebowstąpienia. Problem w tym, że dotąd ledwo poznaliśmy część uczestników. Nie zaczęła się żadna historia, nie zawiązały wątki, nie rozwinęły relacje, więc jakikolwiek wybór będzie nam obojętny.
„Koty” to nie „Sing”, gdzie zmagania zwierząt, mające uratować teatr, doprowadzone są do granic napięcia. Tu dostajemy po prostu galerię postaci, tak rozbudowaną, by w toku akcji nie trzeba było wracać do dramatis personae, bo nie ma nic ponad ich ilustracje.
Może jestem dziwna, ale ten brak fabuły zupełnie mi nie przeszkadza. Wręcz bawi, że nie trzeba śledzić związków między kotami, angażować się ani kibicować. Tylko oglądać ich śpiewną paradę jak musicalowy pokaz mody. Lekko, łatwo i przyjemnie, jak uczy kot: rozciągnąć się w nogach łóżka i mruczeć dobrze znane melodie. Podobnie jak w teatralnej wersji musicalu, choć tu uproszczono libretto i wygładzono napięcia.
Może trochę szkoda, a może nie? Po co udawać, że ludzie jako koty przeżywają jakieś zmagania? Skoro chodzi o sam kostium, świętujmy jego huczną premierę pozbawioną głębszego sensu. Przecież tryb życia kota to czysty hedonizm, który tylko pozoruje tajemnicę. Dla mnie taka rozrywka jest całkiem ok. Tak samo jak przeglądanie TikToka. Każdy przez chwilę jest gwiazdą w swoim teledysku. Pieszczochem na swojej kanapie, karmionym miską lajków. „Koty” uczą nas lenistwa. Może potrzebnego trochę w nowym roku?
Owszem, wolałabym, żeby świat zmyślonego Londynu nie składał się z barów mlecznych na wysoki połysk, z mrocznych łajb upakowanych w pajęczyny oraz z nieba chorego na łuny od sztucznych ogni w kolorze pudrowych dropsów. Albo lizaków farbujących język. Wolałabym, żeby obrazy miały głębię i mroczne zakamarki, a nie były tylko złudzeniem. Wyglądają trochę jak powidoki z „Blade Runnera”, w którym nie pada deszcz. Wolałabym, żeby kamera Christophera Rossa nie była wygenerowana komputerowo i nie pędziła tak na łeb, na szyję po młyńskim kole wodewilu. Żeby reżyser Tom Hooper dał nam chwilę wytchnienia albo choć sekundę ciszy. Żeby nie dociskał pedała kiczu cały czas, tylko odrobinę go zwalniał. Ale niech szlag trafi moje pobożne życzenia. Doceńmy to, co jest i przestańmy wciąż fantazjować. „Koty” pomyślano jako wesołe miasteczko Broadwayu, niekończący się korowód postaci, stepujących i jazzujących swoje manierystyczne wcielenia, przeładowane ozdobami. Męczy cię pogoń za „wyżej, dalej, więcej”? Masz zadyszkę? Widać za mało trenujesz. Mniej smaczków, więcej dobrej karmy i skończ objeżdżać filmy bardziej, niż na to zasługują.
Ten film to tylko zestaw chwytliwych numerów. Lista przebojów z jednego tylko musicalu. Ale za to jakich! Zachwycił mnie ten grubej kotki Rozkoszki (cudowna Rebel Wilson) zamkniętej w kuchni, gdzie trzyma kabaret myszek i balet karaluchów. Rozpaliło solo czarnego Ram Tam Tamka (Jason Derulo) o możliwościach głosowych Steviego Wondera.
Tu muszę, niestety, dodać: szkoda tylko, że wykastrowanego w efektach komputerowych. Sugerując nagość, ocenzurowano jego genitalia, podobnie zresztą jak Idrisa Elby w roli Makiawela, który również w obcisłym, włochatym stroju między nogami ma przerwę zupełnie jak Ken czy lalka Barbie. Ale po co szukać dziury w całym. Idąc tym tropem można by znaleźć same wady.
A są przecież zalety, jak numer Dandysa Jonesa (James Corden) – ospałego, wiecznie głodnego kocura o tłustych udach. Znam dobrze pewnego kota, który je z wielu misek i ledwo łazi z przejedzenia, choć, o ironio, nazywa się Gandhi. Zabawne są też kocie yin i yang: Mangozżerek (Danny Collins) i Rumsztyczka Kpiarz (Naoimh Morgan). Nie wiadomo wprawdzie, po co im pazurki i kły oraz po co chodzą na czterech łapach, skoro jedzą i chodzą jak ludzie. Ani też, po co zakładają złotą biżuterię, brylanty i perły.
Ale naprawdę nie warto szukać tu realizmu. Bawmy się, przecież to karnawał. Jego kulminacją jest taniec ogonów – sztuczny, gimnastyczny i nieco przerażający niczym „Noc żywych trupów” w wersji pluszaków. To zdecydowanie najlepszy moment choreografii Andy'ego Blankenbuehlera, wziętego artysty Broadwayu, który stworzył też nowe układy w scenicznej wersji „Kotów” z 2016 r. Reszta ginie w zamieci efektów specjalnych.
Wokalnym gwoździem programu jest oczywiście rapsodia „Memory”, którą śpiewały Celine Dion, Barbara Streisand czy Zdzisława Sośnicka. Łzawe wykonanie Grizabelli (Jennifer Hudson) aż mdli od przesady, ale niech jej będzie. Niżej, mniej, lżej widać nie dało rady. Żal Grizabelli rozbije wszystkie serca i odrzucona salonowa kotka zabierze się kryształowym żyrandolem do nieba.
To, co w „Kotach” jest najbardziej uderzające, to erotyzm. Wykastrowany, jak wspomniałam, ale wciąż bardzo silny. Jakby obrośnięte sierścią ludzkie ciała nie umiały się pozbyć nagości. Tancerze noszą kombinezony jak obcisłe, miękkie piżamy, którym brak tylko klapki na pupie. Pieszczochy prężą się, ocierają pyszczkami i jak w marcu – zaczynają śpiewać.
To największy zamach człowieka na kota: zawłaszczenie sobie seksapilu i przytulności i jednocześnie odebranie kotom najbardziej potrzebnych narządów. Ale, czy nie robimy tak z domowymi kotami, które ugłaskujemy do imentu? Albo z misiami i leniwcami, które żyją głównie w naszych memach, zamiast w dżungli. Bo są tak śmieszne, głupie i słodkie, że nie można wytrzymać. Trzeba wysłać je wszystkim znajomym, których też na pewno rozczulą. Pod warunkiem że będą milusińskie, nie prawdziwe. Oglądając „Koty” myślę, że tak wygląda świat, gdy ludzie są tak samo uroczy jak zwierzęta. Na przykład noszą futra. Nie tylko te wygenerowane komputerowo, lecz także prawdziwe. Wyobraźcie sobie kota, który założył kocie ubranko: obszerny kołnierz, fałdziste rękawy i tren. Wszystko z sierści. W takim stroju paraduje Nestorka o twarzy Judi Dench, która do tego prześlicznie strzyże uszami.
Nie wiem, jak Paco Delgado obroni ten pomysł kostiumu. Może w kolejnej realizacji z Hooperem (poprzednio wspólnie stworzyli „Nędzników”) ubierze nagiego człowieka w palto z ludzkiej skóry? Wszak nie ma granic fantazja naszego gatunku.
Dlaczego więc ludzie nie tylko roszczą sobie prawo do śpiewania, lecz, co gorsze, do oceny, kto w tej – mam nadzieję, że się zgodzimy – jakże kociej aktywności dobrze lub źle wypadł? Przecież do pięt nie dorastają solistom, których recitale odbywają się nad ranem na krawężniku. Choćby nie wiem, jak ktoś z nas próbował się rozciągnąć, zostanie tylko człowiekiem gumą, a nie zwinnym kotem. Włochate kostiumy, jakie założymy naprawdę czy w efektach specjalnych, ustąpią prawdziwej sierści, nawet gdy będzie wytarta, lecz solidnie wylizana szorstkim różowym językiem.
Mimo to ludzie, o tyle gorsi od kotów, porywają się na krytykę osobników swojego gatunku przebranych za gatunek dostojniejszy, bieglejszy w musicalu. Do wszystkich tych, którzy źle mówią o „Kotach”, wystawiam pazury i syczę: „ksssss”. Uważaj, z kotami lepiej nie zadzierać. A czy „Psy” będą lepsze, okaże się już za chwilę.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.