Rozśpiewana melodiami z dawnej animacji wyczekiwana „Mała syrenka” udała się jako musical, czego nie można powiedzieć o treści. Disney nie traktuje widzów poważnie. Jak to możliwe, że kolor skóry bohaterów nie niesie za sobą żadnych konsekwencji?
Z zaklęć to „chcę” jest najważniejsze. Chcę być częścią tego świata. Chłonąć go całą sobą. Pragnę się tam znaleźć i to właśnie robić. W tym „chceniu” upatruję sens życia. Słowa szeptane w duchu zawiodły niejedno z nas, tam gdzie właśnie jesteśmy. Choć marzenie wydawało się nierealne, są żywe dowody na jego spełnienie.
Dlatego z disnejowskich księżniczek Ariel była mi zawsze najbliższa. Niezależność i żądza poznania to było coś, co ją nakręcało. Obejrzałam „Małą syrenkę” (1989) z kasety VHS w głębokiej podstawówce. Marzyłam o tym, że będę pisać: siedzieć do późna przy małej lampce ubrana w miękki sweter, stukać na maszynie, dając się zaskakiwać przychodzącym pomysłom. Albo jako dziennikarka w prochowcu przemierzać korytarze redakcji, stukając obcasami, i w newsroomie ustami z czerwoną szminką dyskutować o ważnych sprawach.
Ariel była patronką ciekawskich dziewczynek. Entuzjazm, autonomia i żywiołowość stanowiły istotę jej charakteru. Ambicji odgadnięcia, o co w tym chodzi, skoczenia w nurt przygody, żarłocznego rzucania się na życie. Przynajmniej w pierwszej części bajki. Z drugą zawsze miałam problem. Przecież książę miał być tylko jedną ze spraw, które miały zaistnieć w życiu małej syrenki. Nie jako kotwica, tylko pasażer. I żeby tak zaraz oddawać swój głos? Dla miłości czy wejścia na ląd, wszystko jedno. Czułam, że dziewczyna działa pochopnie. Wolałabym, żeby zrobiła to na własnych zasadach. Nie przekonała mnie idea, że trzeba zamilknąć, aby być zaakceptowaną. Przecież to, co było najpiękniejsze w syrence, to głos.
Nowa „Mała syrenka” jako musical porwała widzów
Wielu takich jak ja, nostalgicznych widzów i widzek dawnej Arielki, spotkałam na seansie nowej „Małej syrenki”. Wracając z festiwalu w Cannes, miałam szczęście obejrzeć film w dniu premiery w paryskim multipleksie. Ludzie głośno śpiewali na seansie! Publiczność głównie czarnoskóra, której byłam niewielką białą częścią, reagowała wzruszeniem i brawami na każdą piosenkę. Słynny motyw „Part of Your World” z tekstem Howarda Ashmana (film był wyświetlany w wersji oryginalnej) sprawił, że odwróciłam się z fotela zobaczyć, kto na sali jest obdarzony tak wspaniałym wokalem. A był to queerowy chłopak z różowymi włosami. Jego wibrato było tak samo dobre jak to, jakim błyszczała Halle Bailey. Wspaniale wytrenowany, czysty, mocny, musicalowy głos, który potrafi wyrazić całą skalę emocji. Gdy chłopak skończył główny temat równo z bohaterką, na sali rozległy się oklaski, nie dla niej, lecz dla niego. Dawno nie czułam takiej wspólnoty na sali kinowej. Nie tylko ja nuciłam i nie tylko ja miałam łzy w oczach.
Jak na pokazie „Rocky Horror Picture Show”, gdzie rzuca się ryżem, strzela z pistoletu na wodę i krzyczy urywki dialogów, tu publiczność też świetnie wiedziała, co robić, by dobrze się bawić i zgrać z projekcją. Westchnienia zachwytu słyszałam przy partii Urszuli śpiewanej przez Melissę McCarthy. Wykonała ją z kampowym humorem godnym pierwowzoru Urszuli – Divine, znanej z „Lakieru do włosów”, „Różowych flamingów” czy „Polyestru” Johna Watersa. To musi być przegięte, ta rola nie zna przesady. Karkołomna musi przelewać się przez granice groteski. Jak wtedy, gdy McCarthy lipsyncowała „Colors of the Wind” z „Pocahontas” w programie Jimmy’ego Fallona. Czy szkoda, że castingu na Urszulę nie wygrała Lizzo? Trzeba było usłyszeć pewną starszą panią w turbanie, która przyszła do kina w Bibliothèque François-Mitterrand z koleżankami. Piszczały i skandowały jej imię, podczas gdy ona dawała czadu. Wygłupiali się wszyscy bez wyjątku. Seans, jaki przypadł mi w udziale, był filmowym karaoke, gdzie śpiewającym nie potrzeba nawet tekstu. Zostałam w tłumie na widowni na napisach końcowych, żeby dosłuchać do końca melodii.
Choć odbiór filmu wcale nie był jednoznacznie pozytywny. Skoro śpiewali, ludzie również krzyczeli i komentowali na głos poszczególne sceny. Mówili od razu, co sądzą o CGI, o Eryku, o chemii między nim a Ariel, a zwłaszcza o obsadzie mającej dawać wrażenie różnorodności rasowej. Zanim przejdę do krytyki wyrażonej zbiorową reakcją, podkreślę raz jeszcze walory przemawiające za tym filmem.
Widownia zgodnie orzekła, że tylko na poziomie musicalu film sprawdził się doskonale. Zatrudnienie kompozytora oryginalnej ścieżki dźwiękowej Alana Menkena i doproszenie Lina Manuela-Mirandy, żeby przemyśleli wspólnie muzykę na nowo, okazało się sukcesem. Nowa „Mała syrenka” zwycięża tym, że jest wierna staremu brzmieniu. Zwolnione tempo i music-hallowe numery spajają się z „The Scuttlebutt” zarapowanym przez Awkwafinę. Nowa ścieżka dźwiękowa bazuje na sentymentalnych odniesieniach i nie sili się na oryginalność. A co najważniejsze, nie stara się na siłę przypodobać młodym widzom. Przecież już obejrzeli starą wersję lub zaraz to zrobią. Zdecydowanie lepiej przypomnieć ją sobie po seansie. W porównaniu ze współczesną aktorską wersją tamta wciąż pozostaje dziełem. Zależy jednak, do czego porównać nową „Małą syrenkę”. Jeśli do innych aktorskich remaków Disneya, okaże się lepsza od „Dumbo”, „Pięknej i bestii”, „Króla Lwa”, „Aladyna” czy „Kopciuszka”. Tylko komu z nas to wystarcza?
Obsadzając w „Małej syrence” Halle Bailey, Disney złożył osobom koloru obietnicę, której nie dotrzymał
Odpowiedź na pytanie, dlaczego Disney odgrzewa animowane przeboje swego złotego okresu lat 90., wydaje się oczywista. Jednak prócz względów merkantylnych istnieją te dalekosiężne – mitotwórcze i akurat w tej kwestii wytwórnia zadziwiająco nie wierzy we własne siły. Oto Disney – największy gracz na rynku, zdolny budować narracje i obejmować nimi świat – nie ma odwagi pójść na całość. Nie traktuje swych widzów poważnie. Porzucił żywioł opowieści. Traktuje nas jak żebraków. Rzuca nam skrawki wędlin. Mówi: „I tak pójdziecie na film, nie ma co zanadto się starać”. A pójdziemy z nostalgii, dlatego że tęsknimy za ukształtowaną przez Disneya imaginacją dzieciństwa. Pójdziemy, bo Disney obiecał nam nową tożsamość, którą rozpoznamy w rozlicznych obecnych tu postaciach, dlatego wypierze swoje filmy we wszystkich kolorach tęczy. A w głębi nie dokona zmian, które naprawdę by coś znaczyły.
Wbrew promocyjnym zaklęciom to nie „czarna mała syrenka”. Ten film nie oddaje pola czarnej kulturze jak choćby „Czarna Pantera”. Mimo lansowania girl power, nie daje przestrzeni twórczyniom. Owszem, w roli głównej występuje utalentowana Halle Bailey, ale poza tym w układzie nic się zmienia. Na kształt filmu nie miały wpływu ani kobiety, ani czarne osoby. Opowieść o czarnej księżniczce i sile rozwoju kobiet reżyseruje Rob Marshall – biały mężczyzna. Biały jest operator Dion Beebe, tak samo jak scenarzysta David Magee, scenograf John Myhre, montażysta Wyatt Smith, kostiumografka Colleen Atwood, reżyserzy castingu Tiffany Little Canfield i Bernard Telsey. Wszystkie osoby mające zasadniczy wpływ na to, do jakich odniesień odwołuje się film na poziomie wymowy, rekwizytu, koloru tkaniny czy fryzur, nie reprezentują czarnej kultury. I nie chodzi mi o rozliczenie rasowe, ile procent kogo jest obecne w zespole, tylko o to, jakie zespół podejmuje decyzje. To nie mogła być czarna syrenka, bo Disney nie chciał takiego efektu. A przecież w czasach, gdy studia filmowe przeżywały regres, na początku lat 70., Hollywood uratował m.in. nurt blaxsploitation.
Publiczność paryskiego kina rozliczyła się z twórcami bezlitośnie. Tak jak wymownie wyrażała swoje uznanie, tak też rozprawiała się z wciskanym nam kitem. Najostrzej było w scenie, gdy czarna Ariel spotyka swojego białego ojca i siostry: czarną, białą, a nawet Azjatkę. Ludzie zaczęli prychać, gwizdać, a nawet buczeć. Podobnie, gdy biały książę Eryk spotyka królową matkę, która dla odmiany jest czarna. Niby jakoś to pokrętnie jest wyjaśnione, czemu genetycznie nikt tu do nikogo nie pasuje, ale kłamstwo czuje się na kilometr.
Kolor skóry nie niesie za sobą w „Małej syrence” żadnych konsekwencji. Ot, i żyjemy sobie wesoło w multikulturowym społeczeństwie, wszyscy równi i bez historii wyzysku, niewolnictwa, rasizmu. Ślepi na kolor (colorblind), uważamy, że różnorodność jest piękna, różnice nic nieznaczące. Latynos, Brytyjczyk, czarna Amerykanka czy Azjatka mają takie same szanse, bo wszyscy są dziećmi królów swojego plemienia, zatem w ich rękach leży nadzieja, aby się pojednać. Miło jest wierzyć w taką utopię, ale nie dajmy młodym widzom wrażenia, że tak wygląda rzeczywistość.
Takie farmazony o pozornej równości opowiada Disney dzieciom, które będą oglądać bajkę, chcąc zidentyfikować się ze swoją królewną. Owszem, Ariel wygrywa i wolność, i księcia, i głos, i przygodę, na którą wreszcie ruszają oboje. Po drodze jednak dowiaduje się, że bycie białym mężczyzną to dokładnie to samo, co bycie nią – czarną dziewczyną, która traci syreni ogon i uczy się chodzić, by zostać księżniczką. Życzę, by jej się chciało chcieć nawet wtedy, gdy zdobędzie wszystko, o czym kiedyś marzyła.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.
Wczytaj więcej