Znaleziono 0 artykułów
29.02.2020

Demontaż atrakcji: Matthias & Maxime

29.02.2020
Xavier Dolan (Fot. Getty Images)

To nie jest kino gejowskie, tylko kino, w którym gej jest równorzędnym bohaterem. Maxime z ostatniego filmu Xaviera Dolana jest barmanem, synem, bratem, kumplem, przyjacielem z dzieciństwa, współpracownikiem. Problem jego orientacji porusza jedna scena.

Przez całe lata miłość gejowska w kinie była spychana do aluzji. Ci, którzy mieli się domyślić, domyślali się, a reszta zostawała z tym, co było na powierzchni. Potem wszystko się zmieniło, gdy sztuka gejowska stała się manifestem. Jesteśmy tu, istniejemy i chcemy być akceptowani – deklarowali artyści. Film zrobiony przez geja lub o gejach z założenia był polityczny. Dziś, gdy geje funkcjonują w społeczeństwach zachodnich mniej lub bardziej otwarcie i mają dużo większe szanse samorealizacji niż kilkadziesiąt lat temu, choć wciąż spycha się ich na margines, ta obecność pozornie jest dużo bardziej oczywista, a tak naprawdę dużo bardziej problematyczna.

Odzwierciedla się to w kinie głównego nurtu, gdzie postać homoseksualisty pełni ściśle określoną funkcję. Najczęściej jest to barwny przyjaciel, którego rolą jest wspierać główną bohaterkę – figura geja tego typu występuje niemal zawsze w filmach o kobietach. W prawie każdej komedii romantycznej pojawia się postać przegiętego kumpla w kolorowej koszuli. Rzecz jasna w tle, a nie w scenach najważniejszych dramaturgicznie. Wstawia się tam w roli tapety kogoś, komu można się zwierzyć, z kim można się upić i komu wypłakać. Kto jest lojalny, ciepły, zabawny. Kto stanowi rodzinę z wyboru i zawsze pomaga w życiowych kłopotach, czy to sercowych, zawodowych, czy rodzinnych.

Taki stereotypowy gej zawsze dogada się z twoją matką, choćby nie wiem jaką była megierą. Doradzi, jak powinnaś się ostrzyc, zafarbować, ubrać, umalować, by zadać szyku i zdobyć to serce, na którym ci zależy. Bardzo chętnie usłyszy o seksie i opowie o swoich łóżkowych wrażeniach. Niektóre kobiety mówią o nim wręcz „mój gej”, jakby opowiadały o potarganym piesku. Jakby każda chciała mieć swojego i fantazjowała, że posiada go na wyłączność. Nieraz słyszę, jak koleżanki opowiadają o perypetiach „swoich gejów”, relacjonując, co którejś doradził: ma odpisać czy nie na tego SMS-a. Poza praktycznym zastosowaniem przysług geja ważna jest także jego rola anegdotyczna. Różne szalone przygody, imprezy, powiedzonka, które urozmaicają nudę życia hetero.

Kadr z filmu Matthias i Maxime  (Fot. Materiały prasowe Gutek Film)

Bez homoprzyjaciela – w kinie i poza nim – losy głównych bohaterów nie miałyby fantazji ani polotu. Taki gej jak z bajki jest uzupełnieniem królewny i królewicza, bo dodaje ich przewidywalnym perypetiom szczyptę magii. Nazywamy go Czarodziejskim Elfem. Niegdyś mówiło się o nim Wróżka. Wielu gejów wciela się w tę rolę, by móc po prostu normalnie żyć i być zaakceptowanym w gronie ludzi hetero.

Oczywiście Czarodziejski Elf niewiele ma wspólnego z tym, jak bardzo różni są geje, czego potrzebują i jak rozmaicie siebie widzą. Wielu z nich wcale nie chce zakładać mieniących się skrzydełek ani rogu jednorożca, z czym hetero mają największy problem. Jak się z nim uporać, były różne pomysły, najpopularniejszy z nich opierał się na wzbudzeniu współczucia. Jak pisze w książce „White” Bret Easton Ellis obok Elfa funkcjonuje również drugi typ: Męczennik. Znamy go choćby z „Moonlight”, oscarowego filmu Barry’ego Jenkinsa, o którym wciąż wielu wyraża się pochlebnie. Jeśli czytacie moje felietony, być może znacie moje zdanie: wciąż nie mogę przeboleć, jak bardzo jest przereklamowany. Biedny czarny chłopak nie dość, że już na wejściu jest społecznie przegrany, to na dodatek uświadamia sobie, że jest gejem. Po tym, jak kolega daje mu orgazm ręką na plaży, nie może się pozbierać całymi latami. Znajduje więc dawną sympatię, żeby pogodzić się sam ze sobą, czyli z wypieraną orientacją seksualną. Litość, jaką ma w nas wzbudzić ten gość skrzywdzony przez środowisko, historię, politykę, ma dać poczucie, że my widzowie jesteśmy wspaniałomyślni. Tak bardzo, że aż dajemy mu Oscara.

Xavier Dolan  (Fot. Getty Images)

Tyle że – jak zauważa Ellis – czym innym jest wyobrażać sobie, że jesteśmy wspaniałomyślni, a czym innym naprawdę być wspaniałomyślnym w codziennym życiu. Jakoś homoseksualiści wciąż boją się ujawniać w pracy, w polityce, a nawet w rodzinie. Męczennik ma przekonać hetero do homo za pomocą wytrychu – o, jakże oni są nieszczęśliwi! Zamiast pokazać widzom, w jaki sposób traktować wszystkich na równi. Tylko wtedy są szanse na pozbycie się homofobii i ustanowienie równych praw dla różnych orientacji. Gdy gej jest tak samo nudnym i ciekawym człowiekiem jak ja. I nie robi różnicy, że jest gejem.

Gdybym miała wskazać, który reżyser wywarł największy wpływ na moją wyobraźnię w temacie gejowskim, zdecydowanie byłby to Xavier Dolan – twórca o wyrazistym stylu, jak niegdyś Luchino Visconti, Marcel Carné, Terence Davies czy Rainer Werner Fassbinder. Przykuł moją uwagę od pierwszego filmu – od „Wyśnionych miłości” (2010), które wyprzedziły „Zabiłem moją matkę” (2009), jego debiut na polskich ekranach. Dolan miał wtedy 19 lat i właśnie przetrawiał mit Czarodziejskiego Elfa. Opowiadał historię o młodzieńczym romansie, który wypełnia świat bohaterów, stanowi ich sens życia i balansuje między realnym uczuciem a wyobraźnią. Zagrał też główną rolę, bo od dziecka był aktorem, wniósł więc do kina od razu całą wrażliwość. Wtedy jeszcze trudno było odróżnić postać kuszącego na ekranie Apolla od rzeczywistej osoby reżysera. Wyrazy miłości kierowane do Dolana od przedstawicieli obu płci przypominały te, które wybuchły lata później po występie Timothée’ego Chalameta w „Tamtych nocach, tamtych dniach” według scenariusz Jamesa Ivory’ego. Dominował więc afekt dla aktora niż dla autora. Oba filmy w zmysłowy, wyestetyzowany sposób opowiadały o seksualnej inicjacji, o narodzinach homoseksualnej tożsamości. Oba też ustawiały młodych ludzi w pozycji narcyzów, dla których najważniejsze jest życie w marzeniach oraz własne spełnienie. Jednak Dolan ostro ruszył z kopyta, pokazał, że nie zamierza robić filmów wyłącznie na ten temat. W kolejnych tytułach był obecny, ale zawsze w różnych sprawach: odcięcia pępowiny zbyt silnej więzi z matką, żałoby po bliskiej osobie, fantazji, która zastępuje rzeczywistość, czy życiowej pustki, której niczym nie da się zapełnić.

Wszyscy w tym świecie, nieważne, czy homo, czy hetero, są zarówno męczennikami, jak i ludźmi pełnymi życia. Ta sprawiedliwość w traktowaniu bohaterów, to poświęcenie każdemu czułości i uwagi bez względu na wiek, płeć i orientację, jest wciąż największą siłą Xaviera Dolana. Z aktorów z różnych pokoleń reżyser potrafi wydobyć to, co najlepsze, i pozwala im stworzyć postaci, które też bez względu na wiek, płeć i orientację można zrozumieć. W jego kinie współodczuwa się z każdym, bo każdy na jakimś poziomie jest inny niż reszta. Bratem, który tańczy tango w stodole z wdowcem po jego zmarłym bracie. Dziewczyną, która decyduje się dalej żyć z chłopakiem, który uświadomił sobie, że jest kobietą. Matką, która wie, że nie zastąpi synowi jego rodziny, a jednak nie pozwala mu na niezależność. Czy tak jak w ostatnim filmie „Matthias i Maxime” – kobietą, która nie chce przed sobą przyznać, że jej partner jest jednak gejem.

Kadr z filmu Matthias i Maxime  (Fot. Materiały prasowe Gutek Film)

Ósmy pełnometrażowy film reżysera z Quebecu wraca do tematu gejowskiego coming outu, ale czyni to z dala od Czarodziejskiego Elfa. Jego bohater Matthias jest bankierem, gościem skoncentrowanym na pracy, który próbuje się piąć po szczeblach kariery. We wszystkim musi mieć ostatnie słowo i nawet podczas urodzin kolegi wytyka jubilatowi, że robi błędy gramatyczne. Od tego zaczyna się film, że bohater tak pewny swojej racji zakłada się z kolegami, że wcale nie poprawiał „torta” w trakcie dmuchania świeczek. Dobrze znamy podobnych mędrków, którzy odeprą najbardziej oczywisty fakt na swój temat, nie wierząc bliskim, którzy kochają ich przecież w pakiecie z wadami. Ego szamocze się w nich jak oszalałe, nie pozwalając rozwijać im się jako ludziom. Od pierwszej chwili wiemy, że Matt się myli, i wcale nie potrzebujemy dowodu jego błędu. On go nie chce. Ego się broni, demoluje wnętrze i jeszcze dużo czasu minie, zanim dopuści do siebie pytanie, kim jest naprawdę. Na razie znajduje zastępcze tematy takie jak ten: jakie zasady rządzą grą, w którą od lat bawi się na imprezie ze znajomymi? Matt to koleś tak niepewny siebie, że będzie poniżał innych i bił się o reguły, które w danej chwili wydają mu się najważniejsze. Bo odwracają jego uwagę od własnych emocji, na które jest ślepy, kręcąc się wokół kontroli i racji jak nakręcane autko.

Przez chwilę wydaje się, że przełomem będzie pocałunek. Zagrany przez kumpli do filmu studenckiego jest mocny jak dobre kino, co w jednej chwili odkrywa przed nami rzeczywistość. Może tak samo twórczość Dolana zmienia widzów albo grających u niego aktorów?

Grunt, że reżyser wprowadza szaleńcze przyspieszenie osiągnięte wysokooktanowym paliwem emocji, ale nie pokazuje samego pocałunku. Ale potem nic już nie będzie takie samo.

Jak wyprzeć coś, co stało się namacalne? Co zmaterializowało się na środku pokoju? Matt pływa w jeziorze jak oszalały. Scena, gdy wynurza się z wody, pytając, którędy wrócić do domu, przypomina scenę z horroru. Bo gwałtowne zderzenie z uczuciami jest dla niego istnym horrorem. Zabunkrowany w sobie spotka kogoś, kto okazuje się jeszcze bardziej zamknięty. Jego kolega z pracy przekonuje świat, ale głównie samego siebie, że jest największym żyjącym samcem alfa. Wydaje się przez moment, że zakłamanie tych dwóch mężczyzn ma szansę sprowokować jakiś przełom, że może będzie ich stać na odwagę w sąsiedztwie kogoś równie nieprawdopodobnie męskiego. Jednak Dolan myli tropy, pozwala działać naszej wyobraźni, do końca nie mówi, jak to się skończy.

Sam gra postać Maxime’a, gościa z klasy robotniczej, opiekującego się chorą psychicznie matką. Usiłuje wyrwać się i zacząć żyć samemu, wyjeżdżając z Montrealu do Australii. Na twarzy ma płomień, plamę pigmentu. Dolan oszpeca się dla roli, dając wyraźny znak, że jego bohater nie sądzi, aby zasługiwał na miłość. Krew płynie, lecz dopiero w scenie przypadkowej bliskości z nieznajomym dzieckiem, które zasypia na jego ramieniu w autobusie. Maxime szuka potem wsparcia u znajomej barmanki, łudząc się, że pomoże tu heterorandka. Chce emigrować, ale prawie nie mówi po angielsku – aktor ogrywa to w rozmowie telefonicznej, gdzie upokarza się, prosząc o pomoc w planowanej pracy, a zarazem dowiaduje się, co naprawdę zrobił Matthias. Ogrom emocji, jakie Dolan potrafi wydobyć z pozornie błahej sceny, to kino w stanie czystym. Niuanse uczuć, które kłębią się w każdej sytuacji, w każdej postaci, nawet na marginesie ekranu, sprawiają, że to świat prawdziwy, tak samo jak ten, który wraca do nas, gdy wychodzimy z kina. A nawet bardziej, bo wrażliwość Dolana jest tak wielka, że prawdziwe życie dzięki niemu zyskuje więcej odcieni. Jestem wdzięczna, że z jego filmami mogę emocjonalnie się rozwijać. Że nie popada w tani sentymentalizm, który cechuje dziś kino Pedra Almodóvara, Andrew Haigha czy Iry Sachsa. To nie jest kino gejowskie, tylko kino, w którym gej jest równorzędnym bohaterem.

Oczywiście metka gejowskiego kina przylega do filmów Dolana nie tylko ze względu na temat. Raczej ze względu na formę – nieraz barokową, zawsze wyestetyzowaną, która pozwala sycić się każdym ujęciem. Seans jest długi, rzadko schodzi poniżej dwóch godzin, Dolan mnoży piosenki, uwielbia zwolnione tempo. Kocha przyjemność, dlatego pozwala sobie puścić cały utwór i pozwolić mu zinterpretować scenę, na przykład „Always on my mind” Pet Shop Boys, zapomnianego gejowskiego bandu z Wielkiej Brytanii. Ale często korzysta z nieznanych szerzej przebojów muzyki francuskiej. W jego filmach muzyka z lat 80. i 90. – The Cure, Depeche Mode, Duran Duran, Eiffel 65, Oasis, Celine Dion czy Dido – pozwala bohaterom snuć marzenia, wcielać się w postaci, jakimi chcieliby być, ale które mogą żyć tylko na scenie. Kadry, wnętrza, fryzury, stroje – wszystko jest tak wystylizowane, że chciałoby się tu zamieszkać, nawet jeśli to zaniedbana kuchnia albo zaplecze baru. Maxime z ostatniego filmu jest bowiem barmanem, ale też synem, bratem, kumplem, przyjacielem z dzieciństwa, współpracownikiem – wszystkim, tylko nie gejem. W całym filmie problem jego orientacji porusza dosłownie jedna scena, gdy wraz z Mattem jadą pikapem i zatrzymują się na światłach. Widzimy, jak Maxime pali papierosa w otwartym oknie i spogląda na billboard, gdzie wyidealizowana para hetero reklamuje tradycyjny model miłości i rodziny. Reakcję widać tylko w jego spojrzeniu, w geście, z jakim wyrzuca niedopałek. Oto subtelność, z jaką Dolan kręci swoje filmy, w prawdziwym świecie niezamieszkanym przez męczeńskie jednorożce ani przez Czarodziejskie Elfy.

Adriana Prodeus
  1. Kultura
  2. Kino i TV
  3. Demontaż atrakcji: Matthias & Maxime
Proszę czekać..
Zamknij