Oh, men… – to westchnienie widzów najlepiej oddaje jednowymiarowość tego filmu. Ludzie poszli do kina na horror, a rózgą po rękach są smagani, ciągnięci za ucho i wstawiani do kąta. „Men” podoba się części krytyki, ale odrzuciła go widownia. Zrobiony przez mężczyznę dla innych mężczyzn, by opowiedzieć, jacy naprawdę są dla kobiet, okazuje się toksyczny tak samo jak stereotypowa męskość. Nie odnosi sukcesu wcześniejszych filmów Alexa Garlanda: „Ex Machiny” czy „Anihilacji”. Świat nie jest prosty jak ten zredukowany do czystej brutalności. Przyda się jednak na lekcji z romantyzmu – Krasiński, Słowacki, Chopin pasują tu jak ulał.
Gdy masz potrzebę samotności, las wydaje się naturalnym wyborem. Wracasz do przestrzeni, z której kiedyś przyszliśmy. Oczyszczają się twoje zmysły: widzisz drżenie igieł pod ciężarem mrówki, słyszysz nawet najlżejszy powiew, a zapach przenosi cię do tylu lasów ze wspomnień, że wydaje się, że wyszłaś stąd tylko po to, aby wrócić. Idziesz przez las, czując się bezpiecznie, bo nie zdajesz sobie sprawy, ile par oczu, uszu, czułków jest na ciebie skierowane. Stali mieszkańcy czują cię z daleka. Las wsysa cię w swoje ciało. Nie jesteś sama, ale mija dłuższy czas, zanim zdajesz sobie z tego sprawę.
Szłam ścieżką w Lesie Kabackim. Był sierpień, sobotnie popołudnie. Skręciłam w boczną alejkę, żeby odpocząć od tłumu spacerowiczów. Tu było chłodniej, gęściej, zieleniej. Na tym tle pomarańczowe ślimaki jakby świeciły. Kucnęłam, żeby nakręcić je telefonem. Zachwyciło mnie, jak suną po spróchniałej kłodzie. Przestawiłam się na ich skalę, tempo, ciszę, gdy za plecami usłyszałam ostrożne stąpanie. Czar prysł. Zerwałam się, odwróciłam. Metr ode mnie stał mężczyzna – nagi, smukły, na oko po dwudziestce, ubrany tylko w białe adidasy. W pierwszej chwili pomyślałam, że to jakiś aktor, tancerz, performer, który ćwiczy choreografię. Trwał nieruchomo, wyprostowany i podniecony. Gdyby nie to, że był na wyciągnięcie ręki, myślałabym, że niechcący znalazłam się w środku przedstawienia. Milczał. Miał delikatne ciało. Wydał mi się kruchy i bezbronny. Na wszelki wypadek jednak odsunęłam się i ruszyłam szybkim krokiem w głąb lasu – głupio, ale z dala od niego. Podążył za mną. Przyspieszyłam do biegu. Dopiero wtedy zlał mnie pot, uświadomiłam sobie, że chce mnie dopaść. Przeraziło mnie, że brnę w coraz większy gąszcz. Dotarłam do granicy lasu. Znów byli tu ludzie z wózkami, psami, rowerami. Mężczyzna ostrożnie zawrócił i zniknął w zieleni.
Minęło około sześciu godzin, zanim dotarło do mnie, co się stało. Wcześniej byłam jak zamurowana. Myślałam, że przydarzyło mi się coś dziwnego, ale nie umiałam tego nazwać. Dopiero nocą przyszedł napad lęku. Powiedziałam bliskim o wszystkim. Rano byłam w stanie pójść na policję. Konfrontować się z tym, że ktoś dopytuje, dlaczego dopiero teraz, dlaczego w ogóle, skoro nic mi nie zrobił. Mierzyć się z tym, że ktoś mi nie wierzy. Czy aby nie histeryzuję? Przecież nic takiego się nie stało. A jednak czułam grozę całym ciałem.
Gdy opowiadałam historię znajomym i opisałam ją na Facebooku, okazało się, że podobne zdarzenia spotkały wiele innych kobiet. Jedna w tym samym lesie 30 lat wcześniej musiała bić się z facetem, który porwał na niej ubranie i zdążył przewrócić ją na ziemię. Druga szarpała się z kimś na moście nocą. Trzecia uciekała przed kimś, kto dorwał ją na stacji benzynowej. Czwarta została napadnięta w windzie. I tak dalej, i tak dalej. Nie mówię tu o gwałtach sensu stricto. Skala niebezpieczeństw, zagrożeń, jakie spotykają kobiety, jest niewyobrażalna. Niemal każda z nas nosi w sobie strach przed tym, że ktoś jej coś zrobi. Widząc cień przechodnia, odwraca się, przyspiesza, przechodzi na drugą stronę. Lęk przed brutalnością mężczyzn jest schedą przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Wiemy, że nie wraca się nocą samej do domu, ale nie myślimy, że napaść może zdarzyć się w biały dzień w tłumie.
Widać mężczyźni nie słyszeli o tym zjawisku albo nie dowierzają zeznaniom kobiet. Może nie mówią o tym szczerze między sobą, bo zwykle są sami z ofiarą, w akcji jeden na jeden nie wiadomo, komu wierzyć. Wiążąc się z kobietami, zaskakująco chcą ich bronić. Nie rozumieją, że zaatakowane zostaną właśnie wtedy, gdy nie ma ich w pobliżu. I czy rolą mężczyzny jest ochrona kobiety przed brutalnością innych mężczyzn? Hola, hola. U podstaw tego myślenia leży złe zdanie o tym, jaka naprawdę jest męska natura. Ojcowie uczą synów ją kiełznać. Matki – szanować kobiety, po swojemu. Całując rączkę, przepuszczając w drzwiach, nosząc bagaż. A wtedy wszystkie środki – krzyk, bluzg, poniżanie, manipulacja, szantaż – są dozwolone w granicach kindersztuby.
Skoro musi powstać film taki jak „Men” – zrobiony przez mężczyznę dla innych mężczyzn, by opowiedzieć, jacy naprawdę są dla kobiet – jesteśmy w mentalnym średniowieczu. Przekaz brzmi jak pozorna samokrytyka. Wyliczenie rozmaitych toksycznych zachowań, które pod przykrywką uprzejmości, chęci pomocy czy zabawy zawierają tę samą brutalną figurę – nagiego intruza, który nagle przed tobą staje.
– Czego chcesz? – pyta Harper (Jessie Buckley) nie napastnika w lesie, ale swojego męża Jamesa (Paapa Essiedu) we własnym domu, bo tu najczęściej zdarza się opresja. Partner stosuje wobec niej przemoc psychiczną, obwinia ją za swoją autoagresję. – Czego chcę? Żebyś mnie kochała –wypowiada przez łzy mężczyzna, grożąc, że się zabije. Jasne, nie trzeba być mistrzem psychologii, żeby dostrzec przemoc emocjonalną. Harper każe Jamesowi wyjść. Chwilę później widzi, jak chłopak spada, tuż przy szybie, patrząc jej prosto w oczy. Popełnił samobójstwo czy wypadł z okna, chcąc po ścianie wrócić do mieszkania? Nie wiemy. Zostaje tylko poczucie winy, w jakie Harper będzie wbijana przez kolejnych mężczyzn spotkanych na swej drodze.
– Co mu zrobiłaś, że się zabił? – pyta wikary, gdy dziewczyna szuka pociechy w kościele. Tego i wszystkich innych męskich bohaterów gra w tym filmie Rory Kinnear w rozmaitych wcieleniach, akcentach, charakteryzacjach, jak również w efektach specjalnych, które czynią z niego dziecko. Tych facetów o jednej męskiej naturze i jednej twarzy spotyka Harper w zapomnianej wiosce w hrabstwie Gloucestershire, gdzie w wynajętym przez Airbnb domostwie sprzed czasów Szekspira zamierza dojść do siebie w żałobie. Owszem, w filmie majaczą inne kobiety. Bohaterka ma przyjaciółkę, z którą łączy się na FaceTime, ale połączenie zostaje przerwane glitchem – to zakłócenia, czyli złe emocje między kobietami. Zaburzają czystą więź, więc siostrzeństwo na nic się nie przyda. Harper zostanie ze swoimi problemami sama. Szukała samotności, a więc proszę bardzo, będzie teraz w pojedynkę się z męskością konfrontowała.
Policjant, barman, stalker, gospodarz, ksiądz, dziecko z upośledzeniem – wszyscy noszą te same rysy, bo tacy są właśnie mężczyźni. Jacy? Zdaniem autora filmu: brutalni, agresywni, chcący przejąć władzę nad kobietą, posiąść ją albo „zapylić”, bo w warstwie poetyckiej filmu mężczyzna zamienia się w drzewo, a kobieta zrywa jabłko lub chwyta puch dmuchawca – spadochronik z nasionkiem, chcącym ją skolonizować. „Kobieto! puchu marny!” – pewnie Garland nie zna tej frazy.
A jednak gdybym była widzem, nie widzką, mogłabym po seansie się na niego obrazić. Czy mężczyźni są czymś więcej niż siłą zagarniającą teren? Rozprzestrzeniającym się DNA? Żądzą widzącą w kobiecie tylko gumową lalkę? Na to Alex Garland nie ma odpowiedzi. Choć krytykuje tylko konserwatywne wzorce, brak mu antidotum dla maczyzmu. Niekoniecznie takiego z maczugą w ręce, ciągnącego samicę za włosy do jaskini. Nawet subtelni reprezentanci tej tradycji są w gruncie rzeczy zachłannymi narcyzami, którzy chcą od partnerki, aby kochała ich jak matka i dała im ich pomniejszoną wersję, czyli syna. Poza tym niech siedzi w domu, gra na fortepianie, najlepiej nie wychodzi, żeby nie narażać się na brutalność innych samców. A może nie antidotum. Ściąć wszystkich siekierą jak Harper w finale filmu?
Przewrotna szczerość tego wyznania i widowiskowe efekty specjalne sprawiają, że „Men” najlepiej by było oglądać do spółki z „mother!” Darrena Aronofskiego – tyle że ten drugi jest śmieszniejszym, bardziej perfidnym i szalonym gore’owym filmem. Nawiązań jest wiele – od „Opętania” Andrzeja Żuławskiego przez „Martwe zło” Sama Raimiego do kolejnych części „Obcego” Ridleya Scotta. W finale filmu poród (zdaniem wielu mężczyzn najobrzydliwsza rzecz na świecie, która, jak wiadomo, rozpoczyna każde istnienie) stanowi kodę. Rodzenie kolejnych toksycznych mężczyzn jest procesem podtrzymywania wrogiej obecności w świecie. Garland ma wątpliwości, czy w męskości istnieje coś więcej. Jest okrutny dla własnej płci, nie odsłania żadnych niuansów. Tytuł brzmi „Men”, ale lepszy byłby „Oh, men…”, bo to westchnienie widzów najlepiej oddałoby jednowymiarowość tego filmu.
Krótkie wywiady z paskudnymi mężczyznami
Cóż, życie nie jest tak proste, jak chciałby je widzieć reżyser i scenarzysta, a wcześniej pisarz. Przykre doświadczenia kobiet ze strony mężczyzn, pozornie okazujących wsparcie, zainteresowanie albo chcących zażartować, to najpowszechniejsza wiedza na świecie. Każda z nas zna dobrze takie zachowania i mogłaby wiele Garlandowi poopowiadać. Użyźnić jego opowieść ciekawostkami, sugestywnymi szczegółami. Nie mówię, że mamy monopol na żeńskie narracje, ale c’mon! – można przynajmniej nas wysłuchać. Niestety, Garlanda, mimo jego niekwestionowanej fascynacji kobiecością – co udowadniają jego poprzednie, dużo lepsze filmy: „Ex Machina”, „Anihilacja” oraz serial „Devs” – tak naprawdę nie interesuje kobieca perspektywa. Owszem, oddaje pole swoim aktorkom, deklarując, że Jessie Buckley czy Natalie Portman są naprawdę współautorkami jego filmów, ale poprzestaje na adoracji tajemnicy, jaką jawi mu się kobieta. W „Men” wie lepiej, jacy są faceci. W końcu jest jednym z nich i bije się w piersi. Niestety, nie tak przewrotnie, jak David Foster Wallace w „Krótkich wywiadach z paskudnymi ludźmi”:
„Czego chce dzisiejsza kobieta. Oto jest pytanie. (...) Czego w swoim m n i e m a n i u chce dzisiejsza kobieta, w odróżnieniu od tego, czego w głębi duszy rzeczywiście chce... (...) Gdy przychodzi do pytania, czego one chcą, nie ma właściwie innej metody, jak zamknąć oczy i skakać w ciemno. Chcą doświadczyć namiętności tak wielkiej, porywającej, władczej, nieodpartej, że niweczy wszelkie poczucie winy, niepokoje i wyrzuty sumienia związane z ewentualnym poczuciem sprzeniewierzenia się swojej odpowiedzialności (...), chcą zostać ścięte z nóg. Porwane. Uniesione (...). Czyli w gruncie rzeczy pragną mężczyzny, który będzie dostatecznie namiętny i władczy, żeby poczuły, że nie mają wyboru, że to przerasta ich oboje – żeby zapomniały, że w ogóle i s t n i e j e coś takiego jak postfeministyczna odpowiedzialność. Podsumowując krótko: tym, czego pragnie dzisiejsza kobieta, jest samiec obdarzony zarówno namiętną wrażliwością, jak i genialnym darem dedukcji pozwalającej mu dostrzec, że wszystkie wypowiedzi kobiety o autonomii są w istocie rozpaczliwym wołaniem na puszczy (…).
Chcą, żebyś ty na pewnym poziomie zgadzał się całym sercem z tym, co deklarują, i to szanował, a jednocześnie na innym, głębszym poziomie, żebyś poznał, że to wszystko pic na wodę, przegalopował na białym rumaku i porwał je namiętnością, jak to czynili mężczyźni od wieków... Dlatego właśnie nie wolno brać dosłownie tego, co one mówią, bo człowiek by zwariował”.
(przeł. Jolanta Kozak, bliżej za oryginałem byłoby: „Krótkie wywiady z paskudnymi mężczyznami”).
Wallace oskarżał romantyczny idiom stojący za toksyczną męskością. Nie jest to nowość – przez lata walczyła o upowszechnienie tej wiedzy prof. Maria Janion, pisząc o Matce-Polce, Matce-Ojczyźnie i Matce Boskiej – jedynych rolach dla kobiet w kanonie narodowym. Objaśniała polski mesjanizm, kult męczeństwa i męskich wspólnot, które wyznaczają kobiecie jej miejsce. Można cierpieć i pisać o tym jak Zygmunt Krasiński, można budować mity jak Mickiewicz i Słowacki, ale na Boga!, niech w tym czasie kobiety pójdą do swoich zajęć! Najlepszy użytek z „Men” widzę w szkole, aby ożywić lekcję polskiego. Pokazać, jak romantyczne stereotypy wciąż ciążą w kulturze.
Garland wtłacza Harper w suknię z tamtej epoki i każe jej w gotyckim zamku grać na fortepianie Chopina. W ten sposób kobieta przeżywa stratę po ukochanym i tęskni do wielkiej miłości. Wszak jej ukochany, skacząc, przebił się wskroś, spadając na ogrodzenie, umierając przebity włócznią jak Chrystus. To ironia, a jednak nie do końca. Figura męczeństwa powraca w rozmowie z wikarym na cmentarzu, gdzie leży przewrócony krzyż. Ręka rozcina się na dwoje i wpada do skrzynki pocztowej. To nie wszystko, stworzono tu moc symboli. Choć mnie uwodzą raczej ujęcia leśne, z małą głębią ostrości, jaskrawą zielenią, od której trzeba aż mrużyć oczy.
„Men” jest jak piekło Hieronima Boscha, Biblia pauperum, wykładająca moralność w obrazkach dla maluczkich. Problem w tym, że symboliczne znaczenia dębu, grejpfruta, robaków albo płaskorzeźb na kamiennej chrzcielnicy nie są już tak powszechnie znane, aby zrozumieli je odbiorcy. Co innego deszcz niosący oczyszczenie. Tunel – macica, echo – rozmowa z samym sobą, polifonia zapowiadająca, że bohaterem będzie jedna zbiorowa persona. Szereg uniwersalnych skojarzeń. Można to analizować, jeśli ktoś lubuje się w takich igraszkach. Jednak alegoria, jaką buduje Garland w swoim wykładzie – antyintelektualnym, bo gardzi elitarną debatą – niestety, nie trafia do widowni. Ludzie poszli do kina na horror, a rózgą po rękach są smagani, ciągnięci za ucho i wstawiani do kąta. O ile „Men” podoba się części krytyki, o tyle odrzuciła go widownia. I może ten fakt daje największą nadzieję na to, że patriarchat chyli się ku końcowi.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.