Pogodzenie się z rodzinną przeszłością to etap dojrzewania, przez który przechodzi się, żeby zaakceptować siebie. Nominowany do Oscarów w sześciu kategoriach „Minari” jest filmem na ten czas: niepewności, osamotnienia i lęku.
Gdzie są twoje korzenie? Często słyszę pytanie o moje łacińsko brzmiące nazwisko. Mam ochotę odpowiedzieć jak w powiedzeniu: „Spójrz w dół i co widzisz: nogi czy korzenie?”. Chciałabym mieć w zanadrzu taką ripostę, ale zamiast tego grzecznie tłumaczę, skąd przyjechali tu moi dziadkowie. Przyjmuję z niedowierzaniem to, jak sąsiedzi zapewniają, że od wieków ich ród mieszka na tej właśnie ulicy. Dlatego to ich miejsce. Serio? Może ostatnie 100-200 lat, ale dłużej? To w ogóle możliwe w Warszawie? Żyję w przekonaniu, że jest się u siebie wszędzie albo nigdzie, decyzja zapada w chwili obecnej, bo nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie się wynieść. Kiedy lata temu wydałam książkę o Themersonach, w sieci krążyła informacja, że to przekład z języka rumuńskiego. Zabawna pomyłka, bo moi bohaterowie też zmieniali miejsce pobytu, swój kraj nosząc w sobie, wśród przyjaciół i ogłaszając własną niepodległość. Dlatego słysząc nieraz dla kogo jest Polska, odruchowo oblewam się zimnym potem, bojąc się, że kiedyś i ja mogę być niemile widziana, jeśli tylko nie będę w stanie udowodnić, że stąd pochodzę. Bycie obywatelką tego kraju uważam za los, ale też wybór, a nie spadek odziedziczony po mężnych pradziadkach.
Kim byli nasi przodkowie i co nam przekazali – umyślnie lub niezamierzenie – zastanawiam się, patrząc w głąb drzewa genealogicznego. Przecież bajki, które od dziecka się nam opowiada, mówią bardziej o tym, kto opowiada niż o faktach z przeszłości. Babcia ukrywała się w czasie wojny, dziadek walczył w armii Andersa, prababcia wróciła pieszo z Syberii na Kresy Wschodnie, a pradziadek dorobił się majątku, który stracił czy raczej ówczesna władza mu go zabrała. Nie wiem, czy to rzeczywiście prawda, a może opowieść uzasadniająca, jak się tu znaleźliśmy. Anegdoty czy zdjęcia nie mówią wcale, kim byli ludzie, od których się wywodzimy. To tylko odprysk całości.
Są różne sposoby, aby dowiedzieć się, co niesiemy za sprawą przodków. Jedni rozmawiają z duchami, inni idą na ustawienia hellingerowskie, a moja przyjaciółka @tkanka haftuje przepiękne wzory, inspirowane tym, jak pamięta swoich dziadków.
Pogodzenie się z rodzinną przeszłością to etap dojrzewania, przez który przechodzi się, żeby zaakceptować siebie. Zrozumieć, dlaczego ktoś ma lęk wysokości, piegi, upodobanie do hazardu albo po kim odziedziczył skąpstwo, butę, mizantropię. Oczywiście, rzadko to bywa tak proste, jak lubią nam powtarzać w rodzinach, że ten i ów wdał się w ciocię albo wujka i dlatego jest złośliwy, pije, zdradza albo wszystko, co ma, oddaje innym. Dziedziczenie przedstawia się jako klątwę, od której nie ma ucieczki, tymczasem to, co bierzemy od tych, którzy byli wcześniej, również w pewnym stopniu stanowi wybór. Przecież wychowano nas w jakimś duchu: ktoś wpoił mi, żeby nie wyrzucać resztek, ktoś inny zaś przekazał mimochodem, że na nikogo ostatecznie nie można liczyć. Jednak co ostatecznie z tym zrobię, zależy ode mnie. Robić wszystko na przekór to też w końcu jakaś kontynuacja.
Na któreś święta zrobiliśmy naszej babci, podrzuconej jako noworodek do klasztoru, testy DNA. Nie żeby babcia chciała się badać, uważała, skądinąd słusznie, że zmuszanie jej, aby zebrała całą fiolkę śliny zaraz po kolacji, to niepotrzebne znęcanie się nad 90-letnią staruszką. W końcu zgodziła się jednak zrobić nam tę przyjemność, żebyśmy mogli dowiedzieć się, jakie choroby dziedziczne nam grożą, dokąd sięgają linie po mieczu i kądzieli, ile procent lapońskiej krwi płynie w naszych żyłach i inne takie zaspokajające naszą ciekawość. Informacje zakodowane w genach: kolor oczu, włosów, tendencja do płaskostopia czy upodobanie do smaku kolendry, które miały przekonać, że diagnoza jest trafna, bo babcia rzeczywiście jest błękitnooką blondynką. W raporcie były też ciekawostki – takie jak ta, że najbliżej spokrewnionym celebrytą jest Bono. Cóż, że babcia nigdy nie słyszała U2 i nie interesuje jej, kto zacz.
W serialu BBC „Who Do You Think You Are?”, który odkrywał pochodzenie różnych znanych figur życia publicznego, najciekawsze były te momenty, gdy na jaw wychodziły szczegóły nieprzekazane potomkom. Syfilis, trąd, oszustwa podatkowe, bigamia, odsiadka za dezercję z wojska, samobójstwo – te dane usuwa się z rodzinnych annałów, choć najwięcej mówią o tym, co próbowali ukryć przed nami nasi krewni. Jasne, każdy oczekuje, że w wyniku poszukiwań odnajdzie herb, okaże się królewną lub królewiczem, na których tylko czeka pozostawione w spadku latyfundium. Po to bierze się udział w dochodzeniu, by odkryć, jak piękna jest przeszłość albo skąd wzięliśmy się tacy, jak jesteśmy. Wzorcowy był odcinek serii, w którym Boris Johnson śledzi historię swojej rodziny wywiedzionej z nieślubnego łoża księcia Wirtembergii, po czym dumny przyjmuje postaci na kilkumetrowych portretach jako własną historię. Jednak bardziej niż program wolę jego parodię, w której bohater współczuje ciężkiego losu swym pradziadkom, zanim się dowie, że cioteczna prababka była prostytutką, po czym objęła funkcję burdelmamy, a pradziadek wykorzystywał dzieci zatrudnione w fabryce podczas ich nadgodzin:
I czemu się tu dziwić: przecież ci wszyscy brutale, oszuści, tchórze i cwaniacy musieli też należeć do jakichś rodzin, a najpewniej do naszych. Wyzyskiwani i wyzyskujący byli tak samo podli, jak my – zdaję sobie z tego sprawę.
O przodkach mówi film „Minari”, nominowany do Oscarów w sześciu kategoriach. Tytułowa roślina to rodzaj japońskiej pietruszki oenanthe javanica, aromatycznej rośliny, szeroko używanej w kuchni azjatyckiej, a zwłaszcza podczas święta wiosny. Sieje ją leciwa bohaterka Soonja (Yuh-Jung Youn) bez niczyjej wiedzy na brzegu rzecznego rozlewiska, gdzie nikt nie zagląda. Nasiona przywiozła z Korei, gdyż jest spokojna, że zielenina wyrośnie i w Arkansas na podmokłej glebie. Dzieciom nie wolno tu wchodzić w obawie przed wężami, ale starsza pani mówi im, że lepiej widzieć węża niż wiedzieć, że czyha w ukryciu, bo to, co schowane, jest bardziej niebezpieczne i przerażające niż to, co widać. Soonja przyjechała do Ameryki zająć się wnukami na prośbę córki zajętej ciężką pracą i kłótniami z mężem. To model znany u nas dobrze w latach 90., gdy babcie wyręczały rodziców w opiece nad dziećmi, podczas gdy oni zmagali się z obciążeniem transformacji, próbując zarabiać, budować, rozkręcać interesy. W „Minari” przejrzy się każdy, kto pamięta, jak rodzice harowali na dwie zmiany, pieniądze trzymali w szafce pod pościelą, a babcia śmierdziała dziwnie, ofiarowując dziecku wyjętego z ust cukierka. Dzieciństwo w PRL i początkach kapitalizmu niewiele się różni od tego w Ozark, dokąd przybywa koreańska rodzina z Kalifornii, gdzie urodziły się dzieci pierwszego pokolenia imigrantów. Przyjeżdżają tu w poszukiwaniu lepszego życia. U schyłku komunizmu wszyscy byliśmy imigrantami osiedlonymi na nowym lądzie zagranicznych słodyczy i gazowanych napojów, które owszem, były wymarzone, ale w biednym, niepewnym życiu stanowiły jedyną jego osłodę.
Symbolika „Minari” zbudowana jest wokół ognia i wody. Podczas gdy babcia sieje minari w miejscu, gdzie wilgoć obecna jest naturalnie jak w klimacie podzwrotnikowym, jej zięć Jacob (Steve Yeun) wybiera suche pole na uprawę. Odrzuca propozycję lokalnego różdżkarza, który za sporą kwotę wskaże, gdzie jest żyła wodna. Przecież nie będzie wierzyć przesądom i studnię wykopie sam, kierowany rzeczowym osądem. Gdy studnia szybko wyschnie, będzie zmuszony podlewać warzywa wodą ciągniętą z domu, a raczej z przyczepy, gdzie mieszka jego rodzina. Podlewanie plonów wodą z kranu to droga impreza, dlatego szybko przestanie być dostępna dla domowników. Sytuacja w rodzinie stanie się jeszcze bardziej napięta, choć małżeństwo i tak nie należy do szczęśliwych. Monica (Yeri Han) pali śmieci, próbując urządzić się w życiu, które nie jest jej własnym, lecz męża wyborem. W finale paleniem zajmie się też jej matka Soonja, w wyniku czego rodzina będzie zmuszona zmierzyć się z pożogą. Ogień jest tu siłą przemiany, która ma zmienić tych ludzi, doprowadzić do prawdziwego źródła mocy, które porzucili, znękani przez lęk, że ich życie się nie powiedzie, bo zdecydowali się na emigrację. Nieprzypadkowo więc do przekazania wiedzy dochodzi między babcią a wnukami, a nie między rodzicami i dziećmi, bo te relacje skazane są tylko na udowadnianie spełnionych, bądź nie, oczekiwań. Rodzicom wydaje się, że na wszystko mają wpływ, dlatego biją, dają kary, uczą bezwzględnego posłuszeństwa. Dziadkowie patrzą ponad tym, akceptują, że nie zrozumieją świata, w jakim będą żyć przyszłe pokolenia. A nader wszystko nie boją się być sobą, zamiast wymyśloną przez siebie personą.
To, co widzimy, nie odpowiada wizji ciepłej starowinki w słonecznej kuchni, piekącej najlepsze ciasta niczym z reklamy margaryny. Ta babcia woli oglądać krwawy sport, kląć i rżnąć w karty. Ale problem nie w tym, że jest ekscentryczna. Soonja krzywdzi wnuka, mówiąc w kościele, że chłopiec nie zanocuje u kolegi przez „zepsutego siusiaka”, który powoduje moczenie nocne. David (Alan S. Kim) mści się na niej, częstując ją lemoniadą z siusiaka. Mimo wojny wywołanej przez niegrzeczne dziecko, babcia rozumie, czego ono potrzebuje i oddaje mu symbolicznie swoją siłę pamiętnej nocy, po której on będzie nową, a ona niedołężną osobą.
Reżyser Lee Isaac Chung opowiada autobiograficzną historię o kryzysie męskości. Jego zdaniem, wziął się on stąd, że nasi ojcowie musieli udowodnić, że są mężczyznami według tradycyjnego postrzegania płci, które nie miało już przecież miejsca w ich świecie. Jak wielu ojców w czasach transformacji, Jacob nie zamierza do końca życia seksować kurczaków, dlatego inwestuje w ziemię, gdzie chce uprawiać warzywa dla Koreańczyków mieszkających w Stanach. Dobry pomysł, ale po pierwsze małżeństwo nie jest na to dogadane, po drugie – realizacja ambicji ojca odbywa się kosztem całej rodziny. Dlatego to babcia musi przekazać siłę wnukowi – tata tego nie zrobi. Skupiony na udowodnieniu wszystkim, że sprostał, że da radę, nie widzi potrzeb najbliższych, jest zakładnikiem przyjętych wzorców męskości. Zaprzyjaźnia się z weteranem wojennym (Will Patton), który pomaga mu w pracy na roli, ale nie jest w stanie zrozumieć własnej rodziny. Nieprzypadkowo małżeństwo pracuje właśnie przy selekcji kurcząt. Męskie osobniki utylizuje się w piecu – zmielone i spalone zwłoki zwierząt, z których nie będzie ani jaj, ani smacznego mięsa. Jak w tak okrutnie urządzonym świecie może zachowywać się facet? Jego partnerka skupiona jest tylko na teraźniejszości, jest przekonana, że byt rodziny poprawi tylko samodoskonaleniem, dlatego po godzinach uczy się pracować szybciej. Nie wierzy w inną przyszłość niż ta, jaką stworzy sobie sama. Znamienne, jak jej postać zmienia się na naszych oczach. Spięta, z ciasno związanymi włosami, nagle się rozluźnia i uśmiecha, gdy przyjeżdża mama, a ona wreszcie czuje czyjeś wsparcie. Na końcu, gdy Soonja jest po wylewie, Monica staje się sumą tych dwóch kobiet, zaczyna też wspierać męża, rozumiejąc jego zaangażowanie. Obserwujemy zalążek przemiany „ty” i „ja” w „my” – proces, który nie może się wydarzyć niemal przez cały czas trwania akcji filmu. Para wykańcza się ciągłymi awanturami, festiwalem wzajemnych pretensji. Napięcie imigracji, stres drapieżnego kapitalizmu i pracy ponad siły odbija się na życiu bez bliskości, bez zaufania, w ciągłym strachu. „Jesteś zdany tylko na siebie” – krzyczy ten nowy świat, w filmie imigrancki, w polskiej perspektywie wynikający z transformacji. Koszt przemian to często utrata nadziei, pogrzebanie poczucia bezpieczeństwa pod szyldem szybkiego rozwoju i przemian.
„Minari” jest filmem na ten czas: niepewności, osamotnienia i lęku. Być może, gdyby nie rok pandemii, ten prosty, ciepły film familijny nie wzbudziłby aż takiej ulgi. Teraz jednak czuć, że jest potrzebny wszystkim, którzy czują się osaczeni w systemie, rodzinie, swoim życiu. Nie jest to wcale pieśń na cześć rodziny, tylko bycia razem w trudnych okolicznościach. Bo wcale nie chodzi o spadek od tych, z którymi dzielimy największą część DNA, tylko tych, którzy w danej chwili są nas najbliżej. Podobno rodziny się nie wybiera, ale uważam, że jest wręcz odwrotnie. Rodziną są ci, których wybraliśmy na swoich bliskich, niekoniecznie muszą to być osoby spokrewnione. Pies, kot, przyjaciel, sąsiad mogą pełnić dla nas taką funkcję, jeśli zawrzemy pakt, że chcemy się wzajemnie sobą opiekować. „Wcale nie wyrażamy szacunku przodkom, tylko ci, którym wyrażamy szacunek, stają się naszymi przodkami”, pisze Yoko Tawada we „Fruwającej duszy” (przeł. Barbara Słomka). „Rzecz nie w tym, że musimy szanować naszych przodków, a w tym, że przodkami stają się ci, których szanujemy”. I ot, prosty sposób, aby poczuć się jak w rodzinie, czyli wreszcie u siebie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.