Te czasy, które do nas wracają, robią to nie tylko po to, by się podobać. Trzeba coś w nich zrozumieć. Bycie nastolatkiem w PRL, które za sprawą powieści Bahdaja, Niziurskiego i Ożogowskiej albo filmów Stanisława Jędryki kojarzyło się z przygodą, oznaczało tak naprawdę szybkie dorastanie. By być gotowym na niewypowiedziany lęk dorosłych, że wybuchnie kolejna wojna.
Na bazarku od kilku tygodni widzę pewną panią, która niczego nie sprzedaje ani niczego nie kupuje. Niczego również nie pilnuje, jak robią to właściciele zaimprowizowanych kramów, poganiający swych pracowników, aby sprawnie puszczali plony ziemi, piwnicy lub strychu w ciągle dalszy obieg. Ona w nim nie uczestniczy, ot, po prostu jest. Podczas gdy my – kobiety z siatami – mijamy kolejne stoiska. Pod naszymi stopami kluczą niepotrzebne sprzęty, zapasy, pamiątki, coś na części albo do naprawy, a nade wszystko ciągnie się ten nieprzerwany łańcuch rzeczy. A ona uparcie nie reaguje. Wolna od balastu, który zaraz wyrzuci ktoś inny, skoro obecny właściciel sam nie jest gotów. Każdy, kto robi tu zakupy, wie, że towar płynie nieprzerwanym nurtem aż po kostki, po pas, a nawet – w handlowym spiętrzeniu przed dniem wolnym – kipi po same pachy. Jedynie ta pani leci sama, nieobciążona niczym prócz sklepowego wózka, z całym jej skromnym dobytkiem zaparkowanym na trawniku. Schylona, siedzi na krawężniku i rozwiązuje krzyżówki. Oceniając trzeźwo ich stos, można zgadnąć, że musi to być prawdziwa, bezinteresowna pasja, zwłaszcza że nagrody z tomów 200, 500 czy tysiąca szarad z coraz szerszymi uśmiechami dziewcząt na okładkach rozdano już całe wieki temu. Może nie wtedy, gdy modelki były jeszcze młode, ale na tyle dawno, że tłum, który robaczkowo przepycha się od skrzynki do skrzynki, zdążył w tym czasie wprawić w ruch całe tony materii. Ale tutejsza rezydentka, obojętna na postępy gnicia, rdzy, wsiąkania w ziemię pomyj – procesów, które zna każde targowisko – zawiesiła krzątaninę na rzecz wysiłku pochodzącego ze zgoła innego porządku.
– Ćwiczyć mózg dobra rzecz! – rzucają w jej stronę krzepkie emerytki, ciągnące torby na kółkach, chybocząc się na boki w rozhuśtanych biodrach i kolanach. Słyszę, jak jedna drugiej doradza, że na zachowanie pamięci trzeba jeść cztery orzechy włoskie dziennie. Ale nie te sklepowe, tylko od ludzi właśnie: całe i wielkie, które dopiero w domu trzeba dziadkiem rozłupać.
Zatopiona w łamigłówkach pani nie zwraca na te rady uwagi, odporna na upływ czasu, skoncentrowana na swoim zadaniu. Zarówno ona, jak i, na oko, jej rówieśniczki, wychowały się w czasach, których znakiem musi być ten bazarek. Dlatego wciąż istnieje, wbrew prawom rynku, bo tuż obok jest przecież kilka tańszych marketów oraz jedna galeria handlowa. Wprawdzie funkcjonująca w jeszcze innym wymiarze, na początku lat 90., kiedy ją otwarto, lecz to nie ona, lecz targ jest powiernikiem najstarszych znaczeń. To skrzyżowanie pchlego targu, warzywniaka, rzeźnika i chemii z Niemiec. Wystarczy ogarnąć wzrokiem lokalny wybór żelastwa, jaj prosto od kury, stoisk z eleganckimi foliówkami albo kilkanaście gatunków jabłek, żeby wiedzieć, że to tu właśnie bije serce PRL. Jak i na każdym innym bazarku.
O tym, że żyjemy równocześnie w kilku różnych epokach, przypominają fragmenty rzeczywistości, które nie podróżują w czasie w takim samym tempie. Tak jak szybciej starzeje się nam szyja niż twarz, tak samo części otoczenia przemijają z różną prędkością. Zgodnie z tym część mnie znajduje się jeszcze w PRL, w którym co prawda nie zdążyłam zacząć dojrzewać, ale odebrałam podstawy, bo skończyłam nauczanie początkowe. Niewiele pamiętam, ale był to dla mnie – jak zresztą zawsze w tym wieku – czas marzeń o tym, aby wskazówki pędziły szybciej. Żeby można było już teraz, nie za rok czy dwa, być tak dorosłym jak ci z czwartej, piątej, a potem szóstej klasy. Dzieciństwo jako tęsknota za stawaniem się coraz starszym to bodaj jedyne, co przez ten czas się nie zmieniło. Niemniej jednak pragnienie bycia nastolatkiem w PRL znaczyło zupełnie co innego niż dojrzewanie teraz. I jakież było to rozczarowanie.
Jak zachowuje się młodzież, do której aspirowałam, dowiadywałam się przede wszystkim z książek i filmów. Głównie tych, które miały milionowe nakłady w PRL. I tu będzie cała litania, bo wbrew pozorom wtedy też żyliśmy w czasach nadmiaru, tylko innego: „Wakacji z duchami”, „Podróży za jeden uśmiech” Adama Bahdaja, „Tabliczki marzenia” i „Słoneczników” Haliny Snopkiewicz, „Zapałki na zakręcie” i „Fotoplastykonu” Krystyny Siesickiej, „Ucha od śledzia” i „Za minutę pierwsza miłość” Hanny Ożogowskiej, „Sposobu na Alcybiadesa” i „Adelo, zrozum mnie” Edmunda Niziurskiego, „Księgi strachów” i serii Panów Samochodzików Zbigniewa Nienackiego, „Godziny pąsowej róży” i „Po prostu Lucynka P.” Marii Krüger, „Ślepego szczęścia” i „Większego kawałka świata” Joanny Chmielewskiej, „Jeżycjady” Małgorzaty Musierowicz oraz wielu innych publikacji dostępnych w połowie lat 80. W którejś z nich może rozpoznasz siebie. Tworzyły one wizję szczególnego dojrzewania, do którego chciało się pędzić galopem. Kluczowa w nich była przygoda, do której nie trzeba było mieć dżungli i stepów Tomka Wilmowskiego z cyklu powieści Alfreda Szklarskiego. Według tych książek przygoda cały czas jest na wyciągnięcie ręki. Dlatego bohaterka jednej z nich, nagle przykuta do łóżka, zauważa, że jej nudna rodzina to naprawdę zbiór niezwykłych indywiduów, a domowa codzienność jest cudownym koktajlem absurdu, koszmaru, groteski. Zdaniem ówczesnej literatury młodzieżowej przygoda to coś, co zdarza się wszędzie i każdemu. Wystarczy ćwiczyć swoją spostrzegawczość, talent do przypadku i pęd wyobraźni. Wtedy małoletni wojownicy (dorośli są już straceni) jak Dawid Goliata zwyciężą burą nudę otoczenia. Jeśli więc, stojąc w kolejce w mięsnym, jak kazała mama, zauważyło się metalową barierkę, to zaczynało się na niej wywijać akrobacje, zbywane przez członków kolejki cierpliwym milczeniem. Kolejnym razem biegło się już do mięsnego z nadzieją, aby kolejka była jak najdłuższa, bo wtedy dało się na drążku przetestować gimnastyczne pomysły. A potem wejść w skład Gawędy czy Fasolek.
Albo na przykład, siedząc w piaskownicy, niby robiło się babki, a tak naprawdę obserwowało się przechodniów z detektywistycznym zacięciem. Dzięki temu mój brat w wieku przedszkolnym namierzył włamywacza, który wszedł przez okno do sąsiadów. Złodziej dał się złapać policji, a rezolutne dziecko zeznawało w sądzie przebieg przestępstwa. Sherlockiem mógł być każdy, wystarczyły refleks, kumacja i oczy dookoła głowy. „Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda!”, brzmiał hymn PRL-owskiej mitologii dorastania, wychowujący najmłodszych na rzutkich obywateli, niezastąpionych w udoskonalaniu społeczeństwa. Bystrość umysłu, spryt, umiejętność logicznego myślenia i błyskawicznego wyciągania wniosków cechowały postaci stawiane nam (dydaktycznie, ale mimochodem) za wzór przez książki i filmy. Wszyscy byliśmy oczywiście Dudusiami, ale chcieliśmy zostać Poldkami, by choć przez chwilę surfować na falach życia, prysnąć ze szkoły, podbić serca nieznajomych i, jak to łobuzy mają w zwyczaju, wygrać przebojem, zmienić swój los, roztaczając hektar osobistego uroku. Do tego inspirowały wtedy kino i literatura.
Piszę o książkach i filmach równocześnie, bo świetne adaptacje w reżyserii Stanisława Jędryki krążyły bez ustanku po dwóch kanałach państwowej telewizji. To one ustanowiły model idealnych wakacji, na które absolutnie nie należało jechać na obóz ani na turnus z rodzicami, tylko koniecznie zostać w domu albo być podrzuconym rodzinie. Bo dopiero wtedy, w tym braku atrakcyjności, poszaleć można było z łutem szczęścia, galerią osobliwych postaci, przygodą, śledztwem i romansem. To była istota przygody w PRL. Musem było zaplanowanie ucieczki z domu, oczywiście ciągle niezrealizowanej. Musem było też znalezienie swojej bandy, w której nareszcie spotka się prawdziwych przyjaciół: honorowych, dowcipnych, lojalnych, takich, których ze świecą szukać. Musem było nie mieć nic i tym właśnie się podzielić. Oczywiście, realizacja tego planu była niemożliwa, ale nie szkodzi, gdyż właściwy cel stanowiła ucieczka od pustki, samotności, od fabryki, od kopalni, a nade wszystko od rzeczywistości.
Jak radzić sobie z alkoholizmem i bezrobociem dorosłych, tłumaczyły wtedy niemal wszystkie dzieła dla najmłodszych. Ich bohaterowie często mieli syndrom sierocy, nawet jeśli opiekunowie żyli, ale byli ciągle dalecy, dysfunkcyjni, nieobecni, niewspierający. Dzieci używały więc przygody jak reflektora, by w otaczającym je mroku znaleźć ciepło, bliskość albo wręcz zastępczą rodzinę jak Paragon z książki Bahdaja czy Genowefa Lompke, Sztompke, Trombke, Pompke, Zombke, Rombke, Bombke z sagi Musierowicz. Aby zdobyć przychylność innych, często kłamały, zmyślając na poczekaniu nową tożsamość. Udawały, że mówią w obcych językach, że są dziećmi ambasadorów albo właśnie uciekły z cyrku. Celem tych maskarad nie były wcale dobra luksusowe, ale obiad, nocleg, bilet, przysługa. Nawet gdy większość ludzi uznawała je za oszustów, zawsze znaleźli się tacy, którzy dojrzeli w nich żywe srebro, przykryte warstwą lepkiego brudu. Jednak ten dający zaufanie do świata przekaz nie obejmował go wcale w całości. Nie każdy bohater był w głębi dobry i obok tych, z których należało tylko zdrapać pozory, zawsze istniał też oprych, chciwiec, kat, szuja, żmija, którego trzeba było pokonać, ale nigdy samemu, lecz ze wsparciem. Bo książki te oraz filmy uczyły ponad wszystko wiary w innych ludzi. Bohaterowie zbliżali się do siebie nie po to, by udać, że nie ma żadnych podziałów klasowych (te trwają między nami, tak wtedy, jak teraz), lecz po to, by wspólnie przeżyć przygodę, dołożyć swój akces, humor, zaangażowanie i coś więcej, co zawsze było konieczne, ze swego potencjału. Bo w wizji społeczeństwa z PRL-owskich książek dla młodzieży wbrew pozorom każdy coś posiadał, nawet jeśli był słaby, głupi czy biedny. Przygoda służyła temu, by poczuł się ważny. By zaczął myśleć o innych przychylniej. Dlatego Tolek Banan był Robin Hoodem z poprawczaka. Dlatego gang dzieci wysyłał Eksperymentalny Sygnał Dobra. Dlatego w opozycji do socjalistycznej nowomowy istniały słowa: „muka”, „wiara”, „mogiła” i każdy nosił jakąś ksywkę: aby od języka zacząć porozumienie.
Z tamtych lektur zachowałam wrażenie, że przestępcy, afery, pościgi może i popychają akcję do przodu, ale tak naprawdę nie są sednem problemu. W literaturze i kinie przygodowym PRL jest nim sama tkanka rzeczywistości, obciążona jakimś przemilczeniem. Skoro bowiem rzeczywistość miała być jedną wielką przygodą, dlaczego wszyscy byli tacy nieszczęśliwi?
Dużo czasu zajęło mi zgłębienie przyczyn smutku, które tkwiły u jego zarania. Spacerując po bazarku, zrozumiałam wreszcie, że dorastanie w PRL wcale nie kojarzy mi się z wakacyjną piosenką: „Już za parę dni, za dni parę wezmę plecak swój i gitarę”. Za to wciąż krąży mi po głowie inna: „Za dzień, za dwa, za noc, za trzy, choć nie dziś/ za noc, za dzień, doczekasz się, wstanie świt”. Westernowa, sowiecka ballada Agnieszki Osieckiej i Wojciecha Kilara z filmu „Prawo i pięść” Jerzego Hoffmana. Czyli z produkcji bynajmniej nie dla dzieci. W czołówce ludzie suną wagonami na Ziemie Odzyskane, niektórzy w pasiakach, z tobołami, bronią. Jedni opłakują martwych rodziców, inni zmarłe dzieci. Ten niezwykle gorzki film musiano puszczać wtedy obok produkcji dla młodego widza, skoro przypadkiem go obejrzałam. Nie „Czterech pancernych” czy inne wesołe manewry, tylko przykry obraz znieczulicy na przemoc, która zrodziła wojnę, wypełniła ją, a w czasach, gdy o wojnie chciano już zapomnieć, była wciąż blisko, w każdym agresywnym geście, świecącym się z gniewu spojrzeniu. O wojnie nie rozmawiało się wtedy otwarcie, przynajmniej nie z dziećmi. A jednak wypełniała ona podskórnie książki i filmy, emanowała z wychowujących nas dorosłych.
Dlatego bycie nastolatkiem w PRL znaczyło szybko wydorośleć, usamodzielnić się, dostać szkołę życia. By być gotowym na niewypowiedziany lęk starszych – że wybuchnie kolejna wojna. Dlatego kazano nam uczyć się rosyjskiego i niemieckiego, języków wrogów, którzy byli obok. Angielski wydawał się niepotrzebny, bo któż mógłby go kiedyś użyć? Edukowano nas, jak w razie potrzeby oszukać los, jak rzucić się w przygodę, czyli, mówiąc wprost, jak przeżyć. A kiedy PRL się urwał i trzeba było stać się nastolatkiem według nowych zasad, wojna została jakoś wzięta w nawias, wmieszana w dorastanie. I wciąż tam jest, tylko wyraża się teraz w innych formach przemocy, niekoniecznie kojarzących się z wojną. Czuję więc, jak mijają się we mnie te różne czasy, nawet te, których sama nie przeżyłam, ale mimo woli mi je przekazano. I ten czas wojenny, ale nie tak huczny, jak każą nam pamiętać rocznice, ale cywilny, zwyczajny, stoi ciągle tam, na strychach, na polach, w kryjówkach, nie wiadomo gdzie zakopany. Może trzeba znów usiąść w piaskownicy i zacząć go śledzić? Bo wciąż włamuje się nam do głów jak złodziej, właśnie wtedy, gdy nikt się go nie spodziewa. Może to na nim jak na drążku trzeba zacząć się gimnastykować?
Mam podejrzenie, że modne dziś wersalki, zastawy, meblościanki z demobilu, krążące po bazarku z prośbą, aby je odnowić i wstawić do mieszkań, są tak naprawdę czymś innym, bliższym ratowaniu czasu i ludzi, których dawno już wśród nas nie ma. Przeszłość nie jest przecież tylko surowcem przyszłości. Widoczne dziś wszędzie PRL-owskie rośliny: monstera, paprotka, pnący filodendron być może nie mają dekorować ani przypominać jak było „u mamy w pracy”, tylko działać głębiej, ożywiać tę glebę, która wciąż nas boli. Wierzę, że te czasy, które do nas wracają, robią to nie tylko po to, aby się podobać. Trzeba się w nich do czegoś dokopać, coś w nich zrozumieć. Wracając do pani z bazaru – może to wcale nie szalona bezdomna, ale dawna Karioka, szefowa podwórkowej bandy? Zulejka? Ida zmyślająca swe dawne wcielenia? Na pewno w czasie, w którym ona trwa, wciąż są krzyżówki, które nadal można rozwiązać. Tylko my, zamiast to zrobić, kupujemy z nich tylko używane nagrody.
Retrospektywa filmów Stanisława Jędryki odbędzie się na festiwalu Kino Dzieci (21-29.09.2019 roku).
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.