„Nasz czas” meksykańskiego wizjonera kina Carlosa Reygadasa to perwersyjna opowieść o tym, co nas kręci w seksie małżeńskim, pozamałżeńskim, a właściwie w seksie wciąż z samym sobą, gdy obracamy w głowie fantazję na własny temat. Przy okazji – najlepszy film o długotrwałej relacji wart polecenia na każdą – pierwszą czy już setną randkę. Przypomina, dlaczego należy całować się w kinie.
Wszystkie moje związki zaczęły się w kinie. No, może nie wszystkie i raczej nie zaczęły, ale niektóre na pewno przypieczętowały pocałunek, gdy tylko zapadła ciemność. Z moim obecnym chłopakiem połączył mnie film „Locke” nagrany w jednym ujęciu. To podróż autem faceta, który cały czas rozmawia przez telefon z różnymi ludźmi. My zaś rozmawialiśmy tylko ze sobą i to ustami i dłońmi, chwilami tylko odklejając się od siebie, by zerknąć na ekran. Na pytanie: „Idziesz na film czy do kina?”, odpowiadam więc dwa razy tak. Może nie „straciłam JEJ w kinie”, jak Pauline Kael, słynna amerykańska krytyczka filmowa („I lost it in the movies” – głosił tytuł jej książki), ale cnoty szukam w ruchomym obrazie, nie znajdując widocznie jej w sobie. Wierzę, że istnieje ona nawet nie tyle w samym dziele nagranym na taśmie, płycie, kasecie czy dysku, ale w sytuacji wspólnego oglądania z nieznajomymi lub bliskimi ludźmi. To, że jesteśmy tu razem, że wnosimy różne emocje, pragnienia, zmienia przecież sam film, tak jak w fizyce obserwacja zmienia zachowanie się cząstek. Samotny seans w domu nie da tego efektu, bo tu film z widzem stapia się w jedno, staje tylko projekcją myśli i wrażeń. Coś, jakby gadać do siebie albo śnić na jawie. Wspólne oglądanie to przede wszystkim spotkanie.
Dlatego gdy tylko otwarto kina, ruszyłam odnowić śluby, powtarzając rytuał. Na powrót do wspólnoty po 12 tygodniach pobytu w eremie wybrałam Muranów, moje ulubione warszawskie kino. W holu nie było tłumu, bo nie wolno aż tak się zgromadzić, ale i tak czuć było ekscytację i niedowierzanie, że znów będzie jak zawsze. Jak gdyby nigdy nic się nie zdarzyło. Można wziąć napój do sali, choć trzeba być w masce. Usiąść fotel w fotel tylko, gdy mieszkamy pod tym samym adresem. Zachowania znane z „Paragrafu 22”, czyli zastraszenie, niepokój i bunt jednostek żyjących w reżimie sanitarnym, prysnęły w mgnieniu oka, gdy zgasło światło, a w czerni zajaśniały pierwsze filmowe napisy. Zapomnieliśmy o wszystkim. Weszliśmy w ten świat cali, w butach, ubraniach, hełmach, rękawiczkach i kto tam akurat miał co na sobie. Wprawdzie dotykać mogliśmy się tylko jako współmieszkańcy, a i wtedy pieszczoty nie mogły wyjść poza maski. Ale było cudownie, nawet jeśli od chustki na nosie parowały mi okulary.
Całowanie się wcale nie przeszkadza w oglądaniu, a czasem wręcz pomaga. Wiele filmów nawet zyskuje głębię, gdy przeoczy się jakiś element fabuły, zbyt banalny, aby dzieło mogło nieść tajemnicę. Dajmy na to „Przygody konika Garbuska” oglądane na wycieczce klasowej w podstawówce, wydadzą się czarowną baśnią, gdy skupienie na seansie przerwie nagle dłoń kolegi, spocona z przejęcia, kładąca na kolanach gazetkę „Piłka nożna”, czyli najdroższe, co pragnąłby ci ofiarować. To, co potem nastąpi – zderzenie czół, wymiana oddechów, ciepły, mokry dotyk – na zawsze przystroi Garbuska wieńcem szczególnej okazji. Odtąd już zawsze będzie go dla nas nosił. Ważne więc, jakie filmy dostąpią tego zaszczytu. Każdy przecież pamięta te, na których był z ukochaną osobą. U mnie to były: „Zagubiona autostrada”, „Ukryte pragnienia”, „Porozmawiaj z nią”, „Wojaczek”, „Przeboje i podboje” i parę innych.
Jaki film wybrać na pierwszą randkę – nad tym łamali sobie głowy najwięksi mędrcy. Niektóre dzieła mogą zrujnować dobrze zapowiadający się romans. Odradzam choćby tytuł „Pogrzebany” – film w całości rozgrywający się we wnętrzu trumny. Wprawdzie nic nie zbliża zakochanych tak, jak dobry horror, ale te zdarzają się naprawdę rzadko. Co zatem oglądać? Czy na pierwszy ogień osobie, z którą wiążemy pewne nadzieje, rzucić swój ulubiony film? Nie ryzykowałabym. Lepiej poćwiczyć na neutralnym gruncie. Film może też być próbą tego, co rzeczywiście was łączy – tu najlepiej sprawdzi się kino Larsa von Triera, Davida Cronenberga czy Darrena Aronofsky'ego. Na taki test może być jednak za wcześnie. Jak twierdzi Jean-Luc Godard, związek nie będzie udany, jeśli nie podobają się wam te same filmy. Nie podzielam tej opinii, ale życzę, by wasz zbiór filmów wspólnych był jak największy, ale też zgody na to, że nie zrozumiecie jakiejś części swoich antypatii i zachwytów. Przecież będąc razem, wciąż jesteście osobnymi ludźmi.
Czy jest sens używać filmu jako odsiewacza miłosnych pomyłek? Pierwsze sito: macie podobne poczucie humoru, drugie: wzruszycie się w tym samym momencie. Wyniki mogą być niewymierne. W końcu, umówmy się, na pierwszej randce nie do końca jest się sobą. Wtedy najważniejsza jest przyjazna gleba, na której zakwitnie pocałunek. Muzyka, przy której połączą się płatki języków. Długie ujęcia, gdy będzie można przesłać komuś powłóczyste spojrzenie albo czule ją lub jego objąć. Przy okazji dobrze sprawdzić, czy macie podobny stosunek do związku. Tak na wszelki wypadek. Bo choć pierwszą randkę od udanej relacji dzielą lata świetlne, to w filmowej miłości można się czasem przejrzeć. Są w niej pułapki i tęsknoty, które czyhają, aż się zakochacie, aby rzucać wam kłody pod nogi. Niekoniecznie tak jak w „Wiarołomnych” Liv Ullmann wg scenariusza Ingmara Bergmana – filmie, który zniechęci każdego i do małżeństwa, i do romansu. Ani w „Intymności” Patrice'a Chereau – obrazie rozpaczliwej bliskości, od której chwilami robi się niedobrze. Oba filmy widziałam na etapie własnych pierwszych spotkań, a jakoś nie odwiodły mnie od dalszych randek. Wiedziałam, że tak nie chcę, choć nie rozumiałam wtedy dylematów postaci.
Lata świetlne później oglądam w kinie najlepszy film o długotrwałej relacji, który polecam na każdą – pierwszą czy już setną randkę. Zastanawialiście się kiedyś, od czego wzięły się nazwy złotej, perłowej czy drewnianej rocznicy ślubu? Para z „Naszego czasu” obchodziłaby właśnie kryształową, czyli trwalszą niż papier, spiż, glina, stal czy nawet kość słoniowa. Według tego zwyczaju związek umacnia się z każdym rokiem od najmniej trwałych do najtwardszych materiałów. Brylantowe gody świętuje się aż po 75 latach, a po 80 należałoby wprowadzić nowe – może z grafenu?
W tej perspektywie twardnienia przez całe życie, Juan i Esther są więc na początku stawki, raptem 15 lat – wtedy jeszcze ich szczęście rozbić jest łatwo jak kryształowy wazon, który ładnie dopełnia ażurowy obrus, póki nie rzuci się nim, żeby kogoś zabić. Bohaterowie filmu pozornie znają sekrety udanego związku: lubią spędzać czas razem, mają wspólne pasje, a może bardziej wspólne otoczenie: rancho, dzieci i zwierzęta hodowlane. Lubią być osobno, trochę za sobą zatęsknić. Potrafią rozmawiać, przynajmniej czasami, gdy akurat nie kłócą się albo nie milczą do siebie o najważniejszych sprawach. Niby nie mają przed sobą tajemnic, żyjąc w otwartym związku i mówiąc sobie o zdradach. Naprawdę jednak są wobec siebie zamknięci, nieprawdziwi, grając role, które wzajemnie sobie wyznaczyli. On – impulsywnego geniusza, podziwianego przez wszystkich bogacza, zazdrosnego męża, płonącego z pożądania wyłącznie do żony. Ona – rolę piękności, której pożądają wszyscy dookoła, oddanej dzieciom i mężowi, którym przez te lata ofiarowywała ciało i życie zawodowe, milczącej, dumnej, zawsze trochę w cieniu. W zamian dostaje teraz wolność, by uprawiać seks z kim jej się podoba, a raczej z kim zeswata ją mąż, samemu zajmując najlepszą pozycję obserwacyjną podczas schadzki. Bo Juan to nowoczesny macho, który pisze uprzejme listy do kochanka żony, prosząc, by okazywał jej więcej czułości. W ten sposób może wszystko kontrolować i reżyserować sytuacje, w których jest zdradzany.
„Nasz czas” to perwersyjna opowieść o tym, co nas kręci w seksie małżeńskim, pozamałżeńskim, a właściwie w seksie wciąż z samym sobą, gdy obracamy w głowie fantazję na własny temat.
Film wyreżyserował Carlos Reygadas, meksykański wizjoner kina, który kręci od 20 lat, a wcześniej był prawnikiem i pracował w dyplomacji. Podobno do zmiany profesji skłoniło go to, że obejrzał dzieła Andrieja Tarkowskiego: „Zwierciadło”, „Solaris”, „Stalkera”. Sam zajął się kinem duchowym, lecz bliskim życia. Zadaje wprost podstawowe pytania, które zna każdy z nas, a twórcy zwykli owijać je w kilometry bawełny. Jak być wiernym sobie? Jak być szczęśliwym w długoletnim związku? Jak nie bać się śmierci? Jak zrozumieć własne i czyjeś cierpienie?
Dzieła Reygadasa to nie są rebusy, w których trzeba znaleźć klucz i rozszyfrować zagadkę. To filmy dziejące się na ekranie tak jak życie, nie trzeba więc koniecznie ich rozwikłać, lecz przeżyć je po swojemu. Obserwować, co przez nas płynie i jak nas zmienia. Jeśli widzieliście „Romę” Alfonso Cuarona, to „Nasz czas” ma podobną długość seansu, kraj produkcji, również portretuje meksykański establishment, choć inny jest tutaj rodzaj wyobraźni. W przeciwieństwie do „Romy” jest to film współczesny, barwny, którego akcja toczy się głęboko w przyrodzie, ukazanej jako żywioł, który upodabnia ludzi do bestii, tyle że mających duszę i uprawiających rozmaite rytuały. Człowiek jest gatunkiem, który potrzebuje spełnić najwięcej warunków, aby przetrwać – chcieć dalej żyć, rozmnażać się, opiekować potomstwem.
Już początek „Naszego czasu” pokazuje dzieci chlapiące się w błocie: grupa chłopców postanawia zaatakować dziewczynki – dojrzewanie to nic innego, jak tworzenie przepaści pomiędzy płciami i gwałtowne jej przekraczanie. Tak rodzi się wzajemne przyciąganie. Brutalność sąsiaduje z poezją jak w obrazach Goi, gdzie ciało odarte ze skóry pięknie odbija światło i zachowuje kształtną sylwetkę. W filmie Reygadasa byk rozszarpuje mulicę, ale to i tak najłagodniejsza scena przemocy w dorobku reżysera. Jego debiut „Japon” był tak krwawy, że w niektórych krajach puszczano go w wersji ocenzurowanej, bez sceny oderwania głowy żywemu ptakowi, która była cytatem z wcześniejszego o kilkadziesiąt lat filmu Luisa Bunuela. Porównywany do mistrzów dawnego kina, Reygadas otwarcie mówi o sobie nie jako o świadku wydarzeń, które relacjonuje, lecz jako o ich sprawcy. Jest kimś odpowiedzialnym za złość i okrucieństwo, tak jak wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za siebie.
W „Naszym czasie” reżyser gra główną rolę, a jego żona (Natalia Lopez, montażystka filmowa o urodzie z obrazów Modiglianiego) wciela się w jego żonę Esther, zaś znany amerykański komik Phil Burges występuje jako jej kochanek. Film nakręcono w autentycznym domu pary, występują także ich wspólne dzieci. A jednak nie jest to wiwisekcja domowych pieleszy. Tak samo jak seks na ekranie nie jest po to, by nas podniecić, lecz wyraża samo pragnienie, które, gdyby je spytać, wolałoby być niezrealizowane. Wolałoby zostać fantazją, lecz wmówiono nam, że trzeba odważyć się marzyć i koniecznie zrealizować każde nasze chcenie. Bez namysłu, jakie są tego koszty, kogo skrzywdzimy, co przeoczymy, co stracimy. Żyjąc w ten sposób, mamy wciąż być w centrum filmu, który wciąż sami o sobie kręcimy, używając ludzi i miejsc jedynie jako aktorów i scenografii. Reżyserując świat wokół nas i ciągle podnosząc sobie budżet.
Podobnie działa Juan – zarządca stadka wokół siebie, który niby wrażliwy, światły, nie potrafi okazać bliskim szacunku ani prawdziwej empatii. Dworska miłość, jaką praktykuje wobec żony, ukrywa jego kompleksy i decyzję o życiu w białym małżeństwie. Esther, choć wyidealizowana w oczach męża, wciąż nie potrafi mu wybaczyć, że dla niego poświęciła siebie i teraz zaczyna tego żałować.
Kto jest winny? Kręcąc sobie film o udanym związku wciąż występujemy jako kochający, nie rozumiejąc, dlaczego druga strona nie traktuje nas tak, jakbyśmy chcieli i dlatego wciąż coś nie gra. Jak w żarcie rysunkowym Ha-Gi, w którym żona do męża mówi, że bylibyśmy wspaniałą parą, gdyby nie ty.
U Reygadasa w związku każdy jest odpowiedzialny sam za siebie. Romanse żony to dla Juana jeszcze jedna rzecz, którą chce posiadać, tak jak posiadł bogactwo, ziemię, sławę, władzę, dzieci i kobietę. W poprzednim filmie reżysera „Post tenebras lux” padły słowa Tołstoja, że przyjemność z posiadania tych wszystkich rzeczy, o które zabiegają mężczyźni, jest niewiele więcej warta niż przyjemność ich utraty. Bo bycie romantycznym cierpiętnikiem to coś, na czym najbardziej zależy rozkochanemu w sobie narcyzowi. Gdzie w tym wszystkim uważność na drugą osobę i staranie, aby się o nią troszczyć?
Tytuł filmu „Nasz czas” pokazuje, na co tracimy życie, gdy jesteśmy tu i teraz, ale marnujemy je, zamiast się kochać. Wiemy o tym dobrze na pierwszej randce, ale zapominamy mniej więcej z nadejściem drewnianej rocznicy. Żeby nie zesztywnieć i nie obumrzeć, trzeba więc chodzić na randki, odzyskać nasz czas, póki trwa. A najlepiej pocałować się w ciemności, bo do tego też przecież służy kino.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.