„Reality Bites” znane w Polsce jako „Orbitowanie bez cukru” ogląda się dziś jak proroctwo. Niby to zestaw teledysków o marzeniach z młodości, a jednak opowieść o wchodzących w dorosłość ludziach, którzy mają żal do starszych, że zamienili swoją rewolucję na parę adidasów. „Co zamierzamy z tym zrobić? Jak naprawimy te zniszczenia, które nam zostawili?” – pytają. Brzmi znajomo.
Śmialiśmy się z tego tytułu: „Orbitowanie bez cukru” – co to niby miało znaczyć? Lewitować mogliśmy tylko obżerając się słodyczami. Zdarzało nam się zataczać z pomocą procentów albo głębszych zaciągnięć. Choć w gruncie rzeczy używki były niepotrzebne. Kręciło się wtedy w głowie z byle powodu. Bo ktoś powiedział coś, co długo obracaliśmy pod światło. Bo on napisał dwuznacznego esemesa, bo ona wymownie spojrzała. Na tyle bodźców byliśmy nieprzygotowani, że musieliśmy zbywać je udaną obojętnością. Krążyliśmy uparcie wokół siebie, jak to młodzież: wsobna i na sobie skupiona. Mieliśmy też luksus dojrzewania w czasach, gdy w nic nie trzeba było się angażować. Samo już życie towarzyskie wydawało się niebywale intensywne. To, co dziś nazywa się zwykłą dramą, wtedy widzieliśmy jako dramat. To, co dziś określane jest jako crush, wtedy zdawało się zakochaniem. Byliśmy śmiertelnie poważni, ale i w każdej sekundzie skorzy do metamorfozy. Zmienialiśmy kręgi, rozwalaliśmy układy słoneczne. Nie dostrzegając, że choćbyśmy nie wiem jak się starali, nie przekroczymy granic ciasnej galaktyki naszego liceum.
Mówiliśmy „Reality bites”, jakby chodziło o to, że „rzeczywistość gryzie”. Coś w stylu „reality sucks”, czyli że prawdziwy świat jest do dupy. Woleliśmy przecież fikcję od prawdy. Zwłaszcza tę gładką, lekką, lśniącą, szeleszczącą jak paczka czipsów. Taką wizję oferował film, który oglądaliśmy przy każdej okazji. Rozwaleni na kanapie, pozujący na znudzonych, ukrywający ekscytację. Przewijaliśmy go na kasecie video i puszczaliśmy w kółko ulubione sceny. W oczekiwaniu na chwilę, gdy wreszcie sami skończymy szkołę.
Tańczyliśmy do piosenki „My Sharona”, wyobrażając sobie, że mielibyśmy odwagę zrobić coś takiego jak bohaterowie filmu na stacji benzynowej. Marząc, że gdy już będziemy na stażu – w lokalnym radiu, gazecie, telewizji – będzie nas stać na brutalny prank, jaki swojemu szefowi zrobiła Lelaina. Gdy jednak wreszcie znaleźliśmy pracę w mediach, staraliśmy się z całych sił, wiedząc, że druga taka szansa się nie zdarzy. Zamiast „All I want is you” U2, które w całości (sześć i pół minuty!) brzmi w finale filmu, chcieliśmy nie jednej, ukochanej osoby, ale wszystkiego na świecie. Pracy, która dorównywałaby naszym ambicjom, mieszkania, w którym mieszkalibyśmy z przyjaciółmi, pieniędzy, które pozwoliłyby nam podróżować, sztuki, która dałaby nam sens życia i odwzajemnionej miłości, która to wszystko ukoronuje.
Przyjaźń z teledysków
Oglądaliśmy ten film jak zestaw teledysków z młodości, jaką chcielibyśmy przeżywać. Wyobrażaliśmy sobie, że to możliwe, gdyby tylko Polska była Ameryką. Nie tylko U2 i The Knack, ale cała ścieżka dźwiękowa była dla nas kultowa. W sumie wciąż jest, przynajmniej ja jej słucham. Gdybym miała wtedy radio w starym maluchu, którego dostałam od rodziców na 17. urodziny, puszczałabym ją wtedy na cały regulator. „Reality Bites” obok „Pulp Fiction” – filmu z tego samego 1994 roku.
Nie znałam wtedy lepszej muzyki do rozbijania się po opłotkach miasta. Brzmiała jak osobista składanka, którą ktoś, kto nas dobrze zna, nagrał dla nas w prezencie. Liczyliśmy na to, że wreszcie będziemy mieć podobne problemy do tych, które oglądaliśmy w filmie. Mój przyjaciel Janek szukał echa Winony Ryder w każdej swojej kolejnej dziewczynie. O tym, że jedna z nich jest podróbką, dowiedział się, gdy zdradziła go z jego najlepszym przyjacielem. Wiedzy o tym, że coś takiego w ogóle może się zdarzyć, nie było w filmie. Przyjaźń wydawała się święta, a seks dwojga przyjaciół był według tego, co mówiła na ekranie Vickie (Janeane Garofalo), czymś co, jeśli musicie, „zróbcie wreszcie, by mieć to za sobą”. Że może wyrosnąć z tego związek, wydawało się nie do pomyślenia.
Podobnie wybór, jaki miała główna bohaterka filmu Leilana: między straceńczym Troyem (Ethan Hawke) a zebranym do kupy Michaelem (Ben Stiller) – wydawał się kompletnie bez sensu. Chciało się obu! Szukało alchemicznego połączenia szaleństwa i rozsądku. Dziś, gdy po latach ponownie oglądam ten film, bez wahania wybrałabym Michaela. Co z tego, że yuppie chwilami papla głupoty, nie wiedząc jak bardzo jest śmieszny. Co z tego, że nie do końca rozumie Lelainę, jednak zależy mu na niej i gotów jest się zmienić.
Gdybym jednocześnie była główną bohaterką i panią Mamoniową, poradziłabym sama sobie, by nie wiązać się z artystą, który nie ma za grosz talentu. Zwłaszcza, gdy sama go masz i dostrzegasz, jak on sfrustrowany ci tego zazdrości. Ale to rady kobiety w prawie średnim wieku, która do magii tego filmu nie ma już dostępu. Może patrzeć na chłodno, co wtedy ją zwiodło.
Co znaczy „Reality bites”
W obu wersjach tytułu – polskiej i angielskiej jest ukryte znaczenie, którego wtedy nie dostrzegaliśmy. Zamgleni marzeniami, zaczadzeni stylem, nie chcieliśmy słuchać, czym w istocie było pokolenie X, na które w Polsce lat 90. długo musieliśmy poczekać. „Reality bites” to nie „rzeczywistość gryzie” lecz „bites of reality” czyli „gryzy rzeczywistości”, strzępy prawdy, jakie udaje się uchwycić Lelainie, która nie rozstaje się z kamerą wideo. Portretuje życie swoich przyjaciół, żeby pokazać czym jest dla nich dorosłość. Chce robić kino dokumentalne, w którym sama mogłaby się przejrzeć. Niestety, jej film trafia na antenę „In Your Face TV” czyli „jeszcze bardziej odjazdowego MTV”, które sprzedaje bycie cool jako domenę konsumpcji. Przemontowany materiał ma służyć za real programming, czyli okno na rzeczywistość w telewizji.
Wciąż to mrzonka – najlepszym dowodem współczesne paradokumenty.
Telewizja, która nie zna swojego języka, może być tylko wsteczna i powala nieustannym obciachem. Deformowanie prawdy tak, żeby pasowała do reklam – oto na czym zna się najlepiej. Dlatego polski tytuł filmu „Orbitowanie bez cukru” brzmi nadzwyczaj trafnie.
Reklama gumy Orbit, która wtedy ciągnęła się przez blok reklamowy, była jej najlepszym wyrazem. „Wrigley Spearmint go, go, go” – śpiewał słodki kobiecy głos, gdy piękna para w bieli przechadzała się po plaży. „Uwierz nam, żyj na full, Mentos to przyjaciel twój” – śpiewał słodki męski głos, gdy kobieta łamała sobie obcas, żeby iść prosto. Mentolowy smak w ustach był symbolem lat 90. – świeżości i nowoczesności, która miała sprawić, aby nie śmierdziało nam z ust. Byliśmy zachęcani do tego, by wybielić wszystko, także nasze wnętrza. Dorównać do czystości Zachodu, a zarazem zyskać więcej luzu, żując gumę niby od niechcenia.
Fabuła jako podkładka do reklam
Gdy ogląda się dziś ten film, uderza jego product placement dużo bardziej wprost niż robi się to teraz. W rzeczywistości fabuła, bohaterowie i udanie poprowadzona konwencja rom-comu (romantic comedy) służy nie deklaracji tego, czym jest i jak widzi się Pokolenie X. Generacyjny manifest stanowi podkładkę do reklam Gapa, Coca-Coli, McDonald'sa, Pizzy Hut, 7Eleven i innych masowych marek, które dla widzów w Stanach były wtedy codziennością, ale w Polsce lat 90. otaczała je aura luksusu. Moją przyjaciółkę rodzice zabrali do Pizzy Hut, gdy dostała szóstkę z historii na koniec roku. Mogła zamówić największy rozmiar na grubym cieście, czego wielu z nas jej zazdrościło. Wspomniany już mój przyjaciel był w stanie rozróżnić Coca-colę od Pepsi rozlane do identycznych szklanek. Za to wiele lat musiało minąć, zanim skosztowałam wody Evian. Po seansie filmu nie mogłam myśleć o niej inaczej jak o „naive” (naiwność) czytanym od tyłu.
Czy młodzi naprawią świat
„Zdefiniuj ironię”. To zadanie wyjęte z filmu zadawaliśmy sobie wielokrotnie. Z różnym skutkiem, bo było z nami jak z panem Jourdain, który nie wiedział, że mówi prozą. Jak więc mieliśmy określić to ciągłe podważenie znaczenia, którym się zasłanialiśmy, żeby się nie zbłaźnić. Ironia, z jaką film „Reality bites” ogrywał fakt, że sam jest produktem, choć kpi z konsumpcji, mimo tylu seansów była wtedy dla mnie przezroczysta. „Wszyscy jesteście produktami!” – krzyczał film, a jednocześnie zapowiadał krytykę społeczną na serio.
Już pierwsza scena filmu pokazuje wielki stadion, na którym Lelaina wygłasza przemówienie na zakończenie szkoły. Takie, które wszystkim ma pójść w pięty. „Dziwią się, że nie mając 20 lat nie chcemy pracować po 80 godzin w tygodniu tylko po to, by zarobić na BMW. Dziwią się, że nie interesuje nas stworzona przez nich kontrkultura. Jakbyśmy nie widzieli, jak zamienili swoją rewolucję na parę adidasów. Pytanie: Co zamierzamy z tym zrobić? Jak naprawimy te zniszczenia, które nam zostawili? Koledzy absolwenci, odpowiedź jest prosta... odpowiedź brzmi...nie wiem.”
Nikt nie wiedział, ale w Polsce młodzi dorośli nie zadawali sobie tego pytania. Trwała gwałtowna transformacja. Kto mógł, rzucał studia, brał pracę w agencji reklamowej i szybko kupował mieszkanie. W chwili, gdy po raz pierwszy oglądałam film, przemówienie Lelainy brzmiało jak alternatywna wersja przyszłości, która nadeszła, owszem, ale dopiero w XXI wieku.
Teraz wciąż słychać narzekania na młodych, że nie chcą poświęcać życia dla pracy, że nie obchodzi ich bunt, tylko nowe trampki, a ponad wszystko muszą wymyślić coś, aby uratować środowisko naturalne, czyli naprawić zniszczenia, które im zostawiamy.
Film oglądany dziś brzmi jak proroctwo bardziej niż portret generacji X – tej, o której pisał Douglas Coupland, którą uchwycił Richard Linklater w „Slackerze” albo Cameron Crowe w „Samotnikach”. Ludzie unikający odpowiedzialności, dzieci, etatów, stałych związków. Nie chcący zatrzymać się na zgłębianiu jednego doświadczenia. Osoby dryfujące w życiu, odhaczające listę rzeczy, która powinna im się przydarzyć. Dzieci rozwiedzionych w rodziców, mówiące o sobie językiem psychoterapii, które przez lata próbują stworzyć bezpieczny związek z kolejnymi partnerami. Geje i lesbijki, którzy boją się zrobić coming out, najbardziej przed własną rodziną. Dziś widać ich w Polsce znacznie więcej niż 26 lat temu, gdy debiutowało „Orbitowanie bez cukru”.
W rolach głównych Winona Ryder, Ben Stiller, Ethan Hawke
Według słowniczka w książce Douglasa Couplanda „ironia odruchowa” to główne narzędzie „blokady antydrwinowej”, czyli taktyki życiowej mającej na celu powstrzymywaniu się od okazywania emocji, by nie narazić się na kpiące uwagi rówieśników.
Zrzucenie tej zbroi to jedyny gest, jaki czyni Troy, by podbić serce Lelainy. W jego przypadku akurat efektem jest szok, bo narcystyczny, cyniczny sposób, z jakim chłopak wygłasza swoje tyrady, jest równocześnie gorący i zimny, budzący sprzeczne odczucia. Kiedy nagle mówi coś szczerze, ze zdumienia przecieramy oczy.
Ethan Hawke przypomina w tym Jamesa Deana lat 90. Buntownika bez powodu. Odstręczającą piękność – jeśli komuś podoba się grungowy typ z długimi, tłustymi włosami i rzadkim, szczurzym zarostem. Mnie się nie podobał, dlatego byłam oporna na ten look a la Kurt Cobain tylko bez dragów, picia, no i bez talentu. Bo, gdy Troy zaczyna śpiewać wraz ze swoim zespołem, więdną uszy. Lelaina słyszy to i marszczy się. Żenuje ją nowy chłopak.
Początkowo wybiera więc Michaela – zestresowanego, pogrążonego w chaosie i skupionego wyłącznie na celu. Fakt, że w tej roli obsadził się debiutujący reżyser Ben Stiller, jest najbardziej zadziwiające w obsadzie. Bo to, że zagrały w nim najbardziej wzięte wówczas młode gwiazdy: Winona Ryder i Ethan Hawke dla wielkiego studia Universal było raczej oczywiste. Ale Stiller? Zagrał, bo wychował się w showbiznesie i podzielał wartości, które reprezentuje grany przez niego bohater. Może dlatego postać wciąż jest autentyczna i broni się przed łatwym kategoryzowaniem. To nie wyrachowany karierowicz ani infantylny nerd na kierowniczym stanowisku. To gość, który żeby powiedzieć swojemu rywalowi, że jest błaznem, cytuje grabarzy debatujących nad czaszką Yoricka, choć nie pamięta, że to z „Hamleta”. Cudowne, jak Stiller przekonująco potrafi zagrać idiotę, choć jego talent w tej dziedzinie rozkwitnie dopiero w kolejnym jego filmie „Zoolander”.
Wtedy mogło się wydawać, że nie jest szczególnie uzdolnionym reżyserem – po prostu trafił na świetny pomysł i scenariusz.
Kim jest scenarzystka Helen Childress
Helen Childress opisała w nim własne życie, krąg przyjaciół, próby pracy w komercji, lansowania własnej twórczości, której odbierano całą wartość. To ona była Lelainą, której dano potem śliczną, świetlistą, dziecięcą buzię Winony Ryder. Zapomniana autorka filmu przez lata nie osiągnęła nic więcej w zawodzie. Jej kolejne projekty tworzone w duecie ze Stillerem nie doszły do skutku. Tak samo jak serial „Reality Bites”, który NBC uznało za zbyt sentymentalny wobec lat 90. Nie mogła przebić się ze swoimi scenariuszami, mimo że wiele osób przyznawało, że są wyśmienite.
Gdy film obchodził 25. rocznicę premiery, opowiedziała o tym, że przedstawione w nim zdarzenia – listy osób z którymi się przespało, testy na HIV i cwaniackie sposoby, by przetrwać – były wtedy wspólne dla jej pokolenia. Jak znaleźć tożsamość, nie mając autorytetów i idoli – to był dla niej punkt wyjścia do opowieści. Gdy oglądała film, czuła zawstydzenie, że tak bardzo się obnażyła.
Childress była więc na antypodach tego, co reprezentował Stiller. Nie udało jej się zbudować kariery niezależnego filmowca, co w Stanach jest trudniejsze niż gdziekolwiek. Pytanie też, czy światek arthousowych, eksperymentalnych twórców potraktowałby ją poważnie po tym, jak jej osobistą historię ubrano w wysokobudżetową hollywoodzką produkcję.
Przedziwny happy end
Kim jest jej Lelaina? To wciąż otwarte pytanie. W ostatniej scenie filmu oglądamy przedziwny happy end – parę bohaterów w zalanym słońcem mieszkaniu wśród kartonów. Troy brzdąka na gitarze, Lelaina przewala się po kanapie, gdy włącza się automatyczna sekretarka. To ojciec dzwoni wkurzony, że przyszedł rachunek za benzynę na 900 dolarów. Dobrze, że tylko na tyle.
Córka oszukała go, bo musiała, nie wydając z jego karty kredytowej ani centa więcej. Natrzaskała tak wysoki rachunek, dzwoniąc na 0-700, bo po prostu chciała się komuś wyżalić. Jej genialny pomysł, aby kasować kartą ludzi tankujących na stacji i brać od nich gotówkę, potrzebną na spłatę długu, zachwyca oryginalnością. Przypomina to, co od lat 90 nadal cieszy się uznaniem w Polsce czy w Stanach – kreatywną księgowość. Orbitować bez cukru może i by się dało, ale nie da się funkcjonować bez pieniędzy.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.