Jak zostać antyrasistą i wesprzeć czarnych w walce, mówią nam dziś wszystkie media. Ale jak poczuć na własnej skórze, czego właściwie chcą od nas czarni? Mówi o tym film „Queen & Slim”, który niebawem wejdzie do polskich kin i na platformy cyfrowe.
Kiedy uświadomiłam sobie, że jestem biała? Wtedy, gdy po raz pierwszy znalazłam się sama wśród czarnych. A było to na święcie Tanzanii w akademiku studentów medycyny we Wrocławiu. Miałam 12 lat i z moją rodziną byliśmy jedynymi białymi. Zaprosiła nas rodzina Ines Bamwendy, partnerki mojego brata z klubu tańca towarzyskiego. Pomagała nam odnaleźć się na tej imprezie, z której pamiętam tłum głośno mówiący w obcym języku, pyszne zawiniątka jedzone rękami i drżące na ścianie slajdy z masywu Kilimandżaro.
Byłam pod wrażeniem atmosfery, tak innej od tego, co działo się wtedy wokół mnie na co dzień i obiecałam sobie, że jak tylko dorosnę, pojadę w te zamglone, tętniące życiem, soczyście zielone góry. Wprawdzie to wciąż jeszcze nie nastąpiło, ale może kiedyś się uda. Wyprawa na Kilimandżaro czy dorosłość? Być może obie sprawy.
Grunt, że liznęłam trochę obcości, innej od tej, którą znałam z wakacji w Jugosławii czy republikach Związku Radzieckiego. Nie miała wiele wspólnego z Afryką, którą znałam z „Przygód Tomka na Czarnym Lądzie”, „W pustyni i w puszczy” czy z programu „Pieprz i wanilia”, który leciał wtedy w telewizji. Nie była taka nudna! Była żywa. A ta obcość – to byłam ja. Wcale nie neutralna, zwyczajna, przezroczysta, tylko właśnie biała. Okazało się, że mój kolor skóry wcale nie jest domyślnym ustawieniem panelu homo sapiens, ale jedną z wielu opcji, jaką dostaje się z urodzenia.
„W Polsce nie ma czarnych” – słyszałam wielokrotnie, myśląc wtedy niezmiennie o balandze afrykańskich lekarzy. „W Polsce brak kolorowych” – słyszałam, jedząc zupę na dawnym Stadionie Dziesięciolecia, robiąc zakupy na Bazarku Lotników, w miejscach rdzennie warszawskich, gdzie sprzedawców od klientów odróżnia barwa skóry, jak kierowcę Uber Eatsa od zamawiającego. To pierwsza cecha, na którą zwraca się uwagę, potem dopiero widząc płeć i inne kategorie, których nas nauczono.
Jednak wtedy, gdy mój kolor skóry dominuje, a inny jest ciekawostką, nie potrafię poczuć swojej rasy. Za to ci w mniejszości ją czują, paleni spojrzeniem, ciekawością, która każe mi mimowolnie zlustrować wygląd, do jakiego nie przywykłam: sztywne włosy, przekrwione, świecące białka oczu, lśniącą skórę na nosie albo matową z bruzdami. Moją uwagę zwracają szczegóły i to jest wzajemne. Mój czerwony, kartoflowaty nos też nie umknie czyjejś uwadze. Udawać, że nie dostrzegamy rasy, jest hipokryzją. Ale nadając jej zawsze te same cechy, utrwala się stereotyp.
Jak pisze Paul Beatty w „Sprzedawczyku” (przeł. Piotr Tarczyński): „Mam już, kurwa, dość tego, że czarne kobiety zawsze opisuje, używając odcienia skóry! Ta w kolorze miodu! Tamta w kolorze gorzkiej czekolady! Moja babka od strony ojca była brązowa jak mokka, jak café au lait, brązowa jak jebany chleb razowy! Dlaczego białych postaci nigdy nie porównuje się do jedzenia i gorących napojów? Dlaczego w tych rasistowskich książkach nie ma białych bohaterów, których skóra miałaby barwę jogurtu, skorupek jajka, serka wiejskiego, odtłuszczonego mleka?!”.
Owszem, brzmi to, jakbyśmy czarnych chcieli powąchać i polizać. Sami nie będąc niczym więcej jak porcelanowym spodkiem, a nie inną, beżową lub żółtawą cieczą. „Najbardziej lubię kolor cielisty” – mawiamy. Tylko o kolorze czyjego ciała?
Sytuacji, gdy nagle ujrzałam swój kolor, doświadczyłam jeszcze parokrotnie. W Paryżu, gdzie z koleżanką poszłam do klubu salsy. Dwie białaski, którym wydawało się, że potrafią tańczyć, a czarni chłopcy robili, co im się żywnie podobało, obracając nas i podrzucając nad parkietem jak sztywne, nieobecne lalki. Czułam się głupio, jakbym się błaźniła, jak obiekt żądzy, pogardy i niedowierzania.
W Nowym Jorku, gdzie w Niedzielę Palmową poszłam na mszę gospel do Institutional Church of God in Christ w Nowym Jorku. Widziałam, jak ludzie wpadają w trans, trzęsą się, płaczą, mdleją. „To oczywiste, że Murzyn jest religijny – pisze James Baldwin w „Zapiskach syna tego kraju” (przeł. Mikołaj Denderski) – zalękniony przed Bogiem, którego dali nam nasi przodkowie i przed którym wszyscy nadal drżymy”. Byliśmy jedynymi białymi w tłumie kilkudziesięciu osób. Po kilku godzinach obrządku, nieprzerwanie prowadzonego na najwyższych obrotach, kapłan poprosił nas na środek. Nas, czyli trójkę zażenowanych białych: mnie, mojego ojca i moje niemowlę, rumianych z emocji. Nie chcieliśmy wstać z ławki, ale szef zgromadzenia wyprowadził nas pod ołtarz. Modląc się i śpiewając, przytulał każde z nas z osobna. Po czym wszyscy zgromadzeni ustawili się w kolejce i zaczęli robić to samo. Wstydziłam się, żenowałam, wzruszyłam, w końcu wszystko odpuściło. Nigdy nie zdarzyło mi się przytulić tylu obcych naraz. Pamiętam wyraz twarzy mojego ojca – roześmiany, lecz zakłopotany. Mojego ojca, który uważa, że nie jest rasistą, lecz opowiada dowcipy w stylu, że sąsiad całe życie nazywał swoje kolejne psy Murzyn, a ostatniemu dał Obama.
Wszyscy jesteśmy rasistami, w tym największy problem. Bo nie pomoże jeden czarny prezydent – który zresztą, nie pochodził z Afryki, tylko z Hawajów i nie doświadczał dyskryminacji porównywalnej z ludźmi, którzy wychowują się, uczą i pracują w czarnych osiedlach – żeby załatwić temat rasizmu na zawsze. To znamienne, że z psa Murzyna przestawiliśmy się od razu na Obamę. Czyli z języka oddającego mentalność późnego średniowiecza (w którym czarny to Maur, czyli obcy) przeszliśmy od razu do postrasizmu, pozornie równo dzieląc świat między siebie. Jakbyśmy z przedszkola poszli prosto po doktorat. Bez stanów pośrednich i lat nauki, żeby nazywać siebie białym, a ciebie czarnym, unikając nacechowania, hierarchii i żenady. Nie pomoże tu odwracanie kota ogonem, mówienie, że biali też byli niewolnikami, że też są biedni, a czarni też są rasistami. Nie pomoże stwierdzenie, że mnie jest tak samo ciężko, bo sama doszłam do wszystkiego. Licytację, kto ma gorzej, zawsze wygrają czarni, sorry. Nie pomoże zapadnięcie się w poczucie winy i bycie dumnym z tego, że jest nam przykro. Nie pomoże jednorazowa jałmużna.
Może wręcz czarni powinni nam dziękować za to, że ich bronimy, wstawiając w akcie solidarności uniesioną pięść na facebookowy czy instagramowy profil? Może powinni nas podziwiać, że leżymy pod ambasadą USA w ich sprawie? Pozorna łatwość łamania poprawności politycznej i mówienie, że nie tylko Black, ale All Lives Matter, tak naprawdę równości rasowej szkodzi. Mnóstwo jest teraz białych czarnuchów udających ludzi z gett, a naprawdę słabych raperów znad Wisły. Jasne, że też im ciężko, ale nie z powodów rasowych.
Czym więc jest „biały przywilej”? To nieobecność skutków rasizmu, tych wszystkich zjawisk, które na co dzień dotykają czarnych. Jak pisze Reni Eddo-Lodge w „Dlaczego nie rozmawiam już z białymi o kolorze skóry” (przeł. Anna Sak): „Koncepcja białego przywileju każe białym, którzy nie zachowują się jak rasiści, zmierzyć z własnym współudziałem w jego podtrzymywaniu. Biały przywilej to monotonne, uporczywe samozadowolenie. Oczywista rzecz na świecie, w którym drastyczną nierówność rasową uważa się za normę i zbywa wzruszeniem ramion”.
Co z tego, że mam czarnych znajomych? Co z tego, że moja córka w klasie ma dzieci z Konga czy z Senegalu? Wciąż jesteśmy biali, mieszkamy po lepszej stronie globu i czegokolwiek byśmy nie chcieli, możemy osiągnąć przy odrobinie wysiłku i pomyślnych wiatrach. Będąc biali, nie wyobrażamy sobie, co znaczy dyskryminacja ze względu na kolor skóry. Możemy więc poczuć swoją rasę, będąc w mniejszości na święcie Tanzanii, ale już nie to, co wynika z samego bycia czarnym – predystynowanym, zdaniem białych, ledwie do paru rzeczy: sportu, muzyki, tańca, seksu i ciężkiej pracy fizycznej. Predystynowanym do przestępczości, recydywy, cierpienia i przedwczesnej śmierci. Jak zostać antyrasistą i wesprzeć czarnych w walce, mówią nam dziś wszystkie media. Ale jak poczuć na własnej skórze, czego właściwie chcą od nas czarni?
O tym mówi film „Queen & Slim”, który niebawem wejdzie do polskich kin i na platformy cyfrowe. Jako uprzywilejowana biała obejrzałam go jeszcze w listopadzie w kinie Regal Union Square w Nowym Jorku. Seans zaczął się o północy. O tym, że jesteśmy jedynymi białymi, dowiedzieliśmy się dopiero, gdy zepsuł się projektor, film zgasł, a ja i mój chłopak z latarką smartfona wyszliśmy z ciemnej sali. Kilkanaście czarnych osób wyszło razem z nami, szukając kinowego operatora, który chyba przysnął, bo kopie zacięły się w kilku salach. Rozwrzeszczany czarny tłumek wyklinał na białych władców multipleksu, żądając zwrotu kasy. Wreszcie gość w kabinie projekcyjnej obudził się i puścił film, przepraszając za usterkę. Ale i tak pod jego adresem leciały z widowni kalumnie, bo „Queen & Slim” ma moc rasowego manifestu. To czarny „Titanic”, czarny „Romeo i Julia” i czarny „Bonnie i Clyde” razem wzięci. Wyreżyserowała go czarna Melina Matsoukas, laureatka Grammy za teledyski Beyonce i Rihanny. A napisała czarna Lena Waithe, laureatka Emmy za serial „Specjalista od niczego” (Netflix).
Oto dwoje ludzi spotyka się na randkę z Tindera: ona ubiera i się zachowuje jak biała, wykonuje „biały” prawniczy zawód i nawet krytykuje czarnych w sposób, jaki robią to biali; on zachowuje się jak stereotypowy czarny, wybacza swoim ziomkom, słucha tylko R&B i rapu, bagażnik auta ma wypełniony butami Nike’a. Zostają przypadkiem zatrzymani przez policję. Nagle wywiązuje się awantura i chłopak niechcący zabija białego policjanta. Wierzcie mi, że w życiu nie widziałam takiego entuzjazmu w kinie, jak wtedy, gdy bohater mści się za postrzelenie swej partnerki. W stronę ekranu poleciały oklaski, chmury karmelowego popcornu i toasty gazowanych napojów. Publiczność szalała ze szczęścia. Tymczasem filmowi bohaterowie Queen (Jodie Turner-Smith) i Slim (Daniel Kaluuya) muszą uciekać. Każda czarna osoba w ich odysei oddaje im hołd, dziękuje, że dają jej nadzieję, a nastolatki chcą brać od nich autografy, robić zdjęcia. Choć wcale tego nie chcieli, zostają uznani za cop killers, bohaterów, którzy dokonują słusznej zemsty.
Opowieść wypełnia ten sam rodzaj równościowej euforii, który podczas Wielkiego Kryzysu kazał Bonnie i Clyde rabować pieniądze z banków, ten sam, który w początku lat 90. (czyli w trzeciej fali feminizmu) sprawiał, że Thelma i Louise wymierzały sprawiedliwość mężczyznom gwałcącym, poniżającym i bijącym kobiety. Jeśli czujesz rodzaj satysfakcji, widząc jak Thelma i Louise podpalają tira gościa, który robi im obleśne erotyczne uwagi, albo czujesz ten impuls, widząc, jak Bonnie i Clyde wyciągają kasę z banku, który okrada swoich klientów, to wyobraź sobie, jak czują się czarni widzowie na widok odwetu na białym policjancie.
Nowe Czarne Pantery przechodzą różne etapy w uświadomieniu sobie swojej rasy. Queen z początku jest cyniczna. Przejrzała społeczną grę na wylot, przyjmuje rolę białej, aby osiągnąć swoje cele. Jest samotna, bo według czarnych, zdradziła swoją rasę. Slim zaś jest z rasą solidarny, żyje blisko z rodziną i wydaje się szczęśliwy, ale pokornie gra rolę czarnego, którą wyznaczył mu system. Jest więc zrezygnowany i bezradny. Dopiero spotkanie tych dwojga będzie iskrą zapalną do znalezienia prawdziwej siły. Staje się to przez przypadek jak kropla, która przelewa czarę i w 1955 r. kazała Rosie Parks odmówić zajęcia przeznaczonego dla czarnych miejsca w autobusie, a teraz, w 2020 r., gdy George Floyd został uduszony przez policjanta na chodniku, zmusza ludzi do zadeklarowania, że już więcej na to nie pozwolą.
Ten moment, gdy stary porządek się zawala, nawet, jeśli nie było to planowane, w filmie zyskuje rangę symbolu. Do zajścia dochodzi w śniegu pod pralnią, Queen i Slim siedzą w białej Hondzie, ona ubrana w biały golf, białe kozaki i spodnie. Z wrogiego im białego porządku uciekają w mrok i różne kolory. Zatrzymują się u wujka Queen (Bokeem Woodbine), który realizuje stereotyp czarnego – alfonsa obwieszonego biżuterią, żyjącego w związku z czterema prostytutkami. Będąc tam, oboje golą sobie włosy, stają się sobie równi i wstępują do jednej drużyny. Ich związek to najbardziej romantyczny obraz, jaki kiedykolwiek widziałam w kinie. Czułość, jaką sobie okazują, łączy się ze wspólną walką, poczuciem bycia towarzyszami podróży i wspólnikami w zbrodni. Wspaniała sekwencja filmu montuje równolegle namiętną scenę erotyczną z zamieszkami na ulicach. To, jaką kto pełni funkcję, staje się silniejsze niż rasowa solidarność. Jednak dzięki miłości, udaje się to odwrócić, stworzyć wspólnotę, moralnie zwyciężyć. Jadąc przez amerykańskie Południe z epoki Jima Crowa, bohaterowie uświadamiają sobie, że przez ostatnie sto lat w Ameryce tak naprawdę niewiele się zmieniło. On zachwyca się widokami: „Czyż nie jest pięknie?”, a ona wątpi, widząc, jak w polu pracują niewolnicy. On chce raz w życiu usiąść na koniu, a ona tłumaczy mu, że biali niczego tak się nie boją, jak czarnego, na którego trzeba patrzeć z dołu.
Czego więc chcą od nas czarni? „Queen & Slim” opisuje to językiem miłości. On chce, aby obok był ktoś, kto niezależnie od sytuacji, będzie trzymać go za rękę. Ona chce, żeby ktoś pomógł jej poznać samą siebie. Kochał ją tak głęboko, że nie będzie bała się być przy nim brzydka. Pokazał jej blizny, o których istnieniu nie wiedziała. Ale nie po to, by je z niej zdjął, ale był przy niej, gdy zrobi to sama.
Oto, co mamy zrobić dla Black Lives Matter. Po prostu przy nich być. Resztę zrobią sami.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.