Rok 2020 to film klasy B z kuriozalnym scenariuszem i złymi efektami specjalnymi. Pełen dłużyzn, okropnie nudnych przebiegów, drobiazgowej ewidencji własnego samopoczucia, śledzenia drgnień słabości, gorączki i węchu. Żeby oswoić grozę, jedni robili porządki, piekli chleb, inni zaś uczestniczyli w rapowym koszmarze #hot16challenge. A co robili filmowcy?
ZOZO już za nami. Rok Świstaka i Świra odszedł do historii, chociaż trudno powiedzieć, czy z nastaniem ZOZI skończy się poczucie powtarzalności, pecha, beznadziei. Jak na razie mamy nadzieję na podanie szczepionki i na to, że wątpiący solidarnie się nawrócą. Pierwsze nastąpi niebawem, ale drugie może okazać się czekaniem na Godota. Być może więc duch ZOZO powróci, wykorzystując jakąś koniunkcję Plutona i Jowisza, Rok Glizdy albo inny astrologiczny przełom, który spadnie w postaci jedenastej plagi. Zanim jednak pojawią się sequele tego hitu, który tak bardzo nas wszystkich zaskoczył, zrecenzujmy miniony rok jak film, którego seans właśnie się skończył.
Reżyser tego dzieła musi być dziadersem, osobą, która wie wszystko lepiej i ględzi bez końca. Kto inny obsadziłby nas w głównych rolach jako jedynych aktorów, a zarazem widzów przeglądających całymi dniami film ze sobą samym na ekranie pracowym, intymnym, dotykowym – prywatność jednym kliknięciem została zniesiona. Kto inny kazałby nam siedzieć w domu, pracować za pół stawki i równocześnie uczyć własne dzieci, śledząc kryzys w pęczniejących od strachu mediach. Kto inny zalecałby nam dbać o wsparcie w stosunkach międzyludzkich, podczas gdy sami z wyżej wymienionych powodów osuwamy się w szaleństwo. Czemu nie spytał, jak nas wesprzeć, czym zająć? Reżyser dziaders przywiązał nas do kanapy, kaloryfera, kuchenki, ale też do Zooma, Teamsa, Librusa i innych portali. Pożytecznych, gdy używanych z umiarem. A nie zastępujących bezpośredni kontakt czarnym lustrem. Chwilami zabraniał chodzić do parku, lasu, teatru czy kina, nagle pozwalał, jak mu w duszy grało. A grały zawsze msze, pielgrzymki i wesela. Czy reżyser zrealizował wcześniej inne, krytycznie przyjęte filmy, które pozwoliły mu się zabrać do takiej kolubryny? Czemu nie zaczął, jak większość debiutantów, najpierw od krótkiego metrażu, tylko od razu zabrał się do serialu liczącego dziś 302 odcinki – tyle bowiem dni minęło od zdiagnozowania pierwszego polskiego przypadku. Tym zajmie się historia. Recenzja taka jak ta jest zawsze doraźna, pisana na bieżąco przez każdego aktora/aktorkę z osobna.
Gdy COVID-19 zajrzał w końcu i pod naszą strzechę, czułam przerażenie, że ten film zaraz się urwie. W jednej chwili stracę wszystkich: rodziców, babcię, partnera – wszyscy w tym samym czasie byli zakażeni. Nie było sposobu, by ukoić takie nerwy. Bardziej niż cynk i witamina C pomagały komedie: „Kolejny film o Boracie”, „Dżentelmeni”, „Król Staten Island”, klasyka lat 90: „Orbitowanie bez cukru” czy czuły melodramat „Wujek Frank”.
Podobne artykułyNajważniejsze filmy 2020 rokuJulia WłaszczukNic nie usuwa lęku na dobre, ale kultura była najlepszą dostępną szczepionką, ciepłym termoforem, odplamiaczem czarnych myśli. Uświadamiała, że nie da się żyć bez dotyku, bliskości, jak celnie wyraził Paweł Ziemilski w dokumencie „In Touch” o rodzinach, które kontaktują się tylko przez Skype’a. Jak niezbędna jest kultura, żeby przetrwać, czułam, zderzając się z tym, że po prostu nie mogę nic zrobić. Poddać się biegowi wydarzeń – najtrudniejsza rola w byciu widzem. Chciałoby się zmienić dialogi, twarze, scenografię czy wyłączyć okropną muzykę, ale niestety, trzeba oglądać to, co jest. Jakby znów był 1953 rok, gdy w Polsce leciał tylko jeden program telewizyjny w świetlicy socjalnej na odbiorniku Leningrad i nie dało się go przełączyć. Wtedy trwał krótko i tylko raz w tygodniu. W 2020 mieliśmy wybór, czasem nawet przytłaczająco duży, ale i tak czuło się, jakby ktoś zmuszał nas do oglądania w kółko tego samego. Usadzeni w domu i skrępowani, z szczypcami podtrzymującymi powieki niczym w „Mechanicznej pomarańczy” wgapialiśmy się w wykresy zachorowań, walut i relacje z akcji ratowniczych. Pochłanialiśmy je jak bohater filmu Stanleya Kubricka brutalne sceny przygotowane mu do terapii. Efektem miało być wyzbycie się agresji, ale jak pamiętamy z tamtego filmu, taka „resocjalizacja” skutkowała również niechęcią nawet do obrony własnej i trwałą awersją do seksu. Jak będzie w tym przypadku? Okaże się. Nasz seans wciąż trwa, bo COVID nie patrzy w kalendarz.
Rok 2020 to film pełen dłużyzn. Okropnie nudnych przebiegów, których nie da się porównać z opisami przyrody w „Nad Niemnem”. Raczej z drobiazgową ewidencją własnego samopoczucia rodem z „Czarodziejskiej góry”, śledzeniem drgnień słabości, gorączki i węchu, by znaleźć w sobie symptomy przeklętego kollapsu. Żeby oswoić grozę, jedni robili porządki, piekli chleb, inni zaś uczestniczyli w rapowym koszmarze #hot16challenge. Każdy wylewał się w sieci oraz zapadał w sobie na swój niepowtarzalny sposób. Wiele osób czytało „Dżumę” Alberta Camusa albo „Dziennik roku zarazy” Daniela Defoe, by wyciągnąć naukę z przeszłości. Sama rzuciłam się w kino apokaliptyczno-epidemiczne, próbując zrozumieć mechanizmy, których jestem częścią. Zrobiłam demontaż atrakcji zapowiadanych przez koronawirusa, gdy zdiagnozowano go dopiero u 96 tys. osób – dziś to ponad 84 mln i wiemy, jak niedoszacowana to liczba. Pocieszające tylko, że wtedy umieralność wynosiła 3,4 proc., a dziś 2,1 proc. Był 7 marca i o tym, że sprawdzą się prognozy science fiction, nie miałam pojęcia.
Uderza mnie, jak nieistotne stały się miesiące sprzed erupcji. Stycznia, lutego prawie się nie pamięta i nie ujmuje się ich w zestawieniach rocznych. A przecież zwycięzca Złotych Globów „1917” kipiał wolą życia, przypominał, że trwa ona nawet w skrajnych warunkach. Inny wspaniały film, „Błąd systemu”, pokazywał, jak trudno jest być kimś, kto nie pasuje do wąsko skrojonych standardów. Krnąbrna, wybuchowa dziewięcioletnia bohaterka łamie normy, bo nie potrafi inaczej. Tylko pod naporem takich osób świat w końcu się ugina. Pokazała to także „Ania, nie Anna”, serial na podstawie „Ani z Zielonego Wzgórza”, który broni praw rdzennej ludności Kanady. Fani protestujący przeciw zakończeniu opowieści wywalczyli jego kontynuację, czyli symbol oddania głosu obywatelom Pierwszego Narodu, dotąd zepchniętego w niewidzialność. Wspaniałym filmem sprzed pandemii był też „Matthias i Maxime” – kino, w którym gej obok hetero jest równorzędnym bohaterem. Ten film był wyjątkowy, jednak wysyp tożsamościowych filmów i seriali z bohaterami LGBTQ+ skłonił niektórych, by uznać to zjawisko wręcz za twórczość propagandową. A chodzi przecież o wypełnienie luki istniejącej przez całe lata w produkcji głównego nurtu. Dlatego kiełkują dzieła podobne do „Sex Education” czy „Euforii”. Powiedzenie: „Tacy właśnie jesteśmy”, jak Luca Guadagnino w swoim serialu czy François Ozon w filmie „Lato ‘85”, jest niezbędne, aby niektórzy z nas mogli poczuć, że istnieją.
W ZOZO nieraz nie miało się innych śladów własnej egzystencji oprócz zrywania kartek z kalendarza. Spadła właśnie ostatnia z 41. tygodnia tej męki. Wiele z kart, które przed marcem wydawały się głośne i barwne, rozsypało się w proch, bo tak krótki miały termin ważności. Najgorsze filmy początku roku: „Psy 3”, czyli ser z samych dziur, „Bad Boy” albo „365 dni” (bez dnia, który na ten film był zmarnowany) przepadły w otchłani niepamięci. I oby tam już zostały.
Sam rok 2020, niestety, trochę je przypomina. To film klasy B z kuriozalnym scenariuszem i złymi efektami specjalnymi. Tak nieudolny, że śmiejemy się, widząc go na ekranie, a jednak nie dowierzamy, gdy materializuje się w prawdziwym życiu. Bywa, że takie kino, tragicznie złe, po latach staje się kultowe: „Klątwa Doliny Węży”, „Tureckie gwiezdne wojny” czy „The Room”, który doczekał się hołdu w postaci znakomitej komedii „Disaster Artist”. Z dystansu czasem najgorsze zdaje się zabawne. Czy ten sam los spotka ZOZO w krwiożerczych komediach, które zostaną nakręcone lata po pandemii? Bo filmy, które powstały w trakcie: antologia „W domu” czy youtubowy serial „Co robimy w zamknięciu”, okazały się zbyt doraźne, aby uchwycić nasz stan ducha. Być może trzeba czasu i humoru, by przeżycia kowidiuszy znalazły metaforę, nie stając się szkolną czytanką ani raportem z oblężonej wyobraźni. Z filmów, które nakręcono podczas zamknięcia, najlepiej jak dotąd udał się „Niech gadają” Stevena Soderbergha (HBO) z Meryl Streep jako zgorzkniałą pisarką przeżywającą blokadę twórczą na atlantyckim rejsie. To film o tym, jak konstelacja pięciu postaci, narcystycznych i zanurzonych w swoich lękach i wyobrażeniach, nie może spotkać się tygodniami na pokładzie statku, ale dopiero gdy już wszystko wybrzmi i oczekiwania opadną. Wolałabym, aby w prawdziwym życiu było inaczej. To znaczy, żebyśmy wszyscy dożyli do następnego spotkania. Jak czarną rozpacz zmienić w groteskę, pokazują natomiast jedne z najlepszych autorskich filmów tego roku, zrealizowanych wprost na platformy streamingowe: „Nieoszlifowane diamenty” braci Safdie – gorączkowy bieg po Manhattanie, w którym jubiler brawurowo zagrany przez Adama Sandlera zapętla swoje życie, doprowadzając widza do konwulsji z nerwów, oraz „Może pora z tym skończyć” Charliego Kaufmana – krążący w kółko przez śnieg i mgłę rajd samochodowy pewnej pary, która kluczy na granicy zacieśnienia więzów i rozstania, podczas gdy czas biegnie na łeb, na szyję, a ich rodzice rodem z horroru w mgnieniu oka z miłych seniorów stają się żywymi trupami. Może to tylko ja tak mam, że depresyjne, nieustępliwe, piorunujące absurdem filmy budzą we mnie śmiech. Ale to naprawdę przynosi ulgę i pozwala dostrzec, jak rok 2020 jest w sumie diabelnie czarną komedią.
Czy seans 2020 trzeba uznać za zmarnowany? Na pewno nie, bo zdarzyło się w nim parę wspaniałych miłosnych filmów. Co oznacza sceny seksu, lecz niekoniecznie. Bardziej tęsknoty za kochaniem. Dlatego na pierwszym miejscu w moim prywatnym rankingu plasuje się „Nasz czas” Carlosa Reygadasa film, który przypominał, że najlepiej całować się w kinie. Zdążyłam zobaczyć go na wielkim ekranie i wciąż mam pod powiekami. Przypomina mi, że jeśli coś chcę zmienić, to już, bo nasz czas jest teraz, nie kiedyś. Podobnie działa „Zabij to i wyjedź z tego miasta” Mariusza Wilczyńskiego, polski zdobywca największej liczby nagród w 2020, w tym Złotych Lwów na Festiwalu w Gdyni przyznanych po raz pierwszy dla animacji. Ten film jest jak życie, widziane naraz i w wycinkach, złożone z cząstek miłości, którą zdoła się wyrazić mimo cierpienia. Pieśnią nad pieśniami jest „Lovers Rock” Steve’a McQueena z antologii „Mały topór” o jamajskich mieszkańcach Londynu. Tu podczas jednej nocy zmysłowa muzyka reggae, taniec i nadzieja młodości splatają się w ekstatyczne kino dające ogromną dawkę nadziei.
Podobne artykułyFilmy, które uczą tolerancjiJulia WłaszczukBardzo ważne okazały się też filmy o czarnych. Jeszcze przed pandemią premierę mieli wspaniali „Nędznicy” Ladji Ly, nowa „Nienawiść”, nakręcona na przedmieściach czarnego Paryża. Poruszająca historia pokazuje prawdziwą wojnę policji z nastolatkami, uprzedzając wydarzenia, które skupiły się w protestach po zabójstwie George’a Floyda. Filmy, które stały się, zrządzeniem losu czy nie, manifestem Black Live Matters, to bez wątpienia najmocniejsze obrazy roku 2020. Czy to porażające realizmem jak „Nędznicy”, czy uwodzące mitem czarnych Bonnie i Clyde jak „Queen i Slim” Meliny Matsoukas. Spektakularna ucieczka duetu przed opresyjną władzą przypomina „Thelmę i Louise” zapamiętane w locie nad przepaścią na pełnym gazie. Z tej samej gliny ulepiona jest też „40-letnia raperka” – lekki, satyryczny portret starzejącej się artystki, opowiedziany przez reżyserkę i aktorkę Radhę Blank.
Skończyła się definitywnie epoka, gdy dla polskiego kina były inne kryteria. Przez streaming poprzeczka dla rodzimych produkcji zawieszona jest tak samo wysoko, jak dla filmów z każdego innego kraju. Dlatego polskie horrory netfliksowe: „W lesie dziś nie zaśnie nikt” czy „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją”, dostają baty, bo nie można już wcisnąć nam kitu pod pretekstem wspierania ojczystego kina. Chcemy, żeby było tak samo dobre, a nawet lepsze od reszty jak nasi reprezentanci na wielkiej skoczni. Udało się to niewielu zawodnikom w 2020. Pierwszy był „Hejter” Jana Komasy, dopełnienie „Sali samobójców” i dowód na proroctwo rzeczywistości. „Jak najdalej stąd” skoczył Piotr Domalewski w pięknej podróży córki po prochy ojca, w której zwyciężył tak bardzo potrzebny dziś czarny humor. Udanym wspólnym osiągnięciem była też „Erotica 2022” – antologia filmów o zniewoleniu kobiecego ciała, zawłaszczeniu go jako obiektu seksualnego i uprzedmiotowieniu. To bardzo aktualna diagnoza, że przez pozbawienie prawa do aborcji kobiece ciało ma służyć do zaspokajania mężczyzn i powiększania stada. Widzów zwiodła obietnica erotyki i dlatego wieszali psy na tym odważnym kobiecym manifeście. Dlatego telewizja publiczna powinna wyemitować „Nigdy, rzadko, czasem, zawsze” Elizy Hittman w prime timie. To seans, który mógłby zmienić wszystko, przekonać nieprzekonanych. Opowiada o dwóch nastolatkach jadących na zabieg aborcji z małej miejscowości do Nowego Jorku. Wszystko jest legalne, a i tak dla głównej bohaterki okazuje się to przeżycie graniczne. Nie zabieg, tylko wstyd, upokorzenie, przemoc, która doprowadza ją aż do tego miejsca. Po usunięciu niechcianej ciąży dorastająca kobieta staje się wreszcie osobą, odzyskuje poczucie godności i wiarę w to, że można kształtować swoje życie. Tej w ZOZO brakowało najbardziej. Niech rok uczy się od swoich najlepszych filmów.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.