Trzeci sezon „The Crown” interesuje się wszystkim oprócz głównej bohaterki. Elżbieta II nie ma uczuć, pragnień, nie pozwala sobie być człowiekiem. Uosabia władzę rodziny nad samą sobą. Człowieczeństwo innych postaci wyraża się w gestach osobistego nieposłuszeństwa. By poczuć sens istnienia, muszą powiedzieć „nie” familii.
W jakim wieku kobieta staje się pańcią? Matka zmienia w matronę. Mężatka w megierę. Czy można wyznaczyć moment, od którego zaczynają się procesy degradacji kobiecości i zamiana młodej kobiety w kogoś, kto wyłącznie pełni funkcje wobec innych ludzi: matki, ciotki, babki, szefowej, ekspedientki tudzież urzędniczki? Jakby kobietę od pewnego wieku określały wyłącznie relacje z otoczeniem. Odwrotnie niż mężczyzn: wilków stepowych i samotnych strzelców, wojowników zdobywających świat w pojedynkę, gdy żona zajmuje się dziećmi i domem.
Gdy rozpoczyna się żywot Elżbiety w ciele Olivii Colman, jest 1964 rok. Czyli ma ona ledwie 38 lat, tyle co ja teraz. Sporo ma już za sobą, ale więcej przed sobą, choć wcale jej się tak nie wydaje. Oglądając ją, chciałabym więc zobaczyć choć ułamek siebie. Co kobieta w średnim wieku myśli, co czuje, czego pragnie? Tym kino się interesuje dopiero wtedy, gdy bohaterka jest już na skraju załamania, zemsty, piękna w swej rozpaczy. Ale póki wciąż robi, co do niej należy, zachowuje pokerową twarz i niezbędną apatię, nie stanowi ciekawego materiału dla filmu. Trzeci sezon „The Crown” interesuje się wszystkim oprócz swojej głównej bohaterki.
Jak czuje się kobieta, która codziennie ogląda swój wizerunek na znaczkach pocztowych i monetach? Na to pytanie scenarzyści i reżyserzy „The Crown” odpowiadają, ukazując raczej, jak królową widzą inni. Niema, pasywna i naburmuszona – taka jest Olivia Colman w większości scen w pierwszym sezonie. Ledwo pojawia się na ekranie, a już z niego znika na rzecz osób, które ją otaczają. Z jaką królową tym razem mamy do czynienia – nie wiemy. Twórcy nie pozwalają nam jej poznać. Jakbyśmy wszystko wiedzieli już od Claire Foy, a więc po co poświęcać nowemu wcieleniu więcej miejsca. Szkoda, bo sceny, gdy aktorka wymownie patrzy na swoich rozmówców, wyrażają węzeł gordyjski uczuć, z jakim jej poprzedniczka – prostolinijna i skupiona na jasno wytyczonym celu – jeszcze nie miała do czynienia. Jaka jest ta nowa Elżbieta? Co ją frapuje, wnerwia, nie daje jej spać? Nie wiemy.
Zapięta po szyję w nudnych garsonkach stuka grubymi obcasami po lśniących posadzkach jak Syzyf, który musi je przemierzać w nieskończoność. Ociężale nosi nabrzmiałe ze zmęczenia ciało, sztywną fryzurę, opuszczone kąciki ust, napięte dłonie i napuchnięte nogi. Język ciała wyraźnie mówi, że służba jej nie służy. Królowa męczy się niemożebnie, wykonując swoje obowiązki. Zmusza się do milczenia, do powstrzymania uczuć. Co znaczy, że na pozór wydaje się całkiem spokojna, ale w środku buzuje wulkan goryczy. Lawa, która spala na popiół jej relacje z bliskimi, duszący pył, który zatruwa szczerość i spontaniczność, do jakiej była zdolna w poprzednich dekadach.
Ożywia się i uśmiecha wyłącznie w piątym odcinku nowej serii, gdy podczas dewaluacji funta i zamachu na rząd jedzie do amerykańskich stadnin, by unowocześnić swoją hodowlę. Choć wie, że to złudzenie, mit arkadii, to daje się ponieść, bo wie, że zaraz wróci do Hadesu władzy.
Poza tym jednym odcinkiem nie daje do siebie dostępu, wręcz stoi nieobecna, obojętna i nieruchoma jak posąg. Nawet gdy po raz pierwszy w życiu roni łzę nad tragedią górniczych dzieci w Aberfan (a niemożność płaczu to jej pięta achillesowa), trudno odnaleźć w niej dawną, czującą osobę, jaką przecież była. Bo teraz zamiast niej jest z nami suweren, którego zachowanie Elżbieta tak właśnie sobie wyobraża, i tylko użycza mu swego wyczerpanego ciała. W trzecim sezonie jest jak sfinks: po części lew, po części orzeł, któremu z kobiety zostały tylko piersi i głowa. Mówi lakonicznie albo zagadkami. Sprawnie rozbraja swoich wrogów: premiera, szpiega, wuja, niedoszłego przywódcę spisku, gorliwego dziennikarza, a przede wszystkim konia trojańskiego, jakim okazuje się kustosz dzieł sztuki.
W jaki sposób uporać się z przeszkodami, radzi jej grupa antypatycznych krewnych skupionych wokół jednej sprawy. Tą sprawą jest właśnie ona sama. Są jak wykuwająca się złota korona z czołówki serialu, której nigdy nie widać w całości. Podobnie członkowie rodziny królewskiej, nawet gdy są razem w kadrze, nigdy nie odsłaniają wszystkich mechanizmów, jakie obsługują. Zawsze coś knują, przemilczają, na coś skrycie liczą. Czyż nie na tym polega właśnie owa mityczna służba władzy? Obsługa symbolu tak, jak go pojmuje i wciela dawna Lillibeth – to jest ich praca. Do tego próbują też przekonać widzów dokumentu BBC kręconego w pałacu Buckingham, w którym wypadają, rzecz jasna, okropnie, nie może być przecież inaczej. Są antypatyczni, apodyktyczni, aroganccy... A do Z daleko. Wszyscy pozycjonują się też jakoś wobec symbolu, jakim jest monarchini. Wspierają go, kontrolują na każdym kroku, chylą czoła, ale też występują przeciwko niej osobiście, bo nigdy nie sprzeciwiają się roli, jaką sprawuje. Pewnie dlatego drugoplanowym bohaterom serial poświęca zdecydowanie więcej uwagi niż centralnej postaci. Ona ma tylko stać przy wysokim oknie w przestronnym, opływającym w bogactwa wnętrzu. Stać i dyskretnie podglądać ich przez firankę.
Przedmiotem uwagi jest więc siostra Małgorzata (Helena Bonham-Carter), która w drugim odcinku udowadnia, że mogłaby być świetną władczynią, używając do rządzenia zupełnie innych narzędzi niż Elżbieta. Podczas wizyty w Stanach Zjednoczonych Małgorzata z chęcią wchodzi w buty siostry, jednak wywija na nich istne piruety. Czaruje, uwodzi, prowokuje, przez co efekty dyplomacji chodzonej po linie są lepsze, niż ktokolwiek mógłby przewidzieć. „Shirley Temple” nigdy nie pocałowałaby prezydenta Lyndona Johnsona w usta, pijąc z nim, tańcząc i śpiewając zbereźne piosenki. Małgorzata zaś robi dobry użytek z bycia jej rewersem i wierzy, że siostra dostrzeże ten atut, oddając jej choć trochę pola. Niestety, jest to przecież suweren, nie siostra, więc odpowiedź jest bezlitosna: „Królowa jest tylko jedna”. To zdanie pada między nimi nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni.
Słychać je też w finałowym odcinku serii, gdy Małgorzata rozdzierająco woła, by wrócić do życia, ułożyć je sobie z kimś innym, na innych zasadach. Byle dalej żyć, a nie wegetować w jedwabnej pościeli zalanej alkoholem, zasypanej niedopałkami, pobojowiskiem po bójce z mężem, który na miękkich perskich dywanach poniża ją i upokarza.
Małgorzata żyje w stajni Augiasza, której nikt nie jest w stanie posprzątać. Helena Bonham-Carter nadaje tej postaci straceńczy, groteskowy rys, którego Vanessa Kirby nie miała. Przed nią było wciąż całe życie, które w średnim wieku (ma 34 lata w chwili, gdy sezon się zaczyna) jest tylko sumą zmarnowanych szans. Czarny łabędź żyje więc w cieniu siostry, gdzie zdaje się przeżywać męki Tantala, patrząc na niedostępne, wymarzone królowanie. Zamiast więc spełniać się na tronie, do czego czuje się predysponowana, nie ma nic do roboty i miota się między pustym pałacem, nocnymi wypadami na żer życia a milczącym niezrozumieniem przez rodzinę. Choć wybitnie gra przydzieloną jej rolę czarnej owcy, to ostatecznie i tak przedkłada dobro korony nad osobiste. Wybrzmiewa to w finale odcinka dziesiątego, gdy Małgorzata już otrząśnie się z zatrucia i powie monarchini, na czym polega funkcja zagubionej ni stąd, ni zowąd Elżbiety. Na byciu opoką bez jednej skazy, bo lud widzi jako przepaść najmniejszą szczelinę. Zaś rolą rodziny jest podtrzymywanie tego nieskazitelnego i nierealnego wizerunku. Nawet jako jego mroczny rewers.
Kolejny jest książę Karol (Josh O’Connor), któremu poświęcono prawie trzy odcinki, w tym jeden w całości. Podobnie jak w przypadku Małgorzaty, jego misja też niespodzianie kończy się powodzeniem właśnie dlatego, że postąpił odwrotnie, niż kazała matka. Nauka walijskiego na studiach i dostrzeżenie potrzeb mieszkańców tego regionu odebrane są przez nich z wdzięcznością, lecz nie można mówić o sukcesie. Karol tak jak Małgorzata decyduje się zrobić coś po swojemu, co w jego przypadku oznacza dopuszczenie do głosu uczuć, utożsamienie się z publiką i wprowadzenie poezji w czyn. Można powiedzieć, że jest on Pegazem, mityczną istotą, która z właściwym jeźdźcem na grzbiecie miałaby szanse zwyciężyć Chimerę i stanąć na szczycie Olimpu. Niestety, to nie nastąpi, bo, jak wiadomo, jego wybranka niczym Bellerofont zostaje zrzucona z siodła, zanim pomoże Karolowi stać się niezależnym, nawet jeśli pozostanie on wiecznym niekrólem.
Narracja poprowadzona jest tak, że sympatia widza jest zdecydowanie po stronie księcia. Z tego też powodu, że Karol po prostu ma rację, przezwyciężając ksenofobię swojego rodu i narodu, mając nadzieję na włączenie Walii do perspektywy Brytanii. Chce, by jego przemówienie było prometejskim czynem, który odmieni rolę „ubogiej krewnej”, południowo-zachodniej części Zjednoczonego Królestwa. Lecz korona nie chce żadnego podżegania do buntu ani tym bardziej zrównania praw obywateli. Anglia dominuje i nie zamierza tego zmienić. Przede wszystkim jednak Karol jest nieszczęśliwym chłopcem, wychowanym bez miłości obojga rodziców, a w dodatku gnębionym przez matkę, która widzi w nim same słabości i przekreśla jego szanse na zastąpienie ją na tronie. Imponujące jest jednak, że mimo okrucieństwa ze strony najbliższych Karol nie traci ducha i znajduje intuicyjną więź z wujem, księciem Windsoru (Derek Jacobi), świadomie idąc w jego ślady. Nie bacząc na odrzucenie, które funduje mu rodzina.
W tych gestach osobistego nieposłuszeństwa wyraża się człowieczeństwo bohaterów. Potrzebują powiedzieć „nie” swojej familii, by powiedzieć „tak” samym sobie i przez chwilę poczuć sens swego istnienia. Bardzo specyficznego, bo jak zauważa Karol, jest ono całkowicie zbędne, a zarazem konieczne. Ten stan wiecznego zawieszenia w cierpieniu, w jakim uczą się żyć kolejne pokolenia korony, można przyrównać do przykucia Prometeusza do ściany Kaukazu, któremu codziennie odrasta wątroba, a od świtu znów wyjadana jest przez sępa. Najlepiej w tej pozycji zadomowieni są seniorzy rodu: królowa matka (Marion Bailey) i lord Mountbatten (Charles Dance). Są jak Meduza, której spojrzenie każdego zmieni w kamień. Bo rodzina zniesie nie więcej niż jedno „nie” na osobę.
Toteż gdy Karol uwierzy w siebie na tyle, by samemu wybrać sobie partnerkę, bestia rodziny od razu odbiera mu prawo do samostanowienia. Nikt nie umknie uwadze Meduzy, gdyż błyskawicznie przewiduje ona i uniemożliwia dalsze ruchy. W zasięgu jej działania znajdzie się nie tylko Karol, lecz także inne, pośrednio związane z nim osoby. O życiu Camilli (Emerald Fennell) czy Andrew Parkera Bowlesa (Andrew Buchan) tak samo zdecyduje zabójcza Gorgona. Potwór w koronie to nie osoba, ale instytucja. Do usług pozostają zaufani słudzy. Martin (Charles Edwards) i Michael (David Rintoul) pełnią rolę czujnych argusowych oczu, które w porę ostrzegą, przekażą niezbędne plotki, a jeśli trzeba, usuną intruza. Zaś książę Filip (Tobias Menzies), podobnie jak w poprzednich sezonach rozżalony i zazdrosny o centralną rolę żony, teraz zaczyna pełnić rolę Cerbera, który z pozycji niedoszłego patriarchy kategorycznie osądza jej decyzje i wydaje rozkazy jako mąż, a w istocie strażnik rodziny, której stał się namiestnikiem. Przywołuje on metaforę rodziny jako dwugłowego orła łączącego dwie skrajne osobowości. Jedna to flegmatyczni, sztywni i nudni Windsorzy, którzy zachowują powagę, spokój i na których można polegać. Drugi szczep Windsorów, rosnący jednocześnie, to energiczni szaleńcy z fantazją, przy których nie można się nudzić, ale też nie wiadomo, w jakim będą humorze. Na każdego Windsora z pierwszej grupy przypada ten z drugiej, toteż ona i siostra mimo różnic są nierozłączne. Wprawdzie Filip przez chwilę sam myśli o sobie jak o astronaucie lądującym na Księżycu, lecz szybko zostaje ściągnięty na Ziemię, gdzie ma inne obowiązki do spełnienia. A jego obowiązkiem, podobnie jak wszystkich innych postaci w tym serialu, jest królowa. Jest ona nawet własnym obowiązkiem. Dlatego właśnie Elżbieta II nie ma uczuć, pragnień, dlatego je wszystkie ucisza, bo sama nie pozwala sobie być człowiekiem. Uosabia nie mityczną Brytanię, nie palec Boży, nie opokę, lecz właśnie władzę rodziny nad samą sobą.
„The Crown” od innych sag rodów, „Dynastii” czy „Sukcesji”, różni to, że źródłem opresji nie jest wcale głowa rodziny, którą można oskarżyć o przemoc czy manipulowanie innymi uczestnikami systemu. Rodzina to wcale nie mafia ze ściśle określoną hierarchią, którą wystarczy obalić, żeby wszyscy zaczęli oddychać pełną piersią. Winna jest sama struktura więzów krwi i przynależności. To ona, rodzina, jako system niszczy wyobraźnię i niepowtarzalność jednostek, jej celem jest bowiem plemienna lojalność zaciskająca pętlę na szyi każdemu z jej członków. Dlatego rację ma Wallis Simpson (Geraldine Chaplin), mówiąc Karolowi, że to nieprawda, jakoby rodzina chciała dla niego dobrze. Rodzina chce dobrze dla samej siebie, co znaczy, że przedłuża swoje trwanie kosztem czyichś indywidualności. Rodzinę nie obchodzi to, kim jesteś, ważne, byś grał wyznaczoną ci rolę.
Nawet barwnego tła – jak bohaterki, które niby nikomu nie szkodzą: księżniczka Anna (Erin Doherty), wyzwolona młoda kobieta, która nie wstydzi się oznajmić rodzinie, że sypia z mężczyzną będącym w związku tylko dla seksu; albo księżniczka Alicja (Jane Lapotaire), głucha, stara kobieta, która została zakonnicą po tym, jak traktowano ją elektrowstrząsami i leczył ją niemiły Sigmund Freud. Ta druga lekko opowiada o swoim nieszczęściu i trwa w modlitwie na marginesie pałacu, mieszkając prawie w schowku na szczotki. One też, choć pozytywne i pozornie niezależne, naprawdę stanowią tylko dalszą część systemu, przed którym nie ma ucieczki.
„The Crown” pokazuje, jak silnym bytem jest klan oparty na lojalności, wymierzony przeciwko światu, innym klanom oraz potencjalnym zagrożeniom nieuchronnego upadku. Niby więc serial opowiada o historii Windsorów, lecz naprawdę mówi coś o każdej rodzinie. Bo czym ona jest, jeśli nie systemem władzy, który jest niewidzialny, bo nie wiadomo, kto, kiedy i gdzie go ustanowił. Jedyne, co da się wytropić, to sposób, w jaki dziedziczy się wzory zachowań. W przypadku Windsorów, tak samo jak dowolnego innego rodu, korzenie tych postaw sięgają pewnie prehistorii. Tyle że te w przeciwieństwie do zwykłych genealogii są dobrze udokumentowane albo jeszcze lepiej zatuszowane, jak choćby nazistowscy przodkowie Filipa o pierwotnym nazwisku Schleswig-Holstein. „The Crown” inscenizuje więc XX-wieczną historię, śledząc dynamikę każdego powinowactwa, w którym relacje wrodzone dominują nad wszelkimi innymi więzami. Tak pojęta rodzina wypluje każdego, kogo posądzi o nielojalność. Uciszy każdy głos, by triumfalnie wrócić do swoich zwyczajów, nawet jeśli są one całkiem puste, a walka z własnymi członkami to pyrrusowe zwycięstwo. Dlaczego musi trwać ponad wszystko? Tego nie wiadomo. Wiadomo za to, że z chorych rodzin składa się chore społeczeństwo.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.