Pamiętacie samotnego wieloryba, który nadawał na 52 Hz, przez co inne płetwale, nastawione na inne fale, go nie słyszały? To, co „mówił”, trafiało w pustkę zagłuszane przez hałaśliwe kontenerowce, ale też dlatego, że nie rozpoznano jego częstotliwości. Co chce powiedzieć „Wieloryb” w reżyserii Darrena Aronofskiego, warto, by nie umknęło w sporach o fatfobię.
Wiele filmów pozwala poznać bohatera w nie najlepszym momencie jego życia, ale żaden nie czyni tego tak spektakularnie jak „Wieloryb”. Mężczyzna zostaje zaskoczony przez nieznajomego, podczas gdy masturbuje się, oglądając porno podczas lekcji online. Nic, co nie zdarzyłoby się podczas lockdownu? Cóż, szkoda, że akurat jest nauczycielem. Przeżywa orgazm drastycznie, dostaje jakiegoś ataku, aż sądzi, że umiera, i prosi, by przed śmiercią przeczytać mu tekst, który trzyma w szufladzie odłożony na tę chwilę. Wbrew oczekiwaniom nie będzie to Pismo Święte, Tybetańska Księga Umarłych ani poemat Williama Blake’a. To wypracowanie o „Moby Dicku”, bohater uczy bowiem literatury. O lekturę jako ostatnie namaszczenie prosi przypadkowego chłopaka, który trafił tu, obchodząc domy jako misjonarz z propozycją rozmowy o Biblii. Ratować można na różne sposoby – grunt, że ten pomaga i mężczyzna z agonii wraca do siebie. Więź, jaka narodzi się między młodym krzewicielem wiary a niewierzącym facetem w średnim wieku, przejdzie różne fazy – kryzys uruchomi następne.
Fatfobia – sąd nad „Wielorybem”
Dyskusja wokół „Wieloryba” – pokazywanego w konkursie w Wenecji, a potem na festiwalu w Toronto – ominęła najważniejszą kwestię: wiary. Krytyka skupiła się na tym, czy film jest, czy nie jest fatfobiczny w tym, jak opowiada o osobie z otyłością uniemożliwiającą funkcjonowanie. Głos zabrała Hannah Strong z „Little White Lies”: „Jako osoby, która jest gruba, była gruba przez całe swoje życie, ma trudną relację z jedzeniem i wagą, często musi znosić nienawistne traktowanie ze strony zupełnie obcych osób przez sam fakt, że jestem gruba, moja opinia na temat »Wieloryba« wynika z przeżytego doświadczenia. Wiem, jak to jest być traktowaną jak nieczłowiek, i głęboko żałuję, że »Wieloryb« nie zrobił więcej, aby dokopać się do powszechnego przekonania (podświadomego lub nie), że grubi ludzie nie zasługują na godność, szacunek i miłość”.
Zarzuty, powtórzone potem przez szereg osób, dotyczyły niezdrowej ciekawości, jaką podsyca w filmie podglądanie osoby otyłej. Voyeurystyczna przyjemność przyglądania się, jak gruby mężczyzna pochłania jedzenie aż do obrzydzenia, wymiotuje, wrzuca w siebie jeszcze więcej żarcia, zasypia i chrapie podczas pożerania pożywienia. Samo ciało przez większość czasu jest otulone fotelem, z którego mężczyzna niemal nie wstaje, nie widać więc skali choroby, z jaką mamy tu do czynienia. Tym mocniej działa dramatyczna choreografia, gdy bohater wreszcie się podnosi, jakby rozwijał ukryte dotąd skrzydła i potężny ogon. Monstrualnie rozrośnięte ciało widać w całej okazałości. Jednak w mojej opinii reżyser Darren Aronofsky i autor zdjęć Matthew Libatique prezentują je raczej jak olbrzyma, Guliwera, który podniósł się nad liliputów. Pierwsza reakcja, jaką zanotowałam, to podziw, potem niedowierzanie, przestrach i współczucie. Owszem, w scenach obrzydliwego pochłaniania fast foodu zdarzyło mi się odwracać wzrok w stronę krawędzi kadru, ale robię tak również przy stole, gdy ktoś je z otwartymi ustami. Bez manier jedzą osoby o ciele przeciętnych rozmiarów i te przeraźliwie chude, cierpiące na zaburzenia. Czy wiązanie takich zachowań z kimś otyłym jest bardziej krzywdzące niż w przypadku ludzi o innej wadze?
Charlie „binguje” jedzenie jak telewizję, seks, używki. Gdy wpada w ciąg jedzenia, doprowadza się do granicy wytrzymałości i ją przekracza. Te sceny są przykre w oglądaniu, ale potrzebne, by zrozumieć problem i kondycję mentalną bohatera. Próbuje zajeść się na śmierć, przez żarcie popełnić samobójstwo. Oczywiście z każdym kilogramem rośnie mu ciśnienie tętnicze i szansa, że umrze w wyniku zespołu sercowo-naczyniowego. Jego ciało, jego sprawa? Gdyby chciał się rzucić z okna czy podciąć sobie żyły, zaraz by go ratowano i umieszczono na oddziale psychiatrycznym. To nierówne sytuacje?
Śniło mi się, że jestem gruba. Bo naprawdę nigdy taka nie byłam. Dodatkowe kilogramy, jakie narosły mi w części brzusznej podczas pandemii i których wciąż nie udało mi się zrzucić, na pewno nie robią ze mnie kogoś, kto mógłby opisać się tym określeniem. Gdy słyszę z ust osób o normalnej tuszy, że są grube i się odchudzają, czuję, że to uzurpacja. Parę centymetrów w talii więcej nie czyni z kogoś osoby, która mogłaby posłużyć się tym ważnym, bo odzyskanym bez negacji określeniem. Gdybym była naprawdę gruba – jak czułam się we śnie, cała spocona, gdy w opiętej spódnicy szłam po ulicy, powoli kołysząc się z biodra na biodro, przenosząc ciężar ciała ósemkami – moje życie wyglądałoby zgoła inaczej niż teraz, gdy wchodzę po schodach na drugie piętro raczej bez zadyszki. Trudno byłoby mi się pochylić, żeby podnieść coś, co mi spadło. Każdy ruch kosztowałby mnie nieporównanie więcej energii niż teraz i nie chciałabym, żeby ktoś o ciele przeciętnych rozmiarów przyrównywał się do mnie, którą determinuje waga w każdej czynności, każdym niechętnym spojrzeniu. Ale czy to znaczy, że nie chciałabym rozmawiać o otyłości w ogóle? Czy byłby to dla mnie temat tabu? Tego nie wiem, grubość tylko mi się śniła.
Osoby grube mają swoje idolki, które z dużym ciałem odniosły sukces – Heather Mae, Elle King czy ikona ciałopozytywności Lizzo. Również kocham te dzielne i zdolne kobiety. Ale kiedy gruba gwiazda zdecyduje się schudnąć, jak Adele, wiele osób czuje się zdradzonych. Nie reprezentuje już bowiem ich społeczności. Chudnąc, niejako rzuca wyzwanie grubym, że też mogą zmniejszyć wagę. Zdradza, że nie była do końca szczera, gdy mówiła, że czuje się ze sobą dobrze. Kiedy więc jedni żałują, że zrobiło się mniej Adele, bo głos tkwi w ciele i śpiewa się każdą jego cząstką, inni opłakują ją jako swoją role model, którą zdecydowali się pożegnać. Udawanie, że waga nie miała znaczenia w emocjach, jakie się ma do wokalistki celebrytki, byłoby hipokryzją.
Dlaczego więc bohater „Wieloryba” jest gruby? Skoro w filmie chodzi o coś więcej niż tusza, czy nie dałoby się opowiedzieć tego inaczej? Oczywiście, można by zrezygnować z odrzucających scen jedzenia, nie podkreślać potu, zapachu, ataków złego samopoczucia, a także nie wkładać aktora w fat body costume. Tylko że wspomniane zabiegi służą podkreśleniu terroru, jakiemu poddaje człowiek swoje grube ciało. Tuczy je na śmierć, jakby sam sobie wymierzał karę. Uczucia uwięzione pod litrami tłuszczu w nich również się wyrażają. Ani na moment nie przestałam wierzyć, że Charlie to człowiek cudowny, niezwykły, nietuzinkowy. Napięcie w filmie jest tak rozłożone, że widz coraz bardziej łaknie, by mężczyzna, chudnąc, uratował własne życie.
Recenzentka „Little White Lies” odpowiada na to, że „przedstawianie otyłości jako moralnej porażki tylko jeszcze bardziej utrudni życie tym z nas, którzy nigdy nie będą szczupli, bez względu, ile diet stosujemy, posiłków pomijamy lub ile godzin spędzamy na siłowni. Waga to osobista sprawa i jest coś groteskowego w tym, że ktoś z zaburzeniem napadowego objadania się powinien być traktowany z mniejszą troską czy empatią niż ktoś z anoreksją czy innymi zaburzeniami restrykcji żywienia”.
Osobiście znajduję w sobie podobne uczucia wobec ludzi grubych co chudych. Miałabym ochotę przytulić cierpiącą osobę, niezależnie od tego, jak dużo jest jej ciała. Za zaburzeniami odżywiania nie zawsze stoją problemy genetyczne czy hormonalne, często to brak miłości i trauma, i życzyłabym osobom, które się zmagają z tą chorobą, aby udało im się dotrzeć do tego, co tkwi pod nią, usłyszeć, co ciało chce im powiedzieć, nawet jeśli nie uda im się wyleczyć i będą musiały zaakceptować ją na całe życie.
Przecież to sytuacja tysięcy Amerykanów chorujących na otyłość, tylu co w żadnym innym kraju na świecie. Libertariański pogląd głosi, że można robić, co się chce, i ponosić odpowiedzialność samemu za swoje czyny. Dla mnie to jednak źle pojęta wolność, że państwo spycha odpowiedzialność za patologie systemu na swych obywateli. Skoro Stany Zjednoczone nijak nie regulują rynku prywatnej służby zdrowia, ubezpieczeń społecznych i pozwalają na epidemię opioidów, niech nie kreują poglądu w debacie publicznej, że grubi sami są sobie winni, że nie dbają o siebie i jedzą śmieciowe jedzenie. To pozostawianie ludzi na pastwę brutalnych mechanizmów, jakich władze nie chcą rozwiązać, i nadwaga jest jednym z nich – tak samo sprawą indywidualną, jak i wspólnym problemem. „Wieloryb” postuluje zmianę, a ostry przekaz polityczny zawiera w formie religijnej przypowieści.
Powiedz, że jestem gruby
Nie od wczoraj reżyser Darren Aronofsky ujawnia się jako moralizator. Już „Requiem dla snu” (2000) było przecież próbą wydarcia ludzi ze szpon nałogu, niezależnie od przyjmowanej używki. Sugestywne sceny, które pozwalały się znaleźć wewnątrz jaźni osoby uzależnionej, powoli przejść od przyjemności do bólu i zamknięcia, sprawiały, że seans „Requiem…” był szokiem. Zatracanie się w samozagładzie mogło być zatrzymane, ale przez kogo, skoro wszyscy byli tak samo ubezwłasnowolnieni.
Bohater „Wieloryba” wielokrotnie zaczepia ludzi w swoim otoczeniu, prowokuje, ale też błaga: „powiedz, że jestem gruby, powiedz, że mam się zmienić”. Oczywiście nikt tego nie robi, żeby nie zranić jego uczuć. Szacunek do tego, co robi z własnym ciałem, co ma być oczywiście jego własną decyzją, kieruje Liz (Hong Chau), opiekunką i sąsiadką, by pomóc mu umrzeć, jak chce, jakby towarzyszyła świadomej eutanazji albo konaniu Jezusa na krzyżu. Żal i pretensje byłej żony Mary (Samantha Morton) nie pomagają, ale przypominają, że niegdyś Charlie żył normalnie. Ukryte w przeszłości poczucie winy musi zostać wyzwolone brutalnym gestem córki Ellie (Sadie Sink) wobec pozornie niewinnego chłopca (Ty Simpkins), bo dziecku wybacza się najokrutniejsze czyny. Mężczyzna prosi bliskich, by postawili mu granicę czy raczej przebili tę, którą sam wyznaczył, duchowo i fizycznie zamykając się przed światem.
Dlatego akcja toczy się w jednym pokoju, „Wieloryb” to tzw. chamber piece, czyli film na podstawie sztuki przeznaczonej na scenę, ograniczonej do jednych dekoracji, by rozsadzić ją nagromadzonym napięciem. Chciałabym po filmie zobaczyć „Wieloryba” w teatrze, to mogłoby być wspaniałe albo kompletnie nieudane przedstawienie – w zależności od odtwórcy głównej roli, która tu jest fenomenalna.
Brendan Fraser – autentyczność większa niż to, co na ekranie
Rzadko widuje się taką intensywność na ekranie. Choć przez większość akcji siedzi nieruchomo w fotelu, Brendan Fraser jest obecny w każdej minucie tego filmu. Gra wyraziście, a zarazem ani przez chwilę nie „aktorzy”. Po prostu jest, wypełniając każdy milimetr kwadratowy powietrza w pomieszczeniu swoim doświadczeniem. Ból, smutek, łagodność i niesłychane poczucie humoru wypełniające żywiołowością tę postać to coś więcej niż rola, to też osobista sytuacja aktora. Jak Mickey Rourke w „Zapaśniku”, tak Frazer w „Wielorybie” daje postaci autentyczność większą niż to, co na ekranie. Podobnie jak jego poprzednik, przechodzi przełom widoczny gołym okiem. Nawet jeśli nie dostanie za tę rolę nagród, jakie powinien, to wyjdzie z niej odmieniony – mogę się założyć.
Osobowość, w którą się wciela, jest nadzwyczajna – to nie głupi, biedny, gruby, stary, samotny mężczyzna, bo gdyby tak myśleć, byłaby to fatfobia w stanie czystym. Charlie jest wyjątkowy w każdym calu, jego empatii, humoru, inteligencji i wrażliwości chronionej potężną zbroją starczyłoby dla kilku chłopa. Chciałabym być tak łagodna, mądra i wyrozumiała jak on. Bycie grubym to nie jego tożsamość, ale choroba, której ten wspaniały człowiek nie chce leczyć. Co innego, gdyby był mężczyzną celebrującym swoją masę, czującym się dobrze we własnym ciele, ale on jest gruby już do tego stopnia, że nie cieszy się życiem i desperacko chce je zakończyć.
Chwilami sprawia wrażenie Buddy pogodzonego z cierpieniem, kochającego ludzi takich, jakimi są, wierzącego w sens wszystkiego, co go otacza, prócz jednej rzeczy, która wiele lat wcześniej spotkała go i złamała. Charlie mógłby robić za guru, gdyby miał choć krztę egotyzmu, ale nie, dlatego bliżej mu do boga. Religijny wymiar „Wieloryba” podkreśla wzajemne odkupienie – to, że nie potrzeba wiary w boga innego niż bliźni. W fabule występuje kościół New Life – sekta, która proponuje duchowe wyzwolenie, nauczając o apokalipsie. Aronofsky zapewnia, by nie czekać na koniec świata. Apokalipsa, jaką widzimy na własne oczy, odbywa się przez wzajemne kłótnie i pretensje aż do umilknięcia i stanu przebaczenia. Żałoba to nie tylko strata, ale i przeistoczenie prowadzące do rezurekcji.
Duchowa spowiedź
Prawdziwą wiarą jest tu odwaga rzucenia się bez granic w sam żywioł życia. Zaufanie temu, że trzeba siebie przekroczyć. Dlatego pokonanie przez Charliego drzwi mieszkania – ograniczeń czterech ścian własnego umysłu – staje się symbolem właściwej duchowej transgresji. Zanim to jednak nastąpi, spędzamy razem tydzień, wydaje się, że Wielki Tydzień, każdy dzień przynosi bowiem kolejną stację męki. Kolejne odliczane są napisami na ekranie. Zamiast krzyża na plecach Charliego przygniata własne ciało. Otyłość, na którą cierpi, nie jest głównym ciężarem – raczej to, co za nią stoi. Zmartwychwstaniem będzie więc nie tyle pozbycie się cierpiącego ciała, ile wyzwolenie się od poczucia winy. Nauczyć się być zupełnie szczerym wobec siebie i innych, samemu się akceptować, to cel religijnej przemiany.
Wieloryb często pojawia się w tekstach uznawanych za święte, raz jako potwór morski, innym razem jako wcielona mądrość podświadomości. Mnie jednak zamiast do egzegezy zawiódł do samotnego wieloryba, który nadawał na częstotliwości 52 Hz, przez co inne płetwale, nastrojone na inne fale, go nie słyszały. To, co mówił, trafiało w pustkę zagłuszane przez hałaśliwe kontenerowce, ale też dlatego, że nie rozpoznano jego częstotliwości. Co chce więc powiedzieć tytułowy bohater filmu, warto, by nie umknęło w sporach o fatfobię. Czy nie jest dowodem tolerancji i otwartości, jeśli się nie zgadzamy, to i tak wysłuchać kogoś do końca?
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.