Monika Borys w lekko i dowcipnie napisanej książce „Polski bajer” opowiada o zjawiskach stojących za kulturą remizy, biesiady i egipskich nocy. Jednak sednem swojej opowieści czyni wstyd, przyklejony do disco polo przez ambicje elit, próbujących „nadgonić Europę” transformacją w wersji instant. Do tamtej błyskawicznej wizji Polaków-Europejczyków nie pasowały ani skarpety do sandałów, ani fryzura czeskiego piłkarza, ani disco polo.
– Wstydź się! – wrzasnęłam kiedyś do faceta, który bez krępacji odlewał się na ścianę mego bloku przy Trasie Łazienkowskiej. Spocony miętosił w dłoni jakąś reklamówkę. Nie przestał sikać na elewację. Po czym schował interes, zapiął rozporek i zapytał przechodzącego obok mężczyznę, którędy do Sejmu.
Ponieważ było to niedługo po tym, jak PiS wygrał wybory, uznałam, że prawdopodobnie to nowo obrany poseł właśnie zawitał do stolicy i chamsko sobie ulżył. Puściłam wodze stereotypowej wyobraźni i zaraz skrobnęłam na Fejsbuku, co o tym myślę. Cytując oczywiście pytanie o drogę we wspomniane miejsce. W parę minut mój post dostał kilkadziesiąt lajków.
Znajomi podzielili mój wstręt. Pewnie oni jak ja wstydzą się teraz powielenia najgorszych stereotypów. Mimo mojego obrzydzenia, jakiemu nie raz jeszcze dałam wyraz, krzycząc na szczających w tym samym miejscu kibiców, nie zauważyłam, by proceder udało się powstrzymać. Ulżyła mi dopiero wyprowadzka.
– Która to kanapka, Kasiu? Czy ty nie jesteś za gruba? – usłyszałam innym razem podczas imprezy w sylwestra. To chłopak, czuły i kochający, zwracał się do swojej dziewczyny. Zaczerwieniła się, odłożyła chleb ze smalcem i plasterkiem ogórka, tłumacząc, że to takie pyszne, ale niezdrowe, więc dobrze, że on ją pilnuje. Zjadła tę kanapkę, zaraz jak tylko wyszedł do kibla. Niedługo potem się rozstali. Nowy chłopak jej nie żenował, przynajmniej nie publicznie. I jakoś tak sama z siebie schudła.
Ostatnio często słyszę, że wstyd może być pożyteczny, bo gdyby nie on, to świat byłby piekłem.
Szejmuje dziś każdy każdego. Dorosły ustawia w kącie drugiego dorosłego jak dziecko, każąc wstydzić się tego, że mówisz seksistowskie dowcipy, nie umiesz jeść elegancko, malujesz twarz w rasistowski makijaż. I wiele innych uwag. Nie chodzi bynajmniej o to, by nie być krytycznym. Przywykliśmy jednak tylko do jednego wymiaru: zawstydzania jako głównej moralizatorskiej praktyki uprawianej przez zachodnie społeczeństwa. Ludzie, według poglądu szejmistów, tak ich nazwijmy, to bestie, które przez upokarzanie trzeba powstrzymać przed agresywnym folgowaniem ich popędom. Przed bezmyślnością, która może być źródłem nieszczęścia. Bo gdyby tej masy bydła nie zawstydzać, wciąż nie zapinaliby pasów w samochodzie. Sobie ani dzieciom, narażonym na skutki wypadków. Wciąż nie myliby rąk po wyjściu z toalety, po kichaniu i kasłaniu, a potem podawali nam rękę lub zabierali się do jedzenia. Dalej paliliby papierosy w knajpach i miejscach publicznych. Przykłady można mnożyć, jednak nie potwierdzają one skuteczności shamingu. Bo czy na pewno wstyd wypędził palaczy ze wspólnej strefy? Zmusił ludzi do zapinania pasów? Do mycia rąk? Czy może zrobiły to regulacje prawne, uświadamianie, mandaty, pikacze w samochodach i lepsze łazienki? Nad konstruktywnym rozwiązaniem problemu zastanawiamy się dopiero, gdy każemy komuś się wstydzić. A za praktyką zawstydzania idzie dalszy mechanizm przemocy: cancel culture, czyli kultura przekreślenia. Skoro widzimy, że wstyd nie działa, usuwamy daną postać/grupę z życia publicznego. Niech zdycha, skoro nawet nie ma wstydu. Oto, ile mamy empatii i nadziei na to, że można zrozumieć błąd i zmienić zachowanie.
Historię zawstydzania słuchaczy disco polo opublikowała właśnie Monika Borys. W lekko i dowcipnie napisanej książce „Polski bajer” autorka opowiada o zjawiskach stojących za kulturą remizy, biesiady i egipskich nocy. Jednak sednem swojej opowieści czyni właśnie wstyd, przyklejony do disco polo przez ambicje elit, próbujących „nadgonić Europę” transformacją w wersji instant jak zupką chińską potrzebna na cito. Do tamtej błyskawicznej wizji Polaków-Europejczyków nie pasowały ani skarpety do sandałów, ani wąsy, ani czosnkowy oddech, ani też fryzura czeskiego piłkarza, owłosione nogi w cielistej rajstopie, ani disco polo. Widziane z dzisiejszej perspektywy uogólnienie, skazujące ten ciemnogród na potępienie, oparte jest na wstecznej fantazji, że gdyby wtedy wykazać się większą wyrozumiałością, mogło być inaczej. Mogliśmy oglądać „Psy” obok Kieślowskiego, słuchać Shazzy obok Góreckiego. Mogliśmy wziąć się za ręce i być razem. Niestety, podział na sztukę niską i wysoką był wówczas tak silny, że nie dało się zobaczyć w disco polo różnorodności, zanim hierarchii i kanonu nie wymieszał ostatecznie internet. Dlatego autorka wyrzuca intelektualistom grzechy szejmingu trwającego od lat 90. aż do teraz. Obok disco polo były też przecież tabloidy, reality show i dyskonty spożywcze. Żadne trwale nie zniknęły z naszego pejzażu. Na liście winnych są: Tadeusz Sobolewski, Mirosław Pęczak, Grzegorz Sroczyński, Robert Leszczyński i paru innych publicystów. Gdyby w porę zrozumieli kulturę disco polo, dali jej prawo istnienia, być może nie bylibyśmy dziś narodem tak rozbitym. Być może gal tej muzyki nie nadawałaby teraz populistyczna telewizja publiczna, zamiast informować o nagrodach festiwalu filmowego w Gdyni. Być może nawet dzisiejsza młodzież wiedziałaby, kto to Hamlet, a kto Jerzy Grotowski, gdybyśmy wtedy nie skazali na banicję ich plebejskich gustów. To wszystko oczywiście tylko gdybanie, na które pozwalam sobie po lekturze „Polskiego bajeru”. Bo czy Monika Borys w swoim wnikliwym i jakże ciekawym opisie disco polo nie stosuje tej samej taktyki wstydu, jaką potępia u innych?
Tę książkę, choć napisana jest bardzo przystępnie i powinna być w każdej gminnej bibliotece, pewnie znów przeczyta głównie elita. Ktoś z tych 38 proc. Polaków, którzy według wyników badań czytelnictwa sięgają po jedną lekturę rocznie. Z resztą nie chcemy mieć przecież nic wspólnego. „Nie czytasz, nie idę z tobą do łóżka” – uderza wciąż ta pogarda, sugerująca odrzucenie seksualne jako odpowiedź na brak czytelniczych aspiracji. A może zamiast w gminach powinno się ją rozdawać w operach i filharmoniach, dodając twardą, lakierowaną okładkę? Istnieje szansa, że tam odbiorcy będą znali dorobek Zenka Martyniuka tak słabo jak ja i podobnie jak ja będą się tego wstydzić. A może wreszcie poczują ulgę, że ktoś traktuje ich poważnie, by po latach upokorzeń „wreszcie powstali z kolan” na transmisję w Jedynce.
Najlepiej skomentował to raper KęKę, rozbawiony opiniami, że disco polo „to nawet nie jest muzyka”. Stworzył więc piramidę muzycznego gustu, na dole której znajduje się ta zbyt chwytliwa, zbyt melodyjna, zdaniem fanów rapu, muzyka. Wyżej jest hip-hop: monotonne dukanie w powtarzalnym rytmie – przynajmniej zdaniem fanów rocka. Ich muzyka natomiast to jazgot i hałaśliwy łomot w opinii fanów jazzu. A znów w jazzie perkusja zabija piękno muzyki, jak uważa pewna śpiewaczka operowa, słuchająca natomiast disco polo. Świat nie jest binarny. A broń jest obosieczna. Ostatnio kolega obecny na seansie nowego filmu Tarantino zapytał, który z aktorów to Brad Pitt, a który Leonardo di Caprio. Skwitowano to pełnym niedowierzania śmiechem, zawstydzając go, jakim cudem może tego nie wiedzieć. On odpowiedział na to, że nikt z obecnych nie odróżniłby utworu Beethovena od Mozarta. I miał rację, bo jako krytyk muzyki poważnej jakoś nie ma nas za skrajnych imbecyli. Każdy więc, zdaniem ogółu, ma się wstydzić za coś innego. „Było tak, jak gdyby wstyd miał go przeżyć”, powiem bezwstydnie słowami Franza Kafki.
Może więc to, co wyciągniemy z lekcji disco polo, to krytyka zawstydzania. Bo naprawdę nie odbiliśmy od ciemnogrodu jak z trampoliny w rozwój, postęp, w modernizację. To szejming, rozpętany w latach 90. nie tylko przez elity, ale też przez najniższe klasy, zrodził obecną pedagogikę bezwstydu. Reakcję odwrotną, przeniesienia czegoś w ukrycie, a potem wniesienia tego na sztandary, które poniosą Andrzeje, Janusze, Grażyny, galerianki, chciwe baby z Radomia, ale i wykształciuchy, słoiki, warszawka. Wzdraga mnie każde z określeń. Jest wiele spraw, za które trzeba przeprosić, i trudno ustalić, kto zaczął pierwszy. Dlatego to, o czym pisze Borys, jest tylko jedną stroną monety. Pamiętam odcinek „WC kwadransu”, w którym Wojciech Cejrowski, dopiero stający się „pierwszym kowbojem RP”, siedział oddzielony szybą i w rękawiczkach od szefa Monaru, żeby przypadkiem nie zarazić się HIV. Podobna pogarda w programie rozrywkowym telewizji publicznej to był szok połowy lat 90.
W szejmingu jednak tak samo jak wtedy brylują media. Biorą na tapetę kolejne afery, propagując wstyd nieskończony: wobec moherów, parawanów, świeżaków, gazetek w promocji, amerykańskiej polszczyzny albo tatuaży z powstańcami. Kampanie zarówno wstydu, jak i bezwstydu mają szerokie poparcie, bo pogarda zalepia kitem niskie poczucie własnej wartości, choćby nie wiem jak pewnie ktoś czułby się na górze lub na dole. I potem w kinie na filmie o Jezusie słyszę z sali głos młodego człowieka: „Wreszcie nie trzeba w Polsce wstydzić się być katolikiem!”. Naprawdę, trudno mi uwierzyć, że ktoś boi się swej tożsamości w kraju, gdzie żyje prawie 33 mln osób tego wyznania. A jednak. We wstydzie nie chodzi jednak o realizm, tylko o niewspółmierność oceny i odczucia.
Ktoś powie, że odmienne rodzaje spraw są obarczane wstydem. Że disc polo to sprawa gustu, ale są inne, poważniejsze sprawy, na które warto wytoczyć działa. Argument o tym, że fat shaming (zawstydzanie grubasów) powstrzyma problemy zdrowotne mieszkańców pierwszego świata, słychać zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych. Po informacji, że 300 tys. osób rocznie umiera tam na choroby spowodowane otyłością, a liczba osób z nadwagą wciąż rośnie (obecnie wynosi 31 proc.), w wielu komentarzach głoszono potrzebę wstydu, który może być wręcz ostatnią deską ratunku. Do ratowania społeczeństwa, a także środowiska, padającego ofiarą nadkonsumpcji. Brak natomiast inicjatyw celujących w regulacje działań koncernów, które produkują tuczącą żywność. Wiadomo, tamy wolnego rynku są równie mile widziane, co ograniczenie dostępu do broni palnej.
Istnieje też masa odmiennych opinii. W podcaście „Bezwstydne” (link do Soundclouda: https://soundcloud.com/user-933744987/bezwstydnepodcastgrubosc), świetnym feministycznym programie dwóch polskich terapeutek z Nowego Jorku, usłyszałam, że grubość jest w Ameryce piętnowana na każdym roku: przez firmy odzieżowe, reklamy, lekarzy, a nawet przez linie lotnicze. Gruby człowiek czuje wstyd na każdym kroku i jakoś nie pomaga mu to zrzucić wagi. Nie tędy droga, mówią psycholożki, a równocześnie jedna z nich wyznaje, że oddałaby 10 punktów IQ, żeby stracić 10 kilogramów. Oto z jak głębokim wstydem mamy tu do czynienia. Bo grubi stereotypowo są głupi, leniwi, niewykształceni, zaniedbani. I na pewno słuchają disco polo.
Przecież zależy nam, żeby ludzie schudli, żeby czytali, żeby poszli na wybory. Dlatego używamy wstydu jako najcięższego z dział. Nie myśląc o tym, że równocześnie potępiamy, skazujemy, przekreślamy. Okropne hasło „Nie świruj, idź na wybory” – stygmatyzujące chorych psychicznie, ma przecież szczytny cel: mobilizację obywatelską. Szkoda tylko, że po drodze musiały być ofiary. I ciekawe, że akurat dwie dziewczyny, najbardziej wpływające dziś na rzeczywistość, publicznie przyznają się do zaburzeń psychicznych. Billie Eilish z syndromem Tourette’a, Greta Thunberg z zespołem Aspergera. Greta też przecież zawstydza dorosłych. – Jak śmiecie skazywać nas na śmierć? – grzmi wobec zgromadzenia ONZ z karzącą ręka przyszłych zaświatów, którą mierzy do nas w imieniu pokoleń, które już są albo jeszcze ich nie ma na świecie, który każdego dnia bardziej dla nich tracimy. Oskarżenie brzmi w jej ustach ostatecznie i nieodwołalnie. Ona nie czyni jednak ze wstydu swojej głównej broni. Mówi, żeby zmieniać świat. W imię czegoś ważnego czy raczej kogoś ważnego – naszych najbliższych, którzy po nas zostaną. Żąda nie tylko tego, aby powstrzymać się od zanieczyszczania środowiska, lecz też aby zbudować ekologiczną alternatywę. Chce nas uchronić przed wstydem przyszłości.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.