Alan Ball, scenarzysta między innymi „American Beauty”, zrobił film o odwadze i nadziei. „Wujek Frank” opowiada o mężczyźnie z tradycyjnej rodziny z Południa, który choć jest profesorem na uniwersytecie w Nowym Jorku, nie ma odwagi powiedzieć rodzinie, że jest gejem. Ball znowu pokazuje, jak o najważniejszych sprawach mówić cicho i bez wielkich liter.
Tuż przed Świętem Dziękczynienia padło pytanie: za co w tym roku jesteśmy wdzięczni? I długa cisza. Za to, że żyjemy? Rok 2020 nie ma sobie równych. Ktoś powiedział nawet, że słowem roku będzie 2020. Numer, którego nikomu nie trzeba wyjaśniać. Wykręcony jednocześnie wszystkim mieszkańcom globu, choć niektórym bardziej. Najgorsze jednak, że nie ma za to kogo obwiniać. Chyba że nas wszystkich razem wziętych. Może więc powinniśmy być wdzięczni, że ten rok się kończy? Niekoniecznie. Niewiele zmieni podstawienie jedynki za zero. Problemy, które wyszły na wierzch z taką mocą, będą trwały i wracały falami. Musimy się z nimi uporać. Spojrzeć prawdzie w oczy i je usunąć. Chęć, by tak się stało, wyraża zaklęcie tego roku: ***** ***. Pięć gwiazdek i trzy. Jestem wdzięczna, że wreszcie nam się ulało.
Feel good movie, czyli filmy dla naszego dobra
W czasach, gdy trudno szybko poczuć się dobrze, tak wiele naszych działań jest sparaliżowanych, szczególne znaczenie mają feel good movie. Czyli filmy, które sprawią, że czujemy się lepiej po seansie. Dla każdego do dobrostanu potrzeba czegoś innego. Jedna chce uwierzyć w miłość, druga obejrzeć ekscytujący pościg, trzecia pośmiać się aż do bólu brzucha. I rodzaj żeński czy męski nie ma tu znaczenia. Moja świętej pamięci babcia uwielbiała filmy bokserskie, kino sztuk walki. Im krwawiej, tym lepiej. Szydełkowała przy nich. Strugi krwi przyspieszały kilometry płynących szalików. Jakie tam brutalne zapędy łagodnej staruszeczki. Raczej sposób babci Maniusi, by odzyskać spokój.
Każdy gatunek filmowy może stanowić feel good movie, jeśli jego celem jest podnieść widza na duchu. Oczywiście większość takowych przedsięwzięć skazana jest na żywot telenoweli, czyściec powtórek i piekło kiczu. Ale niektóre wejdą do nieba kinematografii bez targowania się na bramce. Takie kino nazywamy autentycznym, bo rozmawia z nami bez ogródek. Często nie trzeba mieć żadnej wiedzy ani przygotowania, aby zrozumieć konflikt, który rozgrywa się na ekranie. Nie trzeba być też ekspertem od uzbrojenia, umundurowania ani mistrzem rozwiązywania popkulturowej jolki, żeby zrozumieć, o co chodzi, i czerpać z filmu przyjemność. W epoce, gdy wymaga się od nas ciągłego wysiłku, dobrze czasem zgłosić niedysponowanie jak na lekcji wuefu.
Rok 2020 – pożegnanie złudzeń
Ponieważ w roku 2020 polepszenie samopoczucia jest na gwałt poszukiwane, usilnie odgrzewa się nostalgię, każąc wierzyć, że wcześniej było lepiej. Hasło teraźniejszości to „uwierz w przeszłość”, jak 30 lat temu „Uwierz w ducha”. Jeśli kręciły cię „Zmierzch”, „Holiday” czy „Mamma Mia!”, masz teraz przypomnieć sobie, jak wspaniale się wtedy czułaś. Zrozum, że można drugi raz wejść do tej samej rzeki i zanurzyć się w „Bezsenności w Seattle”, „Grease” albo w „Legalnej blondynce”. Przypomnij sobie, że kiedyś częściej się śmiałaś, lekko robiłaś plany i nie sądziłaś, że tak strasznie się to wszystko skończy. Dawne feel good movie mają wskrzesić twoją naiwność i dać chwilę słodkiej drzemki. Niestety, tak się nie da. Nie jesteśmy głupi. Filmy, które podnosiły ludzi na duchu lata temu: „Skazani na Shawshank”, „Amelia” czy „Notting Hill”, sprawiają dziś najczęściej, że czuję zażenowanie. Przypominam sobie, że wcale nie lubiłam być dzieckiem ani dojrzewającą młodą osobą. Cieszę się, że mam to już za sobą, że świat się zmienił i rozprysło się tyle idiotycznych złudzeń. Że bawią mnie inne rzeczy, a dawne zauroczenia okazują się nieaktualne. Cholerny 2020 pomaga przestać tęsknić za przeszłością, ucukrowaną tylko w marzeniach. Jestem wdzięczna, że dożyłam czasów, gdy robi się różne filmy i można w nich przebierać.
Kluczowe są te, które TERAZ szukają nadziei i TERAZ znajdują swojego widza. Jednym z takich filmów jest „Wujek Frank” Alana Balla, który premierę na Amazonie ma właśnie w Święto Dziękczynienia. Opowiada o mężczyźnie z tradycyjnej rodziny z Południa, który choć jest profesorem na uniwersytecie w Nowym Jorku, nie ma odwagi powiedzieć rodzinie, że jest gejem. Akcja filmu toczy się w 1973 roku i choć to parę lat po Stonewall, u krewnych Franka nie działa gejradar i nie podejrzewają, że ten skromny, delikatny, czuły mężczyzna, który od lat nie przedstawia im swojej partnerki, po prostu ma partnera. Za blokadą, która nie pozwala Frankowi pokazać, kim jest naprawdę, stoi trauma – brutalność, z jaką potraktował go ojciec, gdy przyłapał go z chłopakiem, kiedy Frank przechodził inicjację seksualną. Tragedia, która wtedy się rozegrała, zamroziła mężczyznę do głębi. Wiedzie więc dwa życia. Jedno dla siebie, drugie dla rodziny. Jak wielu z nas – dorosłych, nastolatków, kobiet, mężczyzn.
Pomysł na film powstał w oparciu o coming out reżysera, który 30 lat temu wyznał matce, że jest homoseksualistą. Dowiedział się wtedy, że jego dawno zmarły ojciec też najprawdopodobniej był. Alan Ball powiązał to wtedy z historią, o której niegdyś usłyszał od ojca, że jego najlepszy przyjaciel z młodości popełnił samobójstwo w niewyjaśnionych okolicznościach. Fabuła „Wujka Franka” została osnuta wokół tych dwóch zdarzeń z empatią, dowcipem, drygiem rzadko spotykanym w mainstreamowym kinie.
Kim jest reżyser Alan Bell
Twórca „American Beauty”, „Sześć stóp pod ziemią”, „Czystej krwi” i „Tu i teraz” ma styl, jaki ktoś złośliwy określiłby mianem „telenoweli dla inteligenta”. Z łatwością budzi wzruszenia, buduje napięcia, wyciska łzy, ale robi to z wyczuciem. Pamiętacie moment w „American Beauty”, gdy przechodzący kryzys wieku średniego Lester (grany przez Kevina Spacey’ego) waha się, czy dopuścić się stosunku seksualnego z nieletnią koleżanką swojej córki? To właśnie niepokój, jaki w swoim kinie buduje reżyser. Wybór między dobrem a złem – owszem, ale dokonywany codziennie w domowych pieleszach.
Ball – scenarzysta, reżyser, producent – jest znany z tego, że materią dla niego jest zwyczajne życie. To w nim przejawiają się kwestie egzystencjalne, które kino zwykle ubiera w dramatyczny kostium i o których każe aktorom krzyczeć z emfazą. Tylko po co? By nadać śmierci, miłości, zdradzie niezbędnego patosu? By wydawały się ważne, bo normalnie nie są? W Polsce zanadto nadużywamy wzniosłego języka. I to nie tylko w opowiadaniu Historii (zawsze przez wielkie H), gdzie Naród powstaje z kolan zdradzony o świcie. Ale też w zwykłych sprawach. Musimy jechać Autostradą Wolności z Korytarzem Życia. Nie umiemy po prostu przepuścić karetki bez zbędnych dyskusji. Ball uczy, jak o najważniejszych sprawach mówić cicho i bez wielkich liter.
Głównym jego tematem jest to, jak być autentycznym, zwłaszcza wobec rodziny, w której najczęściej się zakłamujemy. W „American Beauty” Carolyn (Annette Bening) każe domownikom jeść posiłki przy muzyce klasycznej. Nie ujawnia otchłani swojej rozpaczy, udając przed bliskimi, jak wspaniałą jest panią domu. Podobnie jest w nowym filmie reżysera. Matka i dorosłe rodzeństwo bohatera boją się przyznać do tolerancji dla LGBT, póki domem rządzi ojciec – bezlitosny, okrutny patriarcha. Gdy znika, wszystko staje się proste. Prosty jest też film Balla. Przez prostotę przekonuje on, że „więcej jest rzeczy na ziemi i w niebie, niż się ich śniło waszym filozofom”. Często używa melodramatu, umożliwiając emocjonalne wzruszenie i płynącą zeń wiarę, że wszystko będzie dobrze. Potrzebuje do tego bliskich relacji: miłosnych, rodzinnych, przyjacielskich i codziennego języka, jakim komunikują się bohaterowie z taką łatwością, jakby to były ich własne słowa.
„Wujek Frank” – film, który daje nadzieję
„Wujek Frank” opowiada o tym, że warto znaleźć w rodzinie choćby jedną przyjazną osobę, która nas rozumie. Historia skupia się wokół relacji Beth (Sophia Lillis z horroru „To”) z ukochanym wujkiem – jedynym jej bliskim we właściwym sensie tego słowa. Frank (Paul Bettany znany m.in. z „Hana Solo”, „Avengersów”) jest zbyt inny w środowisku, w którym się wychował, by ktokolwiek mógł go naprawdę zrozumieć. Aby móc być sobą, uciekł daleko. Mimo to dba o relacje z krewnymi. Podczas świąt zwykle widać, który prezent jest od niego, „bo tak ładnie zapakowany”. Matka, rodzeństwo są w stanie dostrzec tylko powierzchnię Franka, to, jak zgrabnie się wysławia, szybko ustępuje miejsca, oględnie udziela odpowiedzi – słowem, robi wszystko, byle uniknąć konfrontacji. Jedynie Beth przenika przez te formy, sama nie wie, dlaczego czuje z nim głęboką więź. Choć na początku nie podejrzewa nawet, kim jej wuj jest naprawdę, pozwala mu otworzyć przed sobą nowy wymiar życia. Spragniona samodzielności i miejskiego życia daje się wieść za rękę. Wyjeżdża z domu, idzie do college’u. Frank odsłania się przed nią powoli, trochę jak bohaterowie powieści Trumana Capote’a. Choć raczej prawdę odsłania przypadek, bo Frank początkowo wcale nie ma zamiaru się ujawniać. Nawet przed ukochaną siostrzenicą, przed nikim, kto zna go z domu takim, jakim nie jest.
Sprawa wychodzi na jaw, gdy Beth zostaje uwiedziona przez kolegę z roku, który mydli jej oczy, by wykorzystać ją jako drogę do poznania Franka. Ma bowiem ochotę na seks z przystojnym profesorem literatury. Lądują oboje u wujka na imprezie, fałszywy chłopak zostaje spławiony, a pijaną dziewczynę trzyma nad klozetem Wally, chłopak Franka (w tej roli Peter Macdissi, który zagrał w wielu produkcjach reżysera). Wokół Wally’ego – uroczego, nieustępliwego i dowcipnego mężczyzny z Arabii Saudyjskiej – skupi się przemiana Franka, na którą nawet on sam nie jest jeszcze gotowy. Wally nie słucha próśb ani gróźb, bo wie, że już czas, by Frank odważył się być sobą. Poza tym to dla niego jedyna szansa na coming out w rodzinie, za który w ojczystym kraju zapłaciłby głową. Beth natomiast pełni rolę lojalnej, milczącej podpory. Nie kwestionuje decyzji wujka, nie próbuje go przekonać. Po prostu jest i go wspiera. Z pomocą tych dwojga Frank dokona życiowej przemiany. Ta zawiera się w scenie, gdy mężczyzna wchodzi do pokoju, gdzie czeka jego matka. Frank siada wtedy na brzeżku krzesła w kąciku pod ścianą, składając ręce na kolanach jak wystraszone dziecko, a nie dojrzały mężczyzna.
To film o tym, że działamy w relacjach niekoniecznie do żywych, ale i do zmarłych. Można kogoś zniszczyć pośmiertnie, można wybaczyć komuś, kto dawno nie żyje. Można zerwać więź z nieżyjącym rodzicem i zachować tę, o której przez lata nie chcieliśmy pamiętać. Więzy krwi nie są silniejsze niż te, których dokonuje się z wyboru. Jest wielką odwagą nie bać się być sobą w rodzinie. Zwłaszcza gdy jest się członkiem społeczności LGBTQ+ – niekoniecznie w Stanach pół wieku temu, ale i dzisiaj w Polsce. Jestem wdzięczna, że Alan Ball w „Wujku Franku” przypomina o tym, jaka to odwaga. I że w tym filmie są moc zmiany i twórcza nadzieja. Pięć gwiazdek i trzy. Tyle wystarczy.
* „Wujek Frank” w reżyserii Alana Balla – od 26 listopada na platformie Amazon
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.