Animacja „Zabij to i wyjedź z tego miasta” ma w sobie wielką dawkę miłości – do życia, bliskich, lubych, do zwierząt, rodziców i samego kina. Film powstawał 14 lat i rozdziera serce. Oglądając go, przypomnicie sobie, że żyjecie.
Nie ma miłości bez śmierci. Ale nie dlatego, żeby rozkochiwać się w smutku umierania. Chodzi o to, że tylko śmierć naprawdę pozwala nam kochać. Perspektywa tego, żeukochana osoba kiedyś umrze, sprawia, że trzeba ją kochać teraz – codziennie od nowa. Pamięć o tym, że jesteśmy zrobieni z materii, która szybko się psuje i rozkłada jeszcze szybciej, sprawia, że możemy docenić każdą chwilę, gdy krew wciąż tętni – ani chwili dłużej. Czasem orientujemy się za późno, że straciliśmy kogoś bliskiego, nie zdążywszy się z nim pogodzić ani wyrazić naszej miłości. Innym razem piękne wydają się tylko dawne uczucia albo te, które na zawsze zostały niespełnione. Film Mariusza Wilczyńskiego pokazuje, jak odrzucić złudzenia, jak kochać tu i teraz.
Główna bohaterka to Jadwiga grana przez Krystynę Jandę – stara, zmęczona kobieta, która czuje się nikomu niepotrzebna. Każdy z nas, niezależnie od wieku i płci, czasem jest Jadwigą, której wydaje się, że nikt jej nie dostrzega. Poznajemy ją tuż przed świtem, gdy wysyła męża (Andrzej Chyra) i synka (Maja Ostaszewska) pociągiem nad morze, sama zaś zostaje w domu i zanurza się w swoim wnętrzu. Czas przestaje płynąć, a raczej płynie we wszystkie strony równocześnie. Jadwiga przeżywa ciemną noc duszy, gubiąc się we własnych lękach. Jakby wciąż trwała 4.48 – godzina, w której najwięcej osób popełnia samobójstwo. Stan, w którym szarość świata jest przytłaczająca, świt nie chce wzejść i nie da się już zasnąć. Jedyne kolory tu to krew i biało-czerwona flaga.
Jadwiga zatapia się we wspomnieniach niczym w wielkiej wannie-oceanie, gdzie jej piersi to samotne wyspy. Mrok rozświetla jedynie żar papierosa i bladoniebieski neon Zakładów Przemysłu Odzieżowego im. Próchnika w Łodzi, które niedawno po 70 latach zakończyły swą działalność. Bo „Zabij to i wyjedź z tego miasta” to hymn o rodzinnym mieście reżysera – Łodzi, jakiej dawno nie ma i także nigdy nie było.
Kobieta błąka się niczym bezdomna, gubi wśród fabrycznych kominów. Cierpi i choć próbuje się porozumieć z ludźmi, nie udaje jej się przebić przez ich pancerz.
Przeciwnie niż inna krucha bohaterka – Blanche z „Tramwaju zwanego pożądaniem” – Jadwiga nie może polegać na uprzejmości nieznajomych. Lekceważy ją kioskarka (Anja Rubik), która śpiewa sobie coś pod nosem, zamiast sprzedać bilet. Dróżniczka (Hanna Kosińska-Hartowicz) zamiast pomóc Jadwidze, śni na jawie i maluje powieki na niebiesko. Opryskliwa jest ekspedientka (Małgorzata Kożuchowska), skupiona jedynie na tym, by ładnie wyglądać nad ladą pełną oślizgłego mięsa. W udekorowanych pierścionkami szponach trzyma nóż, którym odrąbuje rybie głowy.
Uderzająca jest rozmowa między kobietami, z których jedna usilnie próbuje być miła, a druga robi łaskę, że w ogóle ją obsługuje. Reżyser celnie pokazuje odgrywany chłód i fałszywą sympatię, jaką obdarzamy siebie my, kobiety. Gdy Jadwiga komplementuje trwałą ekspedientki, ta ukrywa, że jej miło, i zamiast podziękować, pyta, czy nie za bardzo wychapane z tyłu, poza tym to praktyczne i duża wygoda. Świetnie sportretowanych kobiet jest więcej: matka (Magdalena Cielecka) drze się, doprowadzając synka do płaczu, staruszka (Helena Norowicz) szuka pieska Pimpusia, bo na pewno on się o nią martwi, a ona o niego niby wcale.
Mariusz Wilczyński podgląda nas, kobiety, gdy zapominamy, że ktoś na nas patrzy. Wie o nas to, czego same nie chcemy wiedzieć, opisuje ślepą plamkę, którą każda z nas nosi z tyłu głowy. Ale reżyser nie tylko przyszpila wstydliwe momenty, lecz jest też w swych portretach bardzo czuły. Podziwia siłę kobiet, na przykład kiedy szwaczki w tramwaju niańczą swoje dzieci wiezione na kolanach do fabryki. Rozbrajają go kruchość i żywotność kobiet, choćby w scenie odwiedzin u matki w szpitalu, gdzie drobna staruszka zagaduje lęk na łożu śmierci, a zniecierpliwiony syn całkiem nie potrafi z nią rozmawiać. Ten film pokazuje, jak kochać kogoś nie pomimo wad, ale razem z nimi. Odsłaniając się przed bliską osobą, tworzymy intymność – jedyne dostępne nam sanktuarium.
Na większości filmów o miłości płacze się w finale – gdy bohaterowie schodzą się albo nie mogą być razem. Tu płacze się od początku, bo od razu tematem jest ulotność istnienia, a także moc okrucieństwa, jakie na co dzień staje się niewidzialne. Jadwiga ze wstrętem zabija pająka, rzuca na parapet, gdzie zjadają go gołębie. Ciała ryb i kurczaków ułożone są w makabryczne kompozycje na sklepowej wystawie, aberracje, które dostrzegają wegetarianie. Zwierzęta, nie tylko te jadalne, ale wszystkie, krwawią tak samo jak ludzie i trzeba wysiłku, żeby otoczyć je współczuciem i ocalić. Film odwraca łańcuch pokarmowy, pokazując, że wszyscy cierpimy. Drastyczne obrazy zestawia z ogromem miłości. Dopiero widząc martwe ludzkie ciało, które zaszywa pielęgniarka zatykająca jego wszystkie otwory, możemy pojąć bezmiar śmierci, o której ciągle staramy się zapomnieć. Wszystko jest we wszystkim: muchy na lepie, ryby z odciętymi głowami i umierająca staruszka są częścią jednego istnienia. Wilczyński myśli o śmierci tak jak buddyści, że tylko ona pomaga nam zaakceptować niepewność bytu i poczuć konieczność zmiany duchowej – nie kiedyś, nie potem, lecz w każdym geście. Jak w przysłowiu z Bhutanu, że to, co pozwala nam naprawdę być szczęśliwym, to myśl o śmierci co najmniej pięć razy dziennie. Skoro w każdej chwili doświadczamy, że czas jest skończony, jedyną szansę zajrzenia w nieskończoność dostajemy w miłości.
W filmie miłość jest równie silna do rodziców, dzieci, psów, gołębi i pająków, a z tego, kto kocha, promieniuje do całego świata. Jej szlachetną wersją jest przyjaźń – bezinteresowne uczucie pozwalające ludziom zrozumieć się i być dla siebie tak po prostu, bez żadnych oczekiwań. Słychać w dubbingu wyznanie Gustawa Holoubka dla Tadeusza Konwickiego, które Jan Holoubek wyciął ze swojego dokumentu „Słońce i cień”, bo wydawało mu się zbyt intymne. Po latach przekazał je Wilczyńskiemu. Tak jak przyjaźnili się Holoubek z Konwickim, powinniśmy się zawsze wszyscy widzieć – w bezwarunkowej akceptacji i podziwie nad czyimś istnieniem. Wilczyński wyznaje „Zabijem...” miłość do zmarłego dawno przyjaciela – Tadeusza Nalepy, którego bluesowa muzyka towarzyszy opowieści niemal przez cały czas: od kołysanki po ostatnią modlitwę.
Muzyka, film, sztuka pozwalają żywym spotkać się z duchami, ale czy pozwalają też przeżyć wszystko jeszcze raz? To pytanie rozbrzmiewa w animowanym świecie opartym na powtórzeniach, zapętleniu, lecz także takim, które podkreśla unikalność każdego doświadczenia. Sam autor pod postacią olbrzyma płynie w głąb czasu tak daleko, że widzi nawet symbol własnego poczęcia. Ale nie może powtórnie się narodzić. Nie istnieje siła, która powstrzyma śmierć. Nie jest nią nawet sztuka.
To artystyczna animacja dla dorosłych, więc jej autor co chwilę zabiera nam grunt spod nóg, poddając przestrzeń płynnej metamorfozie. Jeden jedyny raz urywa film. Myślę wtedy, że coś zepsuło się w projekcji. Ale to on daje znać, jak gwałtownie urywa się życie. Bez kulminacji pożegnań. Bez bycia wyjątkowym – na plaży widzimy przykutych do ziemi wielu takich jak on Guliwerów.
Wilczyński staje po stronie tego, że wszyscy się starzejemy, ale w głębi pozostajemy spragnieni miłości, a więc gotowi bezwarunkowo pokochać tego, kto będzie blisko: przyjaciel, pies, partner, rodzic czy ktoś, kogo dopiero mamy spotkać. Bez uczucia do drugiej osoby brniemy tylko w labirynt fałszywych wyobrażeń, samotni, a także coraz bardziej pogubieni. Zagrożenie całkowitym zatraceniem sensu uosabia demoniczny kot Behemot, ten sam, którego pamiętamy z „Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa, przez którego Annuszka rozlała olej, a Berlioz stracił głowę na Patriarszych Prudach. Poprzez ten wątek, będący hołdem dla sławnej powieści, reżyser włącza do swego świata także fatum, przeznaczenie determinujące miłość, śmierć i zastępujące ludziom boga. Przypomina, że siły zła, z którymi się zmagamy, by kochać bliźnich, wydają się nieprzerwaną wizytą szatana. Tymczasem, zdaniem artysty, nie trzeba myśleć w kategoriach grzechu i zbawienia. Wystarczy zwykła pokora. Gdy świat na ekranie zalewa rzęsista ulewa, wszyscy jesteśmy niczym więcej niż ciałami zanurzonymi w wodzie: głowy ryb w miednicy, niedopałki w słoiku i ludzie brodzący w kałużach. Złudzenie, jakoby „człowiek to brzmi dumnie”, to pułapka, z której Wilczyński próbuje uciec. Zabiera nas ze sobą w podróż, ale nie dla samej frajdy ruchu, tylko po to, by napomknąć, że cały czas jesteśmy tylko w drodze na własny pogrzeb.
„Zabij...” przypomina, że jest filmem, który został tylko narysowany. Pomięty papier, drżąca linia flamastra czy kawałki taśmy klejącej budują świat fantazji, który ożywa dzięki temu, co jest w nas, czyli naszym emocjom i pragnieniom. Wtedy nareszcie staje się prawdziwy. Ten film, żeby istnieć, potrzebuje nas – współodczuwających widzów. Bez naszej obecności jest martwym skrawkiem materii. Stwierdzając ten fakt, reżyser wyznaje miłość do kina. Dlatego swoim rodzicom daje głosy Ireny Kwiatkowskiej i Andrzeja Wajdy – legend polskiego filmu.
Nawiązuje też do historii kina: „Wjazdu pociągu na stację w La Ciotat” braci Lumière, „Podróży na Księżyc” Georgesa Mélièsa czy postaci z wczesnych filmów Disneya. Ich wynalazki pozwalają żyć wyobraźni, a animacja jest tego najlepszym dowodem. Nawet ta, którą tylko sobie wyobrażamy, jak chłopiec, któremu rodzice w głębokim PRL-u wyświetlają bajkę na nieruchomych slajdach. Snop, jaki wydobywa się z projektora, wciąż może być światłem nadziei. Tylko przez nie prowadzi wyjście z lochu duszy, zawsze ścieżkami miłości.
Długo czekałam na „Zabij to i wyjedź z tego miasta”, całe 14 lat, w trakcie których moja córka urodzona w Walentynki zdążyła stać się nastolatką. Dziś, gdy film Mariusza Wilczyńskiego jest wreszcie gotowy, ma w sobie moc, jakby na ekranie oglądać prawdziwą osobę. Osobę kruchą, lecz silną, żyjącą tu tylko przez chwilę. To ktoś, kto będzie żył poza czasem, jeśli tylko bezgranicznie go kochać.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.