Czasami jedna zmiana w życiu pociąga za sobą kolejną. Jamie Klingler postanowiła zakończyć swój wieloletni związek z partnerem i wyjechać na samotny „miesiąc miodowy” na Malediwy – wymarzoną destynację jej niedoszłej podróży poślubnej. O doświadczeniu samotnego pobytu na wyspie opowiada na łamach „Vogue’a”.
Moją reakcję na pierwszy lockdown można postrzegać na dwa sposoby: albo sięgnęłam dna i musiałam odbudować swoje życie od zera, albo wykorzystałam go jako szansę na całkowitą zmianę. Tak czy inaczej, zanim skończył się drugi lockdown, przestałam pić alkohol, zaczęłam biegać i schudłam trzydzieści kilogramów.
Właśnie wtedy przeczytałam „Nieposkromioną” Glennon Doyle, książkę, w której autorka wzywa czytelniczki do odnalezienia najprawdziwszego i najpiękniejszego życia, jakie mogą sobie wyobrazić. Tamtej nocy napisałam w swoim dzienniku: „Nie chcę go zranić, ale nie mogę żyć w stagnacji”.
„On”, o którym pisałam, to mój partner od siedmiu lat, ktoś, kto stał się dla mnie rodziną, ale od kogo byłam fizycznie odseparowana przez cały lockdown, ponieważ na pełen etat zajmował się swoimi rodzicami znajdującymi się w grupie ryzyka, a ja prowadziłam firmę eventową, w związku z czym cały czas spotykałam się z innymi ludźmi. Przez ostatni rok bardzo nad sobą pracowałam, jednak całą tę pracę wykonywałam w izolacji. Tak naprawdę nie widziałam sensu w byciu w związku, skoro pandemię i tak spędzałam w samotności.
Jonny’ego nie interesowało małżeństwo i zawsze otwarcie o tym mówił. Z kolei ja od początku desperacko tego pragnęłam. Pamiętam sytuację na pustym nocnym promie w Ligurii, gdy uklęknął, a ja zrobiłam mu zdjęcie i gwałtownie westchnęłam – a on zawiązał sobie buta. Serio. Nie udawał ani nie bawił się mną – naprawdę zobaczył, że ma rozwiązane sznurowadło i je zawiązał – jednak biorąc pod uwagę moje uczucia, miał szczęście, że nie znalazł się na dnie Morza Śródziemnego. Gdy nasze życie się zmieniło, przestałam chcieć, by mi się oświadczył, i nie widziałam już dla nas przyszłości, choć kochałam go i nadal bardzo kocham.
Me, myself and I
Moja rodzina bardzo go lubiła, był też ostatnim mężczyzną w moim życiu, którego poznała moja matka. Odeszła po sześcioletniej walce z mięsakiem. Był ze mną, gdy powiedziała mi o swojej diagnozie, oraz wtedy, gdy sześć lat później otrzymałam telefon z informacją, że zmarła. Związek z nim był najważniejszym związkiem miłosnym, w jakim kiedykolwiek byłam. Chcę przez to powiedzieć, że tej decyzji nie podjęłam z łatwością, jednak początkowy ból i uczucie złamanego serca, które wiążą się z poważnym rozstaniem, nie były tak dotkliwe, ponieważ poprzedzające je dziesięć miesięcy spędziliśmy oddzielnie ze względu na pandemię. Przyzwyczaiłam się do tego, że jestem sama, i – co zaskakujące, biorąc pod uwagę, że jestem ekstremalnie ekstrawertyczna – zaczynałam lubić swoje własne towarzystwo. Pierwszy raz w życiu nie czułam rozpaczliwej potrzeby, by ktoś po prostu był w tym samym pokoju co ja.
Dzień po napisaniu tych słów w swoim dzienniku zobaczyłam ofertę niedorzecznie taniego miesięcznego wyjazdu na Malediwy, jeśli zostałoby się tam na co najmniej cztery tygodnie. Zarezerwowałam go w kilka minut. Postanowiłam, że zabiorę siebie samą na miesiąc miodowy solo, skoro małżeństwo nie było mi pisane. Nie jadłam samotnej romantycznej kolacji na molo w Walentynki, ale zamierzałam pojechać na wakacje w najbardziej kojarzone z podróżą poślubną miejsce i zrobić to zupełnie sama. Ponieważ na wyspie desperacko oczekiwano gości, nie musiałam dopłacać do samotnego wynajmu pokoju dwuosobowego. Była to idealna okazja, by gdzieś wyskoczyć, nie mówiąc już o pominięciu covidowej zimy w Londynie.
Nie byłam pewna, czy rozmowę na temat zakończenia związku powinnam przeprowadzić przed wyjazdem czy po powrocie, ale w końcu pokłóciliśmy się w sylwestra. Powiedziałam, że potrzebuję kogoś więcej niż tylko towarzysza; on powiedział, że chce mniej. Więc przestałam być delikatna i oświadczyłam, że to koniec.
Byłam sama. Naprawdę sama po raz pierwszy od prawie dekady. Było to przerażające, a jednocześnie wyzwalające. Był to również mój pierwszy wyjazd solo od około piętnastu lat.
Jak Ewa w raju
Następnego dnia wylądowałam w Malé, gdzie czekała na mnie łódka mająca zabrać mnie na maleńką wysepkę, która miała zostać się moim domem przez kolejny miesiąc. Wyspę dało się obejść w zaledwie 12 minut, a było tam mniej niż 200 mieszkańców. Odmiana w postaci najpiękniejszego miejsca na ziemi zdecydowanie pomogła, gdy lizałam rany przez pierwszych parę dni, ale wykorzystałam wyzwanie rzucone przez Glennon. Czy to najpiękniejsze dla mnie życie? Jak na razie – tak. Czy było rzeczywiste? Prawdopodobnie nie, ale miałam dużo czasu, by zmierzyć się z tym później.
Postępowałam całkowicie samolubnie. To było szaleństwo. Czy naprawdę właśnie poleciałam na drugi koniec świata zupełnie sama? Co ja w ogóle sobie myślałam? Czy sobie poradzę? Czy to najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłam? Być może, ale będę tam przez miesiąc, więc równie dobrze mogę się do tego przyzwyczaić.
Moim zamiarem absolutnie nie było poznanie kogoś nowego; zamierzałam spędzić trochę naprawdę wartościowego czasu z samą sobą i moim nowym stylem życia. Książki, nurkowanie i ćwiczenia były jedynymi aktywnościami, które zaplanowałam.
Dobrze, że nie szukałam faceta, ponieważ jedynym mężczyzną poniżej siedemdziesiątki, który regularnie ze mną rozmawiał, był człowiek z załogi łódki, który zazwyczaj pokazywał mi zdjęcia swoich dzieci, które zostawił w domu. W tym wyjeździe chodziło tylko o mnie. To, że nie musiałam czekać, aż ktoś się ze mną ożeni, dawało mi moc. Nie czekałam, aż ktoś mnie dogoni. Byłam wystarczająca. Musiałam tylko w to uwierzyć – co nie jest najłatwiejszą rzeczą na świecie.
Pierwszego wieczoru zapisałam się na łowienie ryb o zachodzie słońca. Uwielbiam być na wodzie, a jako dziecko łowiłam ryby ze swoim dziadkiem. Jako pierwsza złapałam rybę (którą ugrillowali dla mnie, gdy wróciliśmy na wyspę), jednak załoga łodzi była zdumiona, gdy wyjęłam książkę i zaczęłam czytać. Nie było powodu, by próbować złapać więcej ryb, miałam wystarczająco dużo jedzenia dla jednej osoby, a książka była świetna. Przez resztę miesiąca droczyli się ze mną, że za każdym razem, gdy mnie widzieli, siedziałam z nosem w książce.
Bliżej siebie
Odkryłam, że „jedzenie i picie do oporu” straciło znaczenie, ponieważ całe życie jadłam i piłam do oporu. Miałam siłę, by monitorować to, ile przyjmuję pokarmu. Nie musiałam jeść tylko dlatego, że wszystko było w cenie pobytu. Było to dla mnie wielkie odkrycie. Podobnie jak zupełnie samodzielne decydowanie o swoich planach.
Pozwalałam sobie przedstawiać się nieznajomym jako osoba niepijąca. Jako abstynentce pozwalałam sobie źle wypadać na karaoke. Mogłam zaprzyjaźnić się z wieloma ludźmi, którzy zatrzymywali się tam na trzy noce albo tygodnie bez wsparcia w postaci alkoholu. To, czy rozmawiałam z nowo przybyłymi lub czy trochę potańczyłam, nie zależało od tego, czy wypiłam drinka. Każdego dnia czułam się coraz bardziej komfortowo z wiedzą na temat jednodniowych wycieczek i dziwnego trybu, w jakim działały tam biznes i życie. Mogłam dzielić się ekspercką wiedzą na temat tego, gdzie rano jedzą rekiny wąsate i gdzie znajdują się małe czaple. Większość rekinów nazywałam imieniem mojego psa, za którym okropnie tęskniłam, ale absolutnie nie próbowałam ich oswajać.
To niesamowite, jak szybko można ułożyć sobie normalne życie w innym miejscu, szczególnie jeśli jest się tam na określony czas. Widok wielkiego węgorza pod bungalowami na wodzie stał się widokiem pospolitym. Gdy na wyspie odbywało się wesele, wszyscy przychodzili wiwatować na cześć młodej pary i sadzono dla nich drzewo.
Pewnego wieczoru, gdy wszyscy oglądaliśmy zachód słońca, co mieliśmy w zwyczaju, pewien Łotysz kupił mi i koleżance butelkę różowego wina. W mojej głowie był to bardzo romantyczny obraz: orzeźwiające różowe wino nad Oceanem Indyjskim. Nie była to jednak rzeczywistość związana z tym, czym wcześniej stało się dla mnie picie, a ten wyjazd skupiał się na nowej wersji mnie: wersji, która już nigdy się nie napije. Odesłałam wino z podziękowaniami.
W skład mojej codziennej rutyny wchodziła wizyta na siłowni pomiędzy szóstą a siódmą rano, po której jadłam śniadanie – zawsze przychodząc na nie wcześniej niż inni i zawsze samotnie. Następnie godzina czytania w hamaku o wschodzie słońca, potem nurkowanie z rurką, potem hamak w cieniu. Lunch nie był wliczony w cenę, więc składał się z batona energetycznego (nadal oszczędzałam), po czym zapadałam w drzemkę przed kolejną kąpielą i podziwianiem zachodu słońca wspólnie z innymi stałymi gośćmi.
Na kolację był szwedzki stół, na którym znajdowały się tony „amerykańskiego” jedzenia – burgery, makarony i zapiekanki – oraz mniejszy bar sałatkowy, grill i stół z lokalnymi potrawami. Żyłam na curry z rybą i wszelkich potrawach białkowych, które akurat były grillowane. Trzymałam się swojego planu żywieniowego i z przyjemnością jadłam posiłki, jednocześnie zupełnie unikając kolejek po jedzenie, którego nie chciałam i które nie było moim ulubionym.
Zaprzyjaźniłam się z wieloma nowymi ludźmi; sprawiali mi radość, a jednocześnie nie mieli żadnych oczekiwań. Nie widzieli we mnie imprezowiczki lub pijaczki. Znali tylko tę wersję mnie, co pomogło mi uwierzyć, że może to być wersja mnie na stałe. Jeden z facetów był tam od wielu miesięcy i jako najdłużej bawiący tam „rezydent” miał specjalne przywileje w kwestii korzystania z katamaranu. Zabrał mnie na piaszczysty brzeg, a w drodze tam i z powrotem łowiliśmy ryby… używając tylko linki i przynęty. Było to dzikie, niewinne i najpiękniejsze życie, do jakiego miałam wtedy dostęp.
To niesamowite, jak szybko rozwijają się przyjaźnie na końcu świata, gdzie nie ma rozpraszającej telewizji. Graliśmy w gry, nie zawsze mówiąc tym samym językiem; pokazywaliśmy sobie zdjęcia, chodziliśmy nurkować w nocy, nurkowaliśmy też głęboko do wraków, gdzie pływaliśmy z rekinami i żółwiami.
Jakoś w połowie wyjazdu nowa przyjaciółka zaproponowała, żebym założyła bikini vintage. Nie miałam na sobie bikini od 25 lat. Myślałam, że wszyscy będą się na mnie gapić, nie uważałam, bym miała „ciało gotowe na bikini”, choć schudłam prawie 40 kilogramów. Jednak moja najlepsza przyjaciółka życzyła mi, bym „opaliła brzuch na brązowo”, bym żyła swoim najpiękniejszym życiem, jednocześnie przyzwyczajając się do swojego nowego ciała, które pozwalało mi codziennie biegać, pływać przez wiele godzin i nurkować, na którym zaczynało być widać bicepsy i odrobinę mięśni brzucha. Byłam strasznie skrępowana. Myślałam, że ludzie będą się na mnie gapić, ale największym wyzwaniem tego wyjazdu było poczuć się komfortowo jako nowa ja. Ja, która codziennie rano chodziła na siłownię, bardzo dużo spała i codziennie nakładała krem z filtrem. Ja, która była dobra dla swojego ciała, fizycznie i mentalnie.
W bikini nie czułam się fantastycznie, ale tak czy siak je nosiłam. A dwa tygodnie później miałam na brzuchu linie opalenizny i przestałam się zastanawiać, czy ktoś na mnie patrzy. Przyzwyczaiłam się do kobiety w lustrze i byłam dumna z pracy, jaką wykonałam, by do tego dojść. Nie mogę powiedzieć, bym odnalazła religię albo miała jakieś wielkie objawienie, ale wróciłam z pokładami pewności siebie, na nowo zdobywając i ucieleśniając najprawdziwszą siebie, nową siebie, z którą byłam sama na miesiącu miodowym. Wróciłam po tym, jak nauczyłam się naprawdę cieszyć się ze swojego własnego towarzystwa i towarzystwa czapli mieszkających na wyspie. Właściwie mogłabym przez cały dzień nic nie mówić. Rzadko się na to decyduję, ale świadomość, że jest to możliwe, to najpiękniejsze uczucie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.