Autorka Rachael Cusick dzieli się historią niekonwencjonalnego modowego wyboru na swój ślub, który również nie miał w sobie nic z tradycyjnej ceremonii.
Myślałam, że kupowanie sukni ślubnej będzie wyglądało mniej więcej tak: wejdę do salonu, ubrana w porządną bieliznę, wiedząc dokładnie, czego szukam. Wyłonię się z przymierzalni ubrana w coś, co będzie wyglądało, jakby zostało uszyte specjalnie dla mnie; nie będzie potrzeby, by zakładać te specjalne klamerki, przez które wyglądałabym jak najdroższa na świecie paczka chipsów, w połowie zjedzonych. Stanę na swojej małej scenie, napawając się perspektywą najważniejszego wydarzenia w moim życiu.
Ale okazało się to nieprawdą.
Tego wieczoru, gdy wraz z moim partnerem postanowiliśmy się pobrać, siedzieliśmy pochyleni nad laptopem, pracując nad moim podaniem o wizę. Jestem Amerykanką, on Australijczykiem i kilka miesięcy później mieliśmy przeprowadzić się do Sydney. Wydawało się, że gapimy się na kolejne fragmenty ziemi w związku z wyrywaniem naszego dotychczasowego życia z korzeniami i przeprowadzką na drugi koniec świata. Byliśmy siebie pewni, ale zależało nam również na czymś, co wśród tych wszystkich formularzy imigracyjnych potwierdziłoby łączącą nas więź
Moi rodzice wzięli ślub w urzędzie miejskim na Manhattanie kilka dekad wcześniej, gdy, jak ujął to mój ojciec, mama zażądała, by się pobrali, zanim urodzi im się drugie dziecko ze związku pozamałżeńskiego. To mój rodowód: po pierwsze miłość, po drugie biurokracja. Mój ślub też miał tak wyglądać.
Natychmiast przywiązaliśmy się do określenia „narzeczeni”, poczuliśmy się, jakbyśmy wybiegali z domu, w kurtkach założonych nie do końca. Postanowiliśmy się pobrać w poniedziałkowe popołudnie, za niewiele ponad dwa miesiące. Ale tylko osiem tygodni na przygotowania okazało się wystarczająco długim czasem, by nasi krewni uparli się, że cichy ślub bez ich obecności nie wchodzi w grę. Ustaliliśmy, że weźmiemy ślub w urzędzie, potem przejdziemy przez most Brookliński, dokładnie tak, jak kiedyś zrobili to moi rodzice, a następnie będziemy świętować przy pizzy i piwie. Zamówiliśmy pizze ze wszystkich naszych ulubionych nowojorskich lokali, zadzwoniliśmy do najbliższych nam osób i tym sposobem ślub został dodany do listy rzeczy, które musieliśmy zrobić przed wyjazdem.
Śluby mają to do siebie, że powodują finansową wyrwę pomiędzy teraźniejszością a przyszłością. Zestawienie tych dwóch ważnych etapów życia, z tak krótkim odstępem czasu w przerwie pomiędzy nimi, sprawiło, że pojęcia „teraz” i „później” wydawały mi się jeszcze bardziej sprzeczne, niż są w rzeczywistości. Cokolwiek bym kupiła przed ślubem, natychmiast miało to trafić do kartonowego pudła do przeprowadzki. Zatem chciałam, by to, co kupię na mój ślub, dało się zmieścić do bagażu podręcznego. A jednak żadna z łatwych do zapakowania sukienek, które zamówiłam online, nie wydawała mi się właściwą. „Najchętniej założyłabym po prostu T-shirt” – napisałam do przyjaciółki, wychodząc z domu, by zwrócić kolejny już zestaw nieudanych zakupów.
W końcu się poddałam i z wielką niechęcią udałam się do salonu sukien ślubnych niedaleko mojego mieszkania. Menedżerka przyszła obwieszona projektami do wyboru, jedynymi rzeczami, z którymi mogłabym wyjść ze sklepu tego samego dnia. Nie było czasu na żaden special order. Wszystkie te sukienki wyglądały dokładnie tak, jak wyglądać powinny – były piękne i koronkowe, artystyczne i stonowane. Jednak za każdym razem, gdy moja starsza siostra prawiła mi komplementy, moje serce zaczynało ujadać jak maleńka chihuahua.
Menedżerka zaproponowała, bym przymierzyła ostatni projekt: spódnicę zamiast sukni. Coś dużo bardziej pretensjonalnego, zdecydowanie bardziej w ślubnym stylu, niż mogłabym dla siebie wymyślić. Widząc moje wahanie, zaproponowała rozwiązanie kompromisowe: – Zawsze chciałam, by jakaś panna młoda założyła ją z T-shirtem. Moje serce znowu zaczęło bić.
Poprosiłam siostrę, by pobiegła z powrotem do domu i przyniosła koszulkę od piżamy, którą zostawiłam pomiętą na łóżku. Był to T-shirt XXL mojego dziadka, który kilka lat temu uratowałam, zanim moja przyszywana babcia przerobiła go na szmaty. Siostra podała mi go, a ja zawiązałam luźny węzeł, tak jak robię to z każdym swoim T-shirtem, ponieważ wszystkie wyglądają jak dziadkowe szmaty, aspirujące do bycia czymś więcej.
Zestaw ten miał w sobie coś wyjątkowego, co wydawało mi się idealnym rozwiązaniem – zaskakujące połączenie dwóch ubrań, które powinny być noszone oddzielnie, miękką bawełnę zestawioną z plątaniną tiulu. Uśmiechnęłam się lekko, bo w końcu w lustrze rozpoznałam siebie.
Jeśli miałam zszokować starszych krewnych tym, że zakładam na ślub T-shirt – gdy uprzedzałam ich, w co będę ubrana, „niecodziennie” było najbardziej uprzejmą z możliwych reakcji – byłam im winna przynajmniej tyle, żeby koszulka była czysta. Wkrótce zapoznałam się z zawiłościami dotyczącymi najprostszego ubrania w amerykańskiej garderobie. Odkryłam, że silne emocje budzi we mnie kwestia kieszeni i grubości kołnierzyka. Napisałam kilka briefów w związku z bardzo kontrowersyjną sprawą „kremowy vs. kość słoniowa”. Przeprowadziłam research na temat dawnego sposobu tkania koszul, noszonych przez seksownego szefa kuchni, którego program można oglądać na platformie Hulu. Nie będąc w stanie targać swojej tony tiulu do sklepów w centrum Manhattanu, kupiłam kilka opcji koszulek z nadzieją, że jedna z nich sprawdzi się tego wyjątkowego poranka, gdy pojawią się u mnie ludzie, którzy mieli pomóc mi się przygotować.
Potrzebowałam jeszcze butów. Butów, przez które nie będę chciała rezygnować ze ślubu już w połowie drogi przez most Brookliński. Ponieważ ważniejsze wydają mi się długie spacery, na które chodzi się razem po zawarciu małżeństwa, niż ten krótki do ołtarza, postanowiłam rozpocząć wspólne życie w wygodnym obuwiu.
Przejażdżki metrem stały się dla mnie pokazami mody, prezentującymi praktyczne buty w stylu dad sneakers (w dzielnicy Carroll Gardens zawsze prezentowano najlepsze New Balance; adidasy pojawiały się, gdy dotarło się do ulicy West 4th). Moja starsza siostra poinformowała mnie, że reeboki są teraz słabe, więc wybór padł na Nike. Zamówiłam parę, a żeby mieć darmową dostawę, dołączyłam do nich różnokolorowe skarpetki. I w ten oto sposób znalazłam coś niebieskiego.
Buty dotarły. Nadszedł też dzień naszego ślubu. Wskoczyłam w swój T-shirt i sneakersy, a potem w kłębiący się tiul mojej miękkiej niczym pianki marshmallow spódnicy. Siostra podała mi bukiet, który zrobiła sama po tygodniu oglądania YouTube’a. Mój mąż dotarł jako ostatni, ponieważ pojechał do niewłaściwego urzędu.
Zajęliśmy swoje miejsce w kolejce, wraz z innymi parami, składającymi się z panien i panów młodych albo dwóch panów młodych, oraz ubranymi w dżinsy parami w średnim wieku z dziećmi. Patrząc na nas wszystkich, odnosiło się takie samo wrażenie, jak gdyby zobaczyło się wielu różnych Elmo w tym samym miejscu Times Square. Pobraliśmy numerek i czekaliśmy na zamówienie w postaci papierologii. Nasz numerek został wywołany. Kilka minut później byliśmy małżeństwem.
Gdy przechodziliśmy przez most Brookliński, pod nami słychać było szum samochodów. Niektóre trąbiły na naszą cześć, podczas gdy najprawdziwsi nowojorczycy zrzędzili, że zajmujemy cały cholerny chodnik. Byłam zachwycona takim miksem reakcji. Powiem więcej, byłam zachwycona tym, że mój strój wydawał się stosowną odpowiedzią na każdą z nich. To pomieszanie z poplątaniem pomogło mi przetrwać ten dzień w dokładnie taki sposób, w jaki potrzebowałam, jako panna młoda i osoba jeżdżąca metrem – bo właśnie w takiej podróży zaczęła się nasza historia.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.