Niezbędne w czasach niedoboru, wskazane w czasach nadmiaru. Wyroby, niezależne od mód i systemów, są dokumentem naszych potrzeb i upodobań. Opowiada o tym Olga Drenda, autorka książki „Wyroby. Pomysłowość wokół nas”.
Olga Drenda, dobrze znana dzięki „Duchologii”, tym razem wyruszyła w drogę tropem pomysłowości. Mogła, a nawet zamierzała, zrobić opowieść o dziwnych przedmiotach. Byłoby atrakcyjnie, ale sprowadziłoby wyroby do gadżetu. Tymczasem wyroby – ścienne monidła, nieudolnie podrobione figurki postaci z kreskówek, pocztówki dźwiękowe, ozdoby ogrodowe, dekoracje bram, precyzyjnie skonstruowane pojazdy – to istotny nurt opowieści nie tylko o przedmiotach. Dlatego Drenda poszła dalej. Nie rezygnując z anegdoty, poddała wyroby analizie historycznej, socjologicznej, etnograficznej. Efekt? Warto go poznać, by wiedzieć, co nas otacza.
Aleksandra Boćkowska: Pracując nad „Wyrobami” przejechałaś kawał Polski. Co sobie przywiozłaś?
Olga Drenda: Nie tak bardzo dużo rzeczy, bo staram się nie chomikować. Ale, owszem, literaturę wyrobową przytrzymuje teraz na półce dusiołek z bogatej kolekcji artysty ślusarza, którego nazywam w książce Hefajstosem. To metafora losu człowieczego: zrobiona z kawałka polakierowanego korzenia, toczy przed sobą miękką piłkę z napisem „los”. Uzbierałam całkiem sporo brzydkich Miki, czyli myszek Miki bardzo swobodnie podchodzących do disneyowskiego oryginału – jedna, próbująca dźwignąć się na trapezie, ma zbolały wyraz twarzy, inna ma obgryzione ucho.
Mam też najbardziej niepotrzebną rzecz świata, którą kupiłam w sklepie typu „wszystko za cztery złote”. To mały puchaty ptaszek, ma kapelusz i okulary, siedzi w otoczeniu plastikowych grzybów i paprotek. Jest zbyt chwiejny i mały, żeby mógł być ozdobą na półce, przez grzyby i paprotki nie nadaje się na ozdobę wielkanocną. Jest kompletnie zbędny. Przez to zresztą jest mało reprezentatywny dla wyrobów, bo one zazwyczaj spełniają jakąś funkcję. Ale jego „niewiadomopocość” urzekła mnie tak bardzo, że musiałam go kupić.
W książce piszesz o ściennych monidłach, plastikowych figurkach, dekoracjach ogrodowych, ozdobnych ogrodzeniach, pocztówkach dźwiękowych, wreszcie – samodzielnie robionych pojazdach. Łączy je bycie wyrobem. Jakbyś zdefiniowała to słowo?
Automatyczny odzew na hasło „wyroby” to „własne”. Wyrób to coś, co powstaje z potrzeby i dużych ambicji, a potem napotyka na jakiś niedobór – techniczny albo warsztatowy. Zazwyczaj jest jakoś niedoskonały, ale niekoniecznie, może być po prostu wariantem oryginału, mutacją, często od niego ciekawszą. Techniczne niedobory wydobywają czasem z takiego przedmiotu niespodziewane cechy.
Dlatego współczesnych wyrobów szukasz w chińskich centrach, a nie na modnych miejskich targach rękodzieła?
Tak. Myślę, że przemysł chiński przejął to, co produkowały małe polskie spółdzielnie w PRL – spinki, zabawki odpustowe, wszystkie te duperele, czy – jak nazywa jest gdańska kolekcjonerka Kora Tea Kowalska – „gównidełka”. Te drobiazgi to wyroby drugiej generacji – wzory często są podobne, wyglądają znajomo dla kogoś urodzonego w latach 80., ale zostały przetłumaczone na masową produkcję. Miejskie rękodzieło, wydaje mi się, bierze się z innych wzorców i potrzeb. To też oczywiście rodzaj wyrobu, ale zbyt ładnego, doskonałego, samoświadomego. Bardziej pasuje tu słowo „kreatywność”. Mnie interesowała poczciwa pomysłowość.
Skąd wzięło się twoje zaciekawienie wyrobami?
Przy okazji pracy nad „Duchologią” trafiałam na rozmaite marginałki, które nie pasowały do tematu. Potem nosiłam się z zamiarem napisania książki o drugim obiegu polskiej piosenki – o artystach, którzy zostawali gwiazdami, choć nie promowało ich radio, o kasetach, na których nagrywano koncerty w Jarocinie, wreszcie o piractwie czasów transformacji.
Kiedy zajęłam się pocztówkami dźwiękowymi, zaciekawiła mnie technologia. Zanim w latach 70. zaczęły być wydawane przez państwowe wytwórnie, powstawały w garażach, kioskach – żeby mogły być nagrywane, trzeba było samodzielnie opracować technologię. No i ta samorodna inżynierska myśl tak mnie zaciekawiła, że porzuciłam pomysł na książkę o muzyce.
Trafiłam na brzydką Miki i dzięki niej zainteresowałam się plastikiem. Bo z plastiku powstawały nie tylko wyjęte spod prawa autorskiego figurki bohaterów kreskówek, ale też spinki, szczoteczki do zębów, wanienki dla dzieci. Rzemieślnicy swoją pomysłowością – musieli się natrudzić, bo mieli w PRL-u ograniczone przydziały surowców – łatali braki w zaopatrzeniu.
W „Duchologii” piszę o tym, że duże ambicje i apetyty w połączeniu z kiepską technologią dawały „efekt ducho”: dlatego przedmioty, reklamy, obrazy, nagrania telewizyjne i wideo, muzyka z przełomu lat 80. i 90. wydają nam się często niesamowite, bo jest w nich obecny jakiś zgrzyt. W „Wyrobach” ciągnę tę historię dalej.
Dużo dalej. W czasie sięgasz do początków XX wieku, geograficznie kręcisz się po całym świecie. Zdradzę jedną z wielu niespodzianek, które czekają czytelników – otóż łabędzie z opon, z których lubimy podśmiewać się w internecie, pochodzą z Australii.
Ja je naprawdę lubię, bez śmieszkowania! Ale tak, to zbiegło się w czasie z rozwojem masowej motoryzacji. W latach 50. i 60. dorabiający się Australijczycy dekorowali domowe ogródki ceramicznymi misiami koala i właśnie kwietnikami z opon. Nie wiadomo, kto pierwszy wymyślił, żeby nadać im kształt łabędzia, ale przyjęło się to w wielu krajach.
W Polsce klomby i huśtawki z opon pojawiły się – jak dowodzą „Notatniki fotograficzne” Władysława Hasiora – w latach 70., rzeźby – w latach 80. Z czasem zwierząt przybyło: można spotkać kotki z opon, zebry, słonie, żaby.
Co jednak być może ciekawsze – im bardziej brnęłam w pisanie, tym bardziej okazywało się, że to nie będzie książka o Polsce, tylko o pomysłowości, którą po prostu mają ludzie. Brzydkie Miki to też nie jest specjalność biednego PRL-u. Są kolekcjonerzy niedoskonale spiratowanych postaci z kreskówek na całym świecie, to fenomen absolutnie globalny. Zaczęłam śledzić te wędrówki wzorów – czasami podobny pomysł pojawia się niezależnie w różnych miejscach na świecie.
Prawdę mówiąc, kiedy okazało się, że tak dużo jest tego w bogatych krajach, jak Stany Zjednoczone czy Australia, spadł mi kamień z serca, bo obawiałam się zarzutu, że oceniająco spoglądam na pomysły biednych. Łatwo jest wpaść w taką pułapkę. A te pomysły nie zawsze biorą się z biedy. A może nawet rzadko kiedy.
Wystrzegasz się protekcjonalnego spojrzenia. Opisując ołtarze z wanien, które wywodzą się z ogrodów włoskich i latynoskich dzielnic w amerykańskich miastach, przywołujesz scenę z polskiego internetu. Że oto zaczyna krążyć wyrwane z kontekstu zdjęcie takiej wanny i zaraz pojawiają się komentarze, że to „typowo polskie”. Piszesz: „Zjawisko wywołujące tak silny dysonans poznawczy trzeba natychmiast schłodzić sarkazmem”. Ty unikasz chłodzenia sarkazmem.
Nie lubię sarkazmu jako narzędzia, uważam, że jest toksyczny. Jestem z pokolenia, które się wychowywało już w internecie. Beka, często kompletnie bez ogródek, była naszym podstawowym sposobem komunikacji. Wydaje mi się, że w Polsce i pewnie na świecie, przedawkowaliśmy ironię i czas to odpokutować.
Nie chodzi mi to, żeby zaraz wszystkim się zachwycać. Nie cierpię chłopomanii. Ale warto rzeczywistość potraktować serio. Claude Levi-Strauss w „Myśli nieoswojonej” pisał o brikolażu – posługiwaniu się przedmiotami czy ideami, które są pod ręką, i tworzeniem z nich nowych jakości. Dla mnie to również przejaw tego, co w psychologii nazywa się myśleniem poprzecznym, lateralnym, czyli czymś, z czego bierze się wynalazczość – myśleniem nie do końca zgodnym z procedurami. Nie znasz procedur czy nie masz możliwości ich odtworzyć, ale osiągasz cel: masz doniczkę w kształcie łabędzia, furtkę albo traktor.
Dla mnie to jest po prostu dziedzina designu, i to taka, której nie należy ignorować. Jeden z moich rozmówców skonstruował domek ze znalezionych materiałów budowlanych i ozdobił czym się da – girlandami kapeluszy, liczydeł, pluszowych psów. Powiedział mi, że to dlatego, że wszystko mu się podoba.
I oczywiście, część wyrobów to są rzeczy dla osób, którym podoba się wszystko. Tyle, że jeśli się je zignoruje, to potem będzie dziura w historii istniejącej poza wielkimi wydarzeniami i nazwiskami. Nie zostanie zarchiwizowany cały nurt półprofesjonalnych rozwiązań, które przecież służą ludziom, odpowiadają na ich potrzeby – estetyczne czy praktyczne, dokumentują upodobania i sposób myślenia, treść codzienności.
Czasem ironicznie, coraz częściej z pasją dokumentuje ten nurt Instagram. W „Wyrobach” pojawiają się zresztą autorzy świetnych profili – Kratki_furtki_plotki i Odrzeczysklad. Instagram pomaga współczesnej etnografce?
Tak, bardzo się cieszę, że jest Instagram. I w ogóle fotografia smartfonowa. Dzięki temu, że fotografujemy tak hojnie, wiele ulotnych zjawisk ma szansę na rejestrację. To dla etnografa prezent od losu. W pracy nad „Wyrobami” nieoceniona była pomoc „społeczności duchologicznej”, fanów mojej strony. Dzięki temu poznałam Maćka, który został moim przewodnikiem po świecie ślusarstwa. Jest miłośnikiem złomu, wykupuje stare ogrodzenia ze składów złomu, kolekcjonuje je. Zna się nie tylko na estetyce, ale wie, jak i dlaczego powstawały takie, a nie inne ogrodzenia.
Dziś finezyjne płotki najłatwiej znaleźć w ogródkach działkowych. Tymczasem w latach 60. i 70. dużo ich było na wsiach – na ogrodzeniach domów kostek. Etnolog Aleksander Jackowski pisał, że new look, tak zwane pikasy, w postaci krat właśnie i mozaik na domach, ale też lubianych tkanin, świetnie przyjął się na polskiej wsi. A jednocześnie już w latach 60. Jackowski ubolewał, że przegapiliśmy wiele ciekawych zjawisk, które szybko modernizujący się świat odsyłał błyskawicznie do lamusa. Szkoda, że nie było wtedy jeszcze Instagrama!
Z kolei Kora z Odrzeczyskład wie po prostu wszystko. Do jej mieszkania wchodzi się jak do szuflady – ma tysiące przedmiotów: etykiet, ozdób, zabawek…
Wiem, ma nawet sukienkę w wielbłądy, której los w swoim czasie śledziłam.
Właśnie, ma i wie wszystko. Trzyma to w imponującym porządku. Śledzi dzieje różnych wzorów, zna się na technologii produkcji. Jest świetną biografką rzeczy. Fajnie, gdyby kiedyś wydała przewodnik po swojej kolekcji.
„Wyroby” chwilami sprawiają wrażenie wielkiej pochwały plastiku. Jak to pogodzić ze współczesnością?
To nie jest pochwała! Piszę o nadziejach, które skończyły się dystopią, o czasach, w których plastik był utożsamiany z czymś czystym i pożytecznym, zachwycał się nim Roland Barthes, upatrywano w nim rozwiązania problemów przyszłości. Ale dziś już wiadomo, że to historia upadku pewnego marzenia. Coraz częściej myślę, że gównidełka niestety nas zjedzą – nikt nie przewidywał kilkadziesiąt lat temu, że będzie powstawać tak wiele przedmiotów jednorazowego użytku, zupełnie niepotrzebnych.
Z drugiej strony wyroby w swym zamyśle są bardzo ekologiczne – powstają często z rzeczy już niepotrzebnych, które zamiast wyrzucić przerabia się na coś innego. To filozofia „zero waste” w działaniu. Żeby być modnym minimalistą, trzeba najpierw kupić rzeczy konkretnej marki, które pomogą nam porządkować, nie marnować i tak dalej. Producenci wyrobów obywają się bez tego.
Zresztą wyroby najnowszej generacji to już odpowiedź na współczesny świat zawłaszczony przez korporacyjne technologie, w którym producent uniemożliwia naprawę sprzętu albo buduje go tak, żeby się to nie opłacało, i zmusza do kupowania nowych rzeczy co kilka lat.
Czyli budowanie drukarek 3D ze zużytych napędów CD?
Też, ale nie tylko. Są już wyroby, które wyglądają tak ładnie, że można by je sprzedawać w hipsterskich sklepach, ale ludzie robią je na własny użytek. Jak Zbyszek, który zbudował zbigwaya – pojazd podobny do segwaya. Teraz skonstruował deskorolkę z jednym kołem. Dzięki użyciu obrabiarek CNC (również zbudowanych przez niego z części z innych urządzeń) jego pojazdy są bardzo precyzyjne. Interesowało mnie, dlaczego ktoś, kto pewnie mógłby sobie kupić fajny gadżet, woli go zbudować – mało tego, buduje sam narzędzia do jego wykonania. Stoi za tym ten sam duch pomysłowości, co za domowej budowy traktorami w Beskidach w latach 60., ale możliwości techniczne są nieporównanie lepsze.
W wyrobach nowej generacji pojawia się nowy nurt – służą małym strategiom oporu. Im bardziej urządzenia – od telefonów po samochody – stają się nienaprawialne, im bardziej jesteśmy w chmurze i mniej od nas zależy, tym bardziej ludzie starają się wywiercić dziurę w tym murze. Przybywa osób, które jeśli nie konstruują, to przynajmniej samodzielnie naprawiają na przykład tablety i dzielą się tym z innymi. To bardzo cenne. I dowodzi, że wspólna dla wyrobów wszystkich generacji myśl nieokrzesana działa niezależnie od mód i systemów. Jest czymś, co pozwala nam radzić sobie w świecie przedmiotów.
Olga Drenda – dziennikarka i tłumaczka, absolwentka entologii i antropologii kultury na Uniwersytecie Jagiellońskim. Autorka książki „Duchologia polska. Rzeczy i ludzie w latach transformacji” (Karakter, 2016). Teraz ukazują się „Wyroby. Pomysłowość wokół nas”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.