Netflix w czasie pandemii serwuje widzom seriale dla nastolatków z Korei Południowej, Turcji i Włoch. Przypadek? Nie sądzę. W trakcie globalnej izolacji przeglądamy pamiątki, odkrywamy dawno zagubione skarby, wzruszamy się zdjęciami z młodzieńczych lat. Odbiorcami produkcji o licealistach nie są więc jedynie rówieśnicy bohaterów, ale także ogarnięci nostalgią przedstawiciele pokoleń X i Y. Ale co naprawdę warto zobaczyć?
Ciepłe, prawdziwe, wzruszające – seriale dla nastolatków przedstawiają pełne spektrum emocji. O wiele więcej niż w dorosłych produkcjach mówi się tu o relacjach, tęskni za bliskością, marzy o miłości. To pozwala nam, widzom dorosłym, uzyskać albo – w lepszym wypadku – odzyskać, kontakt z własnymi uczuciami.
Ale może lepiej mnie nie słuchajcie. Nie jestem obiektywna. Kocham produkcje dla licealistów, chociaż zdałam maturę prawie 20 lat temu. Czy ocieranie łez, gdy bohaterowie kolejnej młodzieżowej sagi wyznają sobie miłość, po raz pierwszy się całują albo przeżywają ból rozstania, czyni mnie infantylną? – Tak, zdecydowanie tak – odpowie wielu czytelników. I nie będą w tym odosobnieni. Nabijają się ze mnie regularnie mąż, przyjaciółki i rodzice. Nic sobie z tego nie robię, bo wiem, że te seanse mają moc terapeutyczną.
Oglądam, bo moja własna młodość nie przypominała fabuły serialu. Oglądam, bo zawsze wolałam słuchać młodszego pokolenia niż starszego – uważam ich spojrzenie za świeższe. Oglądam, bo twórcy seriali dla dzieciaków wkładają w nie całe serce, najczęściej złamane własnymi trudnymi doświadczeniami z okresu dorastania. I wreszcie oglądam, bo proces dojrzewania wcale nie kończy się po maturze.
Wciąż przecież przeżywamy momenty zwrotne – przeprowadzki, utratę bliskich, narodziny własnych dzieci. Seriale dla dzieciaków pozwalają przyjrzeć się tym rytuałom przejścia z bliska. Bo dla czujących mocniej nastolatków każde wydarzenie może być rewolucją, każdy dzień – tym najważniejszym w życiu, każde spotkanie – otwarciem się na coś nowego.
Zwłaszcza teraz, w czasie globalnej izolacji, takie produkcje pozwalają na bezpieczny eskapizm. Ale te ucieczki wcale nie zawiodą nas na manowce, tylko w głąb siebie. Może przypomnimy sobie, jak to jest czuć mocniej? Może docenimy, jak wiele zrobili dla nas rodzice? Może odnajdziemy w sobie dziecko? Nawet jeśli nie, wciąż pozostaje nam wysokiej próby rozrywka, możliwość bezkarnego podglądania młodych i pięknych ludzi, a także przekonania się, co dzisiaj podoba się młodzieży.
Co warto zobaczyć
Od poniedziałku dostępny jest nowy serial Mindy Kaling („Świat według Mindy”) – „Jeszcze nigdy…” napisany, oczywiście, na podstawie jej doświadczeń z młodości. Jako przedstawicielka pierwszego pokolenia wychowanych w Stanach dzieci imigrantów z Indii nie miała łatwo. Łatwo nie ma też jej alter ego – piętnastoletnia Devi (debiutantka odkryta wśród tysiąca zgłoszeń – Maitreyi Ramakrishnan). Jej pierwszy rok w liceum był katastrofą. Gdy przed całą szkołą występowała na scenie, na atak serca zmarł jej ojciec. Dziewczyna przez rok nie mogła chodzić, poruszała się na wózku inwalidzkim. Po wakacjach powraca do szkoły, już na własnych nogach. I ma tylko jeden cel: stać się cool. Ma jej w tym pomóc „rebranding”, obejmujący przede wszystkim znalezienie fajnego chłopaka. Fajnego, czyli należącego do drużyny sportowej, a nie grona najlepszych uczniów w szkole, do którego Devi się zalicza. W dalszej kolejności – utrata dziewictwa. Dziewczyna z pozoru niewiele sobie robi z hinduskich tradycji, do bogów modląc się o pierwszy seks, ale tak naprawdę niezmiennie mierzy się z wizją kobiecości narzucaną przez jej kulturę. Stojącą w opozycji do tego, jak powinny zachowywać się wyzwolone dziewczyny w Ameryce. Devi, jak każda bohaterka serialu dla nastolatków, przeżywa wszystko za mocno. Gdy dowiaduje się, że przyjaciółka ją ubiegła i już się z kimś związała, wpada w szał. Nie znosi ładniejszej od siebie kuzynki. Kłóci się z matką.
„Jeszcze nigdy…” to więc doskonały katalizator naszych codziennych frustracji. Spełnia też funkcję właściwą wszystkim tego typu produkcjom – rodzicom dorastających dzieciaków przypomina, jak kiedyś było ciężko. Bo przecież nie ma nic gorszego, niż usłyszeć protekcjonalne zdanie: „Jak dorośniesz, to się przekonasz, że twoje problemy nie miały znaczenia”. Otóż miały i wciąż mają. Bo wszystkie drobne codzienne traumy z nastoletnich lat warstwami się w nas odkładają. W przeciwnym wypadku nikt nie potrzebowałby terapii.
A po pomoc psychologiczną zdecydowanie powinni zgłosić się bohaterowie hiszpańskiej „Szkoły dla elity”. To liceum, w którym na porządku dziennym są morderstwa. Bogaci, piękni i zepsuci podobni są do postaci z kultowej „Plotkary” (a także nowego tureckiego „Love 101”), która niedługo ma wrócić w nowej postaci, a starą wersję wciąż można oglądać na Netfliksie.
Po drugiej stronie tęczy jest inny klasyk dostępny na platformie streamingowej. „Kochane kłopoty”, czyli „Gilmore Girls”, opowieść o mamie i córce, które są najlepszymi przyjaciółkami, o dorastaniu opowiada z dziewczęcą delikatnością. Nastoletnia Rory przeżywa dramaty – pierwsze rozstania, zawody miłosne, porażki w szkole, a mama, Lorelei, zawsze trzyma jej stronę. Szkoda, że to nie jest powszechne doświadczenie.
O tytuł najpodlejszych rodziców telewizji mogliby konkurować bohaterowie wielu seriali. Nie spisują się na pewno na medal przedstawiciele starszego pokolenia w „Riverdale”. Utrzymany w mroczniejszej konwencji (oparty na komiksach z cyklu o Archiem, podobnie jak spin-off „Katy Keene” oraz „Chilling Adventures of Sabrina”, który pokazuje dojrzewanie jako walkę z diabłem i demonami), ma za dorosłych bohaterów kłamców, oszustów i zwyczajnych przestępców.
Niewesoło jest też w „Outer Banks”, kolejnej nowości, o dzieciach, które kochają plażę, surfing i poszukiwanie skarbów. Bogaci ojcowie okazują się chciwymi manipulantami, biedni – agresorami, dla których przemoc domowa to sposób na wyrażenie frustracji. Pokazanie rodzicielskich wad w tak wyolbrzymiony sposób ma dzieciakom pomóc radzić sobie z codziennym piekiełkiem kłótni, niezrozumienia i zakazów.
Terapeutyczna moc
Z czym jeszcze oswajają seriale dla nastolatków? Zazwyczaj prezentują dorastających bohaterów jako niezwykle samodzielnych, prowadzących własne, niezależne życie, właściwie oderwane od świata dorosłych. Doskonale ujął to Dan z „Plotkary”: – Powyżej trzydziestki zaczynasz zachowywać się dziwnie. Potwierdzić to może nie tylko każdy dzieciak, ale i każdy trzydziestolatek, który sam wie, że zachowuje się dziwnie. Dla bohaterów seriali punktem odniesienia są rówieśnicy, a nie rodzice. Nauczyciele przedstawiani są zazwyczaj jako żałosne kreatury, próbujące zaimponować uczniom nikłą znajomością młodzieżowego slangu.
Wyjątki od reguły to np. Will Schuester z „Glee” Ryana Murphy’ego, który sprawia, że banda nieudaczników tworzy szkolny chór. Jak przeżyć, nie będąc cool, to też jeden z wiodący temat produkcji dla dzieciaków. A za cool może być uznana wyłącznie wąska grupa – bogacze, sportowcy, wredne dziewczyny. Pozostali – dziewice, kujony, geeki, nerdy, słabeusze, wszyscy dziwni, inni i nieprzystosowani – są skazani na szkolny niebyt. To właśnie z ich perspektywy pisze się seriale. I to właśnie ci, którzy kiedyś podlegali pod jedną z tych kategorii albo wszystkie naraz, oglądają teraz produkcje powstałe na podstawie scenariuszy sobie podobnych loserów.
A co znajdzie się na top liście takiego losera jak ja? Angielskie „The End of the F***ing World”, nastoletnia wersja Bonnie i Clyde’a, bo pokazuje, w sposób jak najbardziej dosłowny, jak brutalne potrafi być dojrzewanie. Klasyczni „Kumple”, bo za sex, drugs & rock’n’roll kryje się ogromne pragnienie miłości. „Derry Girls” Lisie McGee, bo chciałabym napisać taki serial o Polsce lat 90. „Sex education”, bo w Polsce brakuje rozmów o ciele, intymności, inicjacji. I last but not least – „Trzynaście powodów”, bo oswaja z najmroczniejszymi stronami życia: samobójstwem, gwałtem, depresją. Dzieciakom z problemami seans może zastąpić rozmowę z przyjacielem, rodzicem albo nauczycielem. A poranionym dorosłym dać pocieszające poczucie, że cokolwiek złego przeżyli, nie są skazani na samotność.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.