Już wkrótce „Siedem” (1995) będzie obchodzić swoje trzydziestolecie. Upływ czasu po mrocznym filmie Finchera z niezapomnianymi rolami Morgana Freemana i Brada Pitta czuć jednak tylko w małym stopniu.
„Ernest Hemingway napisał kiedyś, że świat to dobre miejsce, warto o niego walczyć. Zgadzam się z drugą częścią tego zdania” – powiedział detektyw William Somerset. Tym cytatem kończy się film, który David Fincher do dziś uważa za swój właściwy debiut fabularny i który przez wielu uznawany jest za najlepsze dzieło w jego karierze. Choć zdeprawowana rzeczywistość amerykańskiego molocha w „Siedem” wydaje się współczesną, pogrążoną w mgle i deszczu reinterpretacją przypowieści o Sodomie i Gomorze, to Fincher nie okazuje się aż tak radykalnym pesymistą. Pomimo fatalistycznej aury nie rezygnuje z wiary w sens walki o lepsze jutro, pozostawiając widzom iskierkę światła, która ma rozjaśniać spowijającą świat egzystencjalną pustkę. Iskierkę, której nikły płomień tli się do dziś i wskazuje drogę wszystkim szukającym recepty na thriller idealny.
Wycieczka po świecie bez wartości
„Siedem” jest jak wino. Im dłużej leżakuje, tym jego analogowa faktura zyskuje na głębi, a ponure, bezimienne miasto, posklejane z najmroczniejszych fantazji na temat amoralności amerykańskich metropolii, pokrywa się solidną warstwą nostalgii. To film dokładny, wręcz pedantyczny w rekonstrukcji stylistyki najlepszych momentów w historii kina noir. Dopracowany nawet w tych szczegółach, które nie wydają się dla inscenizacji niezbędne (podobno pojawiające się na ekranie przez kilka minut dzienniki psychopaty wypisywano ręcznie przez kilka miesięcy, aby dodać historii autentyczności). Jest w tym pewna obsesja, która – podobnie jak morderstwa Johna Doe, inspirowane siedmioma grzechami głównymi – po prostu działa, jest ekranowo skuteczna. W tym neo-noirowym thrillerze Fincher osiąga mistrzostwo gatunku, choć ów fakt doceniono dopiero po latach. Mimo że film zarobił 327 milionów dolarów, to w momencie premiery spotkał się z mieszanymi opiniami i otrzymał tylko jedną Nagrodę Akademii, w dodatku w pobocznej kategorii, za (swoją drogą, faktycznie świetny) montaż Richarda Francisa-Bruce’a.
Reżyseria, jak twierdził Fincher, to zajęcie masochistyczne. Dodam przewrotnie: bycie widzem też może mieć w sobie coś z masochizmu. Seans „Siedem” po latach jest w tym kontekście seansem perwersyjnym, ale i podchwytliwym – w końcu napędza go tajemnica zbrodni, która nie zostaje pokazana. Przez większość filmu na ekranie oglądamy tylko jej skutki: ciała badanych przez policję „grzeszników”, narzędzia zbrodni bez odcisków palców, nierówne litery wypisane tłuszczem lub krwią ofiary na brudnej ścianie. Cały chorobliwy festiwal konsekwencji działań szalonego umysłu. Fincher nie szantażuje nas krwistymi obrazami, celując bardziej w sferę domysłów. Być może ten obszar niedopowiedzeń, pozwalający na projekcję najintymniejszych lęków, wywołuje najwięcej niezdrowej, ale jednocześnie dosłownie wciskającej w fotel fascynacji. Defetystyczna i gęsta od nawiązań do mądrych ksiąg – od Dantego po Miltona – atmosfera to reżyserski as w rękawie i coś, co po latach wyróżnia film Finchera. Ośmielony sukcesem „Milczenia owiec” thriller zapoczątkował trend na opowieści o seryjnych mordercach, który zresztą trwa do dziś i odradza się na serwisach streamingowych pod postacią niezliczonych ekranizacji true crime, „Bez skazy” czy „Dahmera”. Jak pisała Klara Cykorz, produkcje o pokręconych, pełnych dziwnych fetyszy mordercach mają powiedzieć o społeczeństwie coś ważnego. Co to jest w przypadku „Siedem” – nie wiem, ale na pewno nic dobrego.
Po latach sercem ekranizacji tego psychologicznego kryminału na podstawie prozy Andrew Kevina Walkera, prócz osobliwego labiryntu miasta, pozostaje żywa relacja Morgana Freemana z Bradem Pittem – zarówno na poziomie postaci, w które się wcielają, jak i podstawowej aktorskiej chemii. Ten pierwszy w roli rozczarowanego światem weterana policji nadaje historii głębię, którą, z braku lepszych określeń , określiłabym mianem egzystencjalnej, przywodzącej na myśl najlepsze kreacje Humphreya Bogarta czy Jeana Gabina – twarzy czarnego realizmu poetyckiego z lat 30. XX wieku. Tak przekonującego konfliktu wewnętrznego, który uniwersalizuje podstawowy fabularny schemat, zbyt często brakuje w najnowszych, tworzonych taśmowo produkcjach kryminałopodobnych: są albo nieobecne, albo nieznośnie skonwencjonalizowane. Detektyw Mills i detektyw Somerset też nie należą do najbardziej oryginalnych postaci, pożyczając wiele cech od bohaterów antycznych tragedii i mieszcząc się w ryzach gatunkowego schematu. Z ich postawy przebija jednak szczerość, która nadaje ogranym już w kulturze dylematom aurę autentyczności – jakby w telewizji nie miał ich nikt przed nimi.
Brad Pitt, którego kariera w tamtym czasie dopiero nabierała tempa, to doskonałe dopełnienie postaci granej przez Freemana – jest porywczy, gniewny, wciąż pełen wiary w ludzką sprawczość. Fincher w jednym z wywiadów powiedział, że „gdyby mógł być kimkolwiek, byłby Bradem Pittem”. Mam przypuszczenie, że (przynajmniej) w trakcie seansu „Siedem” większość z nas choć przez chwilę podzieliłaby to marzenie. Starcie sprzecznych energii aktorów niesie film, powodując ogromną przyjemność z seansu. Choć trudno patrzeć na Kevina Spacey’ego w roli Johna Doe w ten sam sposób, co przed trzema dekadami, to trzeba przyznać, że kreowanie postaci erudycyjnych dziwaków to jego aktorska supermoc.
Mroczne gry Finchera
Przyglądając się rozwojowi kariery reżysera, można odnieść wrażenie, że woli nie nakręcić filmu, niż zejść poniżej jakiegoś poziomu. W latach 90. był znany raczej z realizacji świetnych reklam i teledysków, jak „Vogue” Madonny czy „Freedom! ’90” George’a Michaela. Za kamerą przy produkcji filmu fabularnego stanął po raz pierwszy przy okazji „Obcego 3” (1992), jednak projekt z powodu braku ukończonego scenariusza i pełnej kontroli kreatywnej okazał się klapą, a Fincher do dziś się go wypiera. Wydaje się twórcą radykalnym i bezkompromisowym, mającym intuicję do specyficznych historii, bo podobno literackiego pierwowzoru „Siedem” nikt na ekran przenieść nie chciał. Dopiero Fincher dostrzegł wielowymiarowy potencjał tej opowieści o grzechu, zbrodni i karze, przystając na propozycję producentów z New Line Cinema.
Jeśli coś się w tym filmie zestarzało, to finał – jednocześnie spóźniony i przedwczesny, urwany i przypadkowy, na pewno mniej szokujący niż w momencie premiery. To rzadka sytuacja, w której reżyser poszedł o jeden krok za daleko, bo z całą pewnością nie należy do twórców, którzy co roku wypuszczają nowy tytuł. W 2012 roku zarzekał się wręcz, że wolałby mieć raka okrężnicy, niż wyreżyserować kolejny film. Słowa nie dotrzymał: choć jego „Mank” (2020) o scenarzyście Henryku Mankiewiczu pozostawiał niedosyt, to już „Zabójca” (2023) z Michaelem Fassbenderem w roli głównej miał ten sam, choć zdecydowanie bardziej autoironiczny magnetyzm, który przed laty przyciągał do „Zodiaka”, „Gry” czy „Fight clubu”. Choć „Siedem” działa jako przypowieść na każde czasy, to mimo wszystko cieszy, że nikt nie wpadł na pomysł kontynuacji tej historii albo przepisania jej na nowo. Bo zrobienie tego z pewnymi tytułami byłoby po prostu grzechem – i to z gatunku tych, które trudno byłoby odpokutować.
Zobacz również:
- Dlaczego „Pulp Fiction” to wciąż najwybitniejszy film w całym dorobku Tarantino?
- Dlaczego „Rodzina Soprano” uznawana jest za najlepszy serial w historii
- „Gladiator” z 2000 roku z Russellem Crowe’em zasłużenie stał się filmem kultowym
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.