W historii kina odwiedziliśmy już wiele nawiedzonych domów: od Crimson Peak przez Stanley Hotel po Amityville. Na ich tle zamieszkiwana przez Barbarę i Adama posiadłość na wzgórzu, do której w „Soku z żuka” zabrał nas 36 lat temu Tim Burton, wydaje się stosunkowo niepozorna. Wszystko wskazuje na to, że będziemy mieli okazję odwiedzić ją ponownie wraz z wrześniową premierą „Beetlejuice, Beetlejuice”.
Trudne są czasy dla przeciętności – nawet w świecie zjaw. Gdy box office podbijają wymyślne kreatury rodem z filmów „Puchatek: Krew i miód” (2023) czy „Godzilla i Kong: Nowe imperium” (2024), konwencjonalność Adama (Alec Baldwin) i Barbary (Geena Davis) może wywołać co najwyżej wzruszenie ramion. Zmarli bohaterowie „Soku z żuka” nie wyróżniają się nawet wśród duchów przyjaznych – daleko im do czaru Patricka Swayze w „Uwierz w ducha” (1990) czy tytułowego bohatera familijnego hitu „Kacper” (1995). Są naiwni, lekko fajtłapowaci i niezbyt ogarniają całe to straszenie ludzi. Ona nosi skromną sukienkę do ziemi, on flanelowe koszule, a w czasie wolnym najchętniej pracowaliby na strychu nad makietą rodzinnego Winter River albo przystrajali dom brzydkimi tapetami w kwiaty. Przyglądając się ich nieudolnym próbom wypędzenia z domu nowych lokatorów, sama mam ochotę przeprowadzić dla nich szkolenie z „Poradnika dla niedawno zmarłych”. Bo w tej czarnej komedii punkt wyjścia jest odwrotny niż w większości opowieści grozy: kibicuje się zjawom skazanym na dekady udręki. A nie mają łatwo, bo na ich drodze stanie szalony bioegzorcysta i niekonwencjonalna rodzina z Nowego Jorku.
W „Soku z żuka” Tima Burtona nie ma wymuszonego dowcipu, nudy i drażniącej sztuczności kreowanych światów
Jakiś czas temu świat obiegła wiadomość, że Tim Burton pracuje nad kontynuacją hitu z 1988 r. W „Beetlejuice, Beetlejuice”, którego seans otworzy tegoroczny festiwal w Wenecji, w tytułowej roli ponownie zobaczymy Michaela Keatona, a w postać starszej o 36 lat Lydii Deetz znów wcieli się Winona Ryder. Na ekranie towarzyszyć im będą takie gwiazdy, jak Monica Bellucci (jako była żona bioegzorcysty), Jenna Ortega (w roli córki Lydii) i Willem Dafoe.
W czasach, gdy oferta multipleksów składa się w dużej mierze z prequeli, sequeli i spin-offów, sam pomysł na nową wersję przygód Deetzów i Maitlandów nie powinien szokować: prążkowany garnitur Beetlejuice’a pokrywał się kurzem, nic więc dziwnego, że ktoś uznał odświeżenie za rentowne. A jednak: zdziwiłam się. I może to milenialska nostalgia („Sok z żuka” jest moim ulubionym filmem Burtona), ale wiadomość o premierze wzbudziła mój niepokój.
Choć serial o Wednesday Addams okazał się całkiem udaną realizacją, to w nowych projektach reżysera niewiele zostało z polotu i fantazji jego emblematycznych hitów z lat 90. Dla twórcy „Edwarda Nożycorękiego”, „Dużej ryby” czy „Eda Wooda” dostęp do najnowszych osiągnięć techniki okazał się wejściem do króliczej nory, z której nie znalazł odwrotu. W „Soku z żuka” wymuszonego dowcipu, nudy i drażniącej sztuczności kreowanych światów, charakteryzujących nowe filmy Burtona, po prostu nie ma. Są lekkość, swawola i niepoprawność, która z początkiem XXI w. zaczęła być coraz skrupulatniej sprowadzana do przewidywalnego wzorca.
„Sok z żuka” jako trzeci pełnometrażowy film w karierze Tima Burtona – reżyser miał nim udowodnić swoje umiejętności, aby dostać od wytwórni Warner Bros pieniądze na realizację „Batmana” (1989) – działa jako przypomnienie, że kino kocha (i potrzebuje) młodych i szalonych wizjonerów, którzy twórcze ryzyko cenią wyżej niż kompromis. I nie musi to mieć wiele wspólnego z budżetem produkcji.
„Sok z żuka” oglądaliśmy w domu do niedzielnego rosołu
Nie zliczę, ile razy widziałam w dzieciństwie ten film. Rodzice nagrali nam go na starym magnetowidzie. Podobno improwizowaną scenę, w której goście tańczą wokół stołu do utworu „Day-O (The Banana Boat Song)” Harry’ego Belafonte’ przewijaliśmy z bratem do znudzenia, tak zabawna nam się wydawała. „Sok z żuka” stanowił dla nas nietypową odmianę kina familijnego, oglądanego całą rodziną do niedzielnego rosołu zamiast „Złotopolskich”.
Nie piszę tego w celu analizy dyskusyjnych wzorców w moim domu rodzinnym (mówimy o filmie, w którym pojawia się udawana masturbacja, molestowanie seksualne i nawiązania do samobójstwa); chcę raczej zilustrować wpływ, jaki wyświetlany za dnia w telewizji, skądinąd niepozorny „Sok z żuka” wywarł na przypadkową podhalańską rodzinę.
Trudno mi wyznaczyć, co uczyniło akurat ten film aż tak znaczącym; w końcu istnieje wiele lepszych i ważniejszych tytułów, nawet w dorobku Burtona.
„Sok z żuka” zestarzał się tak, aby powrócić we właściwym momencie jako świadectwo epoki
„Sok z żuka” już na poziomie tytułu działa jak żart, i to nie najlepszy: trochę intrygujący, ale przecież rubaszny i nieco obrzydliwy. Nieoczywista gra słów zbija z pantałyku i jednocześnie przypomina, co wyróżniało film wśród podobnych produkcji i wskazuje kierunek, w którym rozwinie się styl Burtona.
Chodzi o pewną niegrzeczność i dziwaczność formy, zapowiadaną już w pierwszych minutach czołówki przez psotliwe melodie Danny’ego Elfmana. Postać Beetlejuice’a roztacza wokół siebie aurę nieprzewidywalności i szaleństwa, a jego styl i fryzura pokazują, co może się stać, gdy konsekwentnie ignoruje się alerty RCB. To do dziś jedna z najlepszych ról Michaela Keatona: ostentacyjna, pozbawiona subtelności, niebiorąca jeńców (chyba że z żywych ludzi). Z bezceremonialnego zestawienia aktorskich min, póz i gestów do dziś czerpią kolejni odtwórcy ról pokręconych szaleńców, od Jima Carreya w „Masce” (1994) po Joaquina Phoenixa w „Jokerze” (2019). „Sok z żuka” można oglądać wyłącznie dla tych 17 minut, kiedy Keaton pojawia się na ekranie, choć moim zdaniem warto zostać w Winter River także dla doskonałej postaci zblazowanej rzeźbiarki, w którą wcieliła się Catherine O’Hara, i pierwszej poważnej – i od razu ikonicznej – roli Winony Ryder.
Czy „Sok z żuka” się zestarzał? Jasne, ale w sposób, w jaki starzeją się marynarki z poduszkami na ramionach albo pastelowe tapety w kwiaty: aby dumnie powrócić we właściwym momencie jako świadectwo estetyki, która zawsze znajdzie entuzjastów. W końcu kanciaste efekty specjalne od początku były pomyślane jako „tanie i fałszywe”, a ich sztuczność miała przypominać pochłaniane przez Burtona w dzieciństwie filmy klasy B. To kino wykalkulowanej niedoskonałości zaprojektowane na wywoływanie nostalgii, jakby Burton przeczuwał, że właśnie ona za kilka dekad stanie się dominującą tendencją w filmowych i serialowych produkcjach. Niedbałość faktury i charakterystyczna identyfikacja audiowizualna skomponowana z prążków, szachownic, falujących balustrad i rzeźb, które w każdej chwili mogą zaatakować człowieka, nie potrzebowały dodatkowego CGI. Bo umówmy się: finezyjnie upięta na czole Catherine O’Hary opaska z rękawiczki lub czarny kapelusz Lydii z szerokim rondem i woalką to tak silne wizualne atrybuty, że nie wymagają żadnego dopełnienia.
Na marginesie dowcipnej historii „Sok z żuka” proponował niezapomnianą rewię mody funeralnej, gdzie każda kreacja prowadziła dokądś. Najczęściej droga ta wiodła jednak do stołu lub ołtarza: jak bufiasta, czerwona sukienka Lydii z sekwencji kończącej ten groteskowy i niepokojący karnawał, która jednocześnie stanowiła jego krwistą kwintesencję.
Radości „Soku z żuka” nie zaburzy żaden sequel
Do niedawna za każdym razem, gdy wracałam do „Soku z żuka” traktowałam go użytkowo: podążałam za rozrywkową intrygą lub kreacjami aktorskimi. Dziś widzę, że osią tej historii nie była ani akcja, ani humor, nie był nią nawet Beetlejuice. Był nią dom: przestrzeń o jednocześnie symbolicznej i dobitnie materialnej osobowości. Jej wartość można było łatwo przeliczyć na dolary: w końcu już od pierwszych scen bohaterowie są zachęcani do sprzedaży posiadłości („Jest dla was za duży!”, powie natrętna agentka, zwracając uwagę na fakt, że tak naprawdę to także historia o rodzicielskim niespełnieniu przedwcześnie zmarłego małżeństwa). Na atrakcyjność miejsca zwraca uwagę Charles Deetz: „Ci ludzie nie wiedzą, co mają! Mogę wykupić całe miasto” wykrzyczy w rozmowie z nowojorskim współpracownikiem, zapowiadając, że w przyszłości Winter River stanie się ziemią obiecaną dla (pato)deweloperów stawiających nowoczesne stodoły dla mieszczuchów szukających ciszy i spokoju.
Dom na wzgórzu to jednak przede wszystkim dobro osobiste i sentymentalne. Doskonale rozumiem rozżalenie Barbary i Adama: co za okrutna tortura patrzeć, jak ktoś przekształca (w twoim odczuciu – niszczy) ukochane miejsce, a ty nie możesz nic z tym zrobić, bo gdy decydujesz się na ucieczkę, trafiasz do dziwnej krainy przypominającej wydmy z najnowszej ekranizacji „Diuny”. Choć napięcie budowane jest wokół walki o warunki pośmiertnej egzystencji, to tak naprawdę chodzi o starcie gustów; o prawo do przestrzeni, rodziny i autoekspresji.
„Sok z żuka” to historia z happy endem, w której możliwe stają się paranormalne i estetyczne kompromisy. „Shake, shake, shake senora” – zatańczy lewitująca Lydia, z łatwością odnajdując się w nowej, patchworkowej rodzinie. Tej radości nie zaburzy przecież żaden sequel.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.