Film „Wszystkie nasze strachy” oparty na biografii artysty Daniela Rycharskiego opowiada o tym, że tolerancja i wsparcie dla osób LGBTQ+ są u nas możliwe. Film w reżyserii Łukasza Rondudy pokazuje przyszłość bezwarunkowej miłości we wspólnocie. Obraz, który w 2021 roku zdobył Złote Lwy na Festiwalu Filmowym w Gdyni, wchodzi właśnie do kin.
Widziałam kiedyś niesamowity spektakl. Dotyczył wolności i mody – aktor ucharakteryzowany na Karla Lagerfelda przechadzał się wśród żywych manekinów, wyrokując: „This is not beauty! To jest nic!”. Modele maszerowali po wybiegu, pozowali w ubraniach i bez nich, pokazując, jak nagość stała się produktem mającym tylko sprzedać ciuchy. Dlatego odebrano ciału jego naturalność. Wyśmienici tancerze baletowi wykonywali nago piruety i skoki, próbując zasłaniać fruwającą tkaniną te części ciała, których widok uznawany jest za wulgarny. Tańczyli wspaniale, płynnie, lekko, chciało się to oglądać w nieskończoność, gdyby tylko pozbyli się skrępowania, że muszą wciąż zasłaniać genitalia. Nawet gdyby było im coś widać, co z tego? Wmówiono nam, że powinniśmy się wstydzić tego, kim jesteśmy, jak wyglądamy, jakie jest nasze ciało. Choć tacy się urodziliśmy, wina jest po naszej stronie.
Nagle jedna z tancerek stanęła nago na rękach i poprosiła widzów, żeby pomóc jej wytrwać jak najdłużej. Puszczono piosenkę Niny Simone „I Wish I Knew How It Would Feel to be Free”. Dziewczyna odsłoniła się zupełnie, po kilku minutach trzęsła się cała, lecz wciąż ufała, że wreszcie ją wesprzemy. Na początku osoby z publiczności wchodziły, by podtrzymać jej nogi, zbliżały się nieśmiało, potem otaczały ją całymi rzędami. Wreszcie i ja się przełamałam. Trzymając ją za kostkę, widziałam z bliska jej owłosienie, czułam zapach i wysiłek. Śpiew Niny Simone ilustrował tę zbiorową intymność: „usuń wszystkie bariery, które nas oddzielają/chciałabym, żebyś wiedział/co znaczy być mną/ wtedy zgodzisz się/że każdy człowiek powinien być wolny” [Remove all the bars/That keep us apart/I wish you could know/ What it means to be me/ Then you’d see and agree/That every man should be free].
W tamtej chwili na scenie zrozumiałam, dlaczego osoby LGBTQ+ potrzebują wsparcia. Dlaczego organizują marsze, próbują być widoczne, domagają się uznania. Dlaczego nie mogą po prostu być takie, jakie są w zaciszu swoich mieszkań, w swoich kręgach, na swoich imprezach. Do czego koniecznie potrzebują reszty ludzi. Bycie queer, trans, LGBTQ+ to jak stanie nago na rękach, tyle że przez całe życie. Ze swoim ciałem, seksualnością, intymnością – czymś, co powinno być naturalne – wystawionymi na widok publiczny.
Świat nie jest dostosowany do osób LGBTQ+, bycie nimi to nieustanny wysiłek. Reszta społeczeństwa ma obowiązek podtrzymać im nogi, bo: „chciałabym dać światu/wszystko, co jestem w stanie/chciałabym móc żyć tak jak pragnę/chciałabym móc zrobić/wszystko, co jestem w stanie” [I wish I could give/All I’m longin’ to give/I wish I could live/Like I'm longin’ to live/ I wish I could do/All the things that I can do].
Spektakl Pink Mama Theatre w Centrum Sztuki Tańca w Mazowieckim Instytucie Kultury udowodnił, że nie wystarczy czegoś przyjąć na wiarę, czasem trzeba coś przeżyć na własnej skórze.
Film „Wszystkie nasze strachy”: Portret osoby wierzącej, która jest LGBTQ+
O tym jest też film „Wszystkie nasze strachy”, który zdobył Złote Lwy tegorocznego Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni. Portret osoby wierzącej, która jest LGBTQ+ i chce zostać zaakceptowana w swojej wsi, by tam pozostać: na prowincji, w Kościele katolickim, bo to jej wybór i tożsamość, w niej została wychowana. Prosi społeczność: sąsiadów, rodzinę, znajomych, chłopców z siłowni, sprzedawczynię, sołtyskę czy policjanta, by pomogli jej w tym wysiłku, podeszli podtrzymać ją za nogi. Przecież ma wspólnocie wiele do zaoferowania. Pomaga innym, broni interesu rolników, organizuje blokady dróg, przemawia w imieniu mieszkańców. Ma też niezwykłe pomysły, jak choćby przydrożna kapliczka z wgranymi głosami zmarłych, nagranymi i uruchamianymi na fotokomórkę. Dzięki temu można tu „rozmawiać” z bliskimi, którzy odeszli, a za którymi się tęskni. Osoba, o której mówię, jest swojej wspólnocie bardzo potrzebna. Mało kto tak angażuje się w sprawy lokalne. Jest lubiana, z nią nie można się nudzić, nadaje wiosce koloryt, humor, ciepło. Dlaczego więc istnieje w ogóle problem? Bo każdy się boi, co pomyślą inni. Że ma się geja za syna, chłopaka, przyjaciela. A może, nie daj Boże, samemu jest się gejem? Bo nie wiadomo, co powie ksiądz albo sąsiadka. Jakby to miało znaczenie. Jakby to oni wydawali wyrok niczym Karl Lagerfeld: „To niemoralne! Wynaturzone! To jest nic!”.
Bohaterem „Wszystkich naszych strachów” jest Daniel Rycharski, artysta z wioski Kurówko, dokąd wrócił po studiach w Krakowie, by robić sztukę o swoich i dla swoich, ze swoimi i w opozycji do nich. Już dekadę temu został zauważony przez artworld, to, co robił, rozpoznano jako „wiejski streetart”, zanim dostrzeżono, że to sztuka o wspólnocie i tożsamości katolickiej i queerowej. Od tamtej pory miał wiele wystaw, w tym w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, dostał wiele nagród, w tym Paszport „Polityki”, stał się rozpoznawalny, ale dopiero film oparty na jego życiu przenosi tę rozpoznawalność na wyższy poziom.
Co to znaczy „oparty”? Nie zobaczymy biografii artysty, nie dowiemy się wiele o jego twórczości. Owszem, fakty z jego życia i prace jego autorstwa pojawiają się na ekranie, ale w tle. Prawdziwym tematem filmu jest moralność chrześcijańska – wspólna w naszym kręgu kulturowym, niezależnie od tego, czy ktoś jest wierzący, czy też nie. To w niej mają spotkać się obywatele, aby wspólnie uznać, że będziemy chronić praw uciskanych, a więc Chrystusa, który właśnie w nich się przejawia. Tym językiem twórcy próbują trafić do ludzi, by zaakceptowali przedstawicieli mniejszości LGBTQ+, wsparli ich, trzymali ich za nogi podczas stania na głowie. Nie próbują atakować Kościoła, uderzać weń, a przecież mogliby obnażyć powszechnie znany fakt, że LGBTQ+ ukrywają się wśród kapłanów. Twórcy omijają jednak ten temat. Być może nie wierzą, że zmienią zasady wielowiekowej instytucji, służące wyłącznie ochronie zgromadzonego przez nią nieopodatkowanego majątku – dlatego księża muszą żyć w celibacie i nie mogą mieć rodzin, bo dobytek podlegałby kontroli skarbowej, prawu dziedziczenia. Instytucja działa jak dyktator, każe swoim pracownikom-księżom wstydzić się tego, kim są, jacy są, każe przekreślić im potrzeby ciała. Choć tacy się urodzili, wina jest po ich stronie. Im też, tak jak nam wszystkim, odbiera się cielesną naturalność. Ale film się tym nie zajmuje. Zamiast krytykować Kościół, twórcy filmu zajmują się wiernymi. Przecież wiara należy do nich i w każdej chwili mogą ją zabrać ze sobą, tworząc swój Kościół, w którym będą czuli się sobą. Nie tylko Kościół, ale i świat. Taki, w którym nie będą się wstydzić, że są ze wsi, że są queerami, że są katolikami, że są Polakami. Daleki od nietolerancyjnego kraju, w jakim żyjemy teraz.
„Wszystkie nasze strachy” warto oglądać jako western z Dawidem Ogrodnikiem w roli kowboja
Obrazuje to niesamowity obrzęd na początku filmu – scena cudu na górze, ni to mszy, ni rytuału, gdy bohater mdleje i wstępuje w niego duch. Podnosi go na rękach młody ministrant o oryginalnej urodzie, w tym epizodzie pojawia się Dawid Nickel, reżyser obsady „Wszystkich naszych strachów” i twórca „Ostatniego komersu” – najlepszego polskiego filmu o młodzieży z ostatnich lat. Wyoutowany, starający się otwarcie wyrażać queerową wrażliwość tym, co robi, reprezentuje siłę wielu twórców stojących za filmem, m.in. współscenarzysty Michała Oleszczyka, wykładowcy, historyka i krytyka filmu, czy Michała Zygmunta, pisarza, autora, aktywisty. Wymieniam te nazwiska, bo „Wszystkie nasze strachy” przemawiają głosem queerowych osób, to oni dają mu tożsamość, prawdę, siłę i nadzieję, że ten wysiłek ma sens. Za tym filmem stoi wiele osób, których nie sposób wyliczyć. Można je tylko wychwycić, jak Filipkę Rutkowską – nieheteronormatywną, niebinarną artystkę, która wykonuje w filmie „Jezioro marzeń” Bajmu. Dokument o tej nadzwyczajnej postaci sceny queer stworzył właśnie „ministrant” – Dawid Nickel.
„Wszystkie nasze strachy” warto oglądać jako western, w którym polska prowincja służy za prerię, po której kowboj – główny bohater – jeździ motorem jak rumakiem. Ostatni sprawiedliwy walczy, by zaprowadzić tu porządek, szacunek, troskę. Za przeciwnika nie służy mu szeryf – proboszcz – ani pokryta rdzawym pyłem prerii ciemnota ludu. Przeciwnikiem kowboja jest strach. Jedynie on go przełamuje, by zacząć żyć życiem, na jakie czeka, jakie pozwoli mu być sobą i dać światu wszystko, co ma do zaoferowania. Kowboja gra Dawid Ogrodnik ufarbowany na blond, ze złotym krzyżykiem na szyi, ubrany w dres z tęczową lamówką. Nieprzypadkowo w tych właśnie kolorach, każdy element jest tu symbolem, dlatego po szarpaninie babcia zabiera ciuch do naprawy, bo „urwał mu się elgiebet”.
Cudowna, władcza, niezależna postać starszej pani otoczonej kurami i wgapionej w seriale jest filarem pewności siebie bohatera – gra ją Maria Maj, najlepiej znana jako aktorka teatralna, która nadała nowy wymiar tekstom Doroty Masłowskiej. Tych dwoje, babcia i wnuk, tworzy monolit, który jest w stanie rozbić uprzedzenia i lęk panujący dokoła.
Jak wszystko w tym filmie, są trochę prawdziwi, trochę wymyśleni. Reżyser Łukasz Ronduda opowiadał, że wieś Daniela Rycharskiego naprawdę leży na płaskim terenie przy jednej ulicy, więc żeby film bardziej porywał widza wizualnie, znaleźli do zdjęć malowniczą, pagórkowatą wioskę na Suwalszczyźnie. Miejsce rzeczywiście jest rajskie, utopione w soczystej przyrodzie, zagajnikach, gdzie można skryć się w wyspie zieleni i uprawiać seks. Pierwowzór postaci też nie był utleniony na blond, nie miał motocykla, nie był też chwilowo tak mocno zaangażowany w życie Kościoła – zmienił te rzeczy, a może raczej same się zmieniły pod wpływem realizacji filmu. Czy to źle? Nie. Splecione w jedno sztuka i życie nieustannie oddziałują na siebie.
„Wszystkie nasze strachy” to film o tym, że tolerancja jest możliwa
Wizja „Wszystkich naszych strachów” nie stwarza przecież świata od nowa. Wystarczy przypomnieć sobie „Poza szatanem”, „Życie Jezusa”, „Ludzkość”, „Hadewijch” czy „Dzieciństwo Joanny D’Arc” Bruno Dumonta, czyli francuskie kino postsekularne, by znaleźć grunt, z jakiego wyrasta ten film. Co znaczy postsekularne? W potrzebie duchowości ludzie tworzą kościół międzyludzki, dają sobie siebie nawzajem, bez moralnej oceny, bo to w nich jest i szatan, i bóg. A nie w piekle czy w tabernakulum. Kino postsekularne to nie opowiastki o dobrych uczynkach, tylko brutalna rzeczywistość – dobro co chwila schodzi na psy, zło ma wiele wymówek, sprawy czasem kończą się okrutnie i źle.
Jednak nie bójmy się, że polska wersja będzie trudna w odbiorze. Film Łukasza Rondudy, Łukasza Gutta i Kuby Kosmy – tria reżysersko-operatorsko-producenckiego, które zrealizowało wcześniej „Serce miłości” i „Performera” – jest dużo bardziej jednoznaczny niż francuskie kino filozoficzne. W końcu to western. Wiadomo, kto jest dobry, a kto zły (a właściwie też dobry, tylko się boi). Wiadomo, gdzie i z kim trzeba się dogadać. Bohater zabiega o aprobatę ojca – gra go Andrzej Chyra zaskakujący w niewielkiej roli: milczący, zabarykadowany w sobie, gwałtownie przemocowy, a mimo to delikatnie czuły. Udało się zbudować prawdziwych ludzi, nie stereotypy o nich.
Kluczową postacią tej historii jest Jagoda (Agata Łabno) – dojrzewająca dziewczyna, która uświadamia sobie, że jest lesbijką. Jej duch, aktywna nieobecność rządzi tym światem i wytycza wybory bohaterów, którzy zostają przez jej los wystawieni na próbę. Matkę (Jowita Budnik) Jagody widzimy na przemian zrozpaczoną i rozszalałą, jakby nastąpił w niej wewnętrzny wybuch. Oglądamy cierpienie tej i innych postaci, ale nad światem pogrążonym w mroku świecą chwile zmysłowej rozkoszy, wolności bycia sobą w zgodzie z własnym ciałem i tym, co dookoła. Dlatego trudno zapomnieć o pocałunkach dziewczyn czy chłopaków śpiewających entuzjastycznie: „oto jest dzień, który dał nam pan”, żałośnie: „ludu mój, ludu, cóżem ci uczynił”, albo szepczących modlitwę: „dla jej bolesnej męki”, bo męka przecież nie bywa tylko jego, ale i jej. Te słowa, zakorzenione w kościelnych zwyczajach, odsyłają do jakiejś nieokreślonej przeszłości, podobnie jak sama wieś – odbicie wyobrażeń o tym, jak ludziom i zwierzętom w chłopskiej chacie żyło się kiedyś.
Jednocześnie „Wszystkie nasze strachy” jakby dzieją się w przyszłości – wyobrażając sobie, że tolerancja dla osób LGBTQ+ i wsparcie to konieczne podtrzymywanie kostek, aby ktoś się nie przewrócił, jest u nas możliwe. Film pokazuje przyszłość bezwarunkowej miłości we wspólnocie – możliwej czy nie, to pytanie podobne do tego o wiarę. Akcja toczy się w przyszłości, w przeszłości, ale przede wszystkim teraz. Kontekst aktualnych wydarzeń w Polsce dopisuje każdego dnia intencje do tego filmu jak do mszy. Przecież to nie sprawy innych, tylko nasze. Nie dzieją się gdzieś tam w genderowo wyzwolonym środowisku, w warszawce, tylko wszędzie. Przez lata zwykło się demonizować polską wieś, dawać jej nierealne świadectwo, traktować wyłącznie jako inwestycję w grunt, wyzyskiwać. Lekceważyć jej mieszkańców. Zrobili o tym film dekadę wcześniej Wilhelm i Anka Sasnalowie: „Z daleka widok jest piękny”. Z bliska okazuje się może nie piękniejszy, ale wzruszający, bo bardziej prawdziwy.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.