Od liceum marzyła, by tworzyć piękne akcesoria, szczególnie torebki. Zaledwie kilka lat później, po ukończeniu Institut Français de la Mode, zaczęła projektować je dla Louis Vuitton. Alicja Woszkowska zdradza nam, jak naprawdę wygląda studiowanie na wymagającej uczelni mody.
W ubiegłym roku ukończyła łódzkie ASP pod okiem Gosi Czudak i Michała Szulca. Już wtedy prowadziła obiecującą markę ALKAI, z którą dostała się do finału jednej z edycji Fashion Designer Awards. Przed wyjazdem do Paryża dwukrotnie odbyła staże u Roksandy Ilincić tuż przed pokazami na London Fashion Week, by trafić – w ramach Erasmusa – do l’École nationale supérieure des Arts Décoratif, a ostatecznie rozpocząć studia w słynnym Institut Français de la Mode.
To jedna z najbardziej prestiżowych szkół mody na świecie. Założona w połowie lat 80. przez Pierre’a Bergé, ówczesnego życiowego i biznesowego partnera Yves’a Saint Laurenta, dzięki swoim licznym funduszom wsparcia przyczyniła się do powstania takich marek jak Jacquemus czy Vetements.
– Patrząc na program, nie wierzyłam w ogrom zajęć. „Po prostu nie będziesz miała życia prywatnego”, wytłumaczono mi rezolutnie w sekretariacie podczas dnia otwartego uczelni – mówi pochodząca z Rybnika Alicja. Uznała jednak, że gra jest warta świeczki.
Tysiąc osób, dziewięć miejsc
Proces rekrutacyjny trwał dwa miesiące. Na kierunek akcesoriów zdawało około tysiąca osób z całego świata.
W pierwszym etapie należało wypełnić grubo ponad setkę dokumentów, papierów i formularzy, dołączyć rekomendacje i osiągnięcia. Kto przeszedł przez sito, musiał zaprojektować kolekcję, a potem wykonać prototypy, sfilmować je, zmontować w formie portfolio i wysłać. W finale zaś kandydatów czekała telefoniczna rozmowa z dyrektorem uczelni. – Prosił, bym opisała inspiracje, opowiedziała mu, jak widzę siebie w szkole i czemu wybrałam właśnie ją. Przyznałam, że muszę obronić się w Polsce, i obiecałam, że nie wpłynie to na moją naukę w Paryżu. Jak bardzo się myliłam!– wspomina Woszkowska.
Kiedy bowiem – jako jedna z dziewięciu – dostała się i po pierwszym tygodniu nauki oznajmiła w sekretariacie, że kupiła bilety do Polski i nie będzie jej przez trzy dni, szefowa sekretariatu spojrzała na nią co najmniej tak, jakby zabiła jej psa, po czym poszła porozmawiać o tym z dyrektorem. – Zostałam do niego wezwana, by przez 20 minut słuchać, że jestem niepoważna, że Bóg wie, co sobie wyobrażam, że jeśli pojadę, to nie będę miała po co wracać. Tak poważnie podchodzi się tam do nauki! Ale w końcu obiecał rozważyć moją prośbę. Mnie udało się przełożyć łódzki egzamin na sobotę, za co do dziś jestem wdzięczna pani Gosi Czudak – opowiada Ala.
W sobotę, jak się okazało, w Paryżu także odbywały się zajęcia, na szczęście udało jej się wyjechać i obronić.
Zajęcia praktyczne
Jak wyglądają studia na IFM? – Są płatne i gdyby nie szkolne stypendium fundowane przez IFM Circle, w którego skład wchodzi między innymi Kering (właściciel między innymi Gucci, Balenciagi czy Bottegi Venety – przyp. MZ), pokrywające około połowy czesnego, to nie mogłabym ich odbyć. O dorabianiu trzeba zapomnieć. Było tyle zajęć, że nie było szansy, jeśli chciałam spać przynajmniej cztery godziny – mówi projektantka.
Szkoła stawia na współpracę z domami mody. Program zbudowany jest w taki sposób, by studenci przede wszystkim mieli kontakt z przemysłem odzieżowym i kluczowymi dla niego osobami. Tu nie ma stałych wykładowców czy godzin. Są projekty, którym towarzyszą warsztaty, np. z wiedzy o skórze, oraz wizyty w specjalistycznych zakładach. A wszystko to pod okiem ekspertów. – Wśród prowadzących miałam np. projektantkę pracującą dla Louis Vuitton i koordynującą projekty Chloe czy Coach – mówi Ala.
Jednym z pierwszych zadań, rozpoczętym w listopadzie, było zaprojektowanie kolekcji galanterii skórzanej dla któregoś z domów mody. Można było pracować dla Chanel, Louis Vuitton, Chloe, Lancel czy Saint Laurent. Alicja wraz z dwiema innymi studentkami trafiła do tego ostatniego. – O tym, kto i dokąd zostanie przydzielony, decydował wspomniany ojciec dyrektor, jak go nazywałam. On widział, kto do jakiej marki pasuje charakterem, stylem bycia, wyczuciem estetyki czy energią.
Miała trzy tygodnie na przygotowanie projektu. Kończył się on prezentacją przed jury, składającym się z najważniejszych postaci francuskiego przemysłu odzieżowego. Co wchodziło w skład projektu? – Tablice z użytymi materiałami, obowiązkowo piękne, powycinane od linijki i w idealnym stanie, bo za każdy zagięty róg kartki leciały punkty. Do tego małe prototypy oraz wszystkie rysunki i opisy, pokazujące, jak miałby funkcjonować projekt – opowiada Woszkowska.
W ramach przygotowania do zadania odwiedziła m.in. siedzibę Saint Laurent. Oprowadził ją po niej sam Roberto Franco, koordynator projektów, a zarazem najważniejsza obok prezeski Franceski Bellettini oraz głównego projektanta Anthony’ego Vaccarello postać w firmie. Po czterech miesiącach, w połowie marca, Ala udała się do siedziby Keringa przy Musée d’ Orsay, by przekazać projekt. – Moja torebka była rozbudowana w środku, dlatego z pewnych rozwiązań, np. kieszeni, Franco zrezygnował, uznawszy je za zbyt drogie; z innych zaś dlatego, że kłóciły się nieco z przyjętymi przez firmę ogólnymi zasadami.
Mimo to jej projekt się spodobał i już miesiąc później siedziała w samolocie do Florencji, by odwiedzić szyjącą dla marki fabrykę, do której zwyczajowo raz na dwa tygodnie przyjeżdża ekipa Saint Laurent z Paryża.
Torebka dla Saint Laurent
Jej torebka powstała więc profesjonalnie, jak każda inna dla domu mody z najwyższej półki. – Miałyśmy takie same spotkanie jak profesjonaliści z centrali! Każda z nas miała swój team, product menedżera, konstruktora i gościa od materiałów i dodatków. Przynosili nam propozycje tkanin, a detale omawialiśmy z osobą odpowiedzialną za frędzle i za hafty!
Wykonana po mistrzowsku, w dwóch wersjach kolorystycznych, z idealnie wyprodukowanym w fabryce metalowym elementem z wygrawerowanym logo marki. Woszkowska wymyśliła go w taki sposób, by ustawiony pod odpowiednim kątem „wyświetlał” logo marki na klapce torebki.
Niestety, jeden egzemplarz torebki został w archiwum szkoły, a drugi w archiwum Saint Laurent. Ala podpisała umowę, według której nie może publikować zdjęć swojego projektu. – Choć nie obraziłabym się, gdyby model trafił do produkcji.
Później w podobny sposób przygotowywała projekt z Louis Vuitton; tym razem były to buty. Dostała od firmy podeszwy od sneakersów Archlight, z których miała stworzyć parę sandałów. Zadanie dla Woolmark i Adidasa wykonała z kolei wspólnie ze studentami marketingu. – Pod okiem współpracownika mojej ukochanej Iris van Herpen wymyślaliśmy koncepcyjnie nowe technologie – opowiada Ala. Z kolegami studiującymi marketing mody opracowywała projekt własnej marki: od koncepcji artystycznej, przez strategię, po biznesplan, a wszystko pod opieką specjalistów od biznesu i coachów.
Studia w IFM nie kończą się egzaminem czy główną pracą zaliczeniową, lecz podsumowaniem całego roku przez grand jury, czyli szychy paryskiej mody. Nie kończą się też definitywnym rozstaniem ze szkołą.
Chwilę później Alicja, wysłana przez uczelnię, pojechała bowiem do hiszpańskiego Kadyksu, do centrum technologicznego w Ubrique, gdzie poznała know-how i technologie niezbędne do wykonania kolejnego autorskiego modelu torebki, tym razem w ciągu dwóch tygodni. Przy okazji stanowiło to świetną sposobność do zweryfikowania nabytej w szkole wiedzy. Premiera torebek odbędzie się na początku przyszłego roku podczas targów Premiere Classe. Będą podpisane nazwiskami projektantów.
Mail z Louis Vuitton
Co więcej, to nie wraz z końcem nauki absolwent IFM zaczyna szukać pracy. Często to ona szuka go sama; w dodatku jeszcze w trakcie trwania studiów. – Z Louis Vuitton napisali do mnie już w kwietniu i zaproponowali pracę w skórach egzotycznych. Jestem jednak przeciwna ich używaniu, dlatego starałam się tak pokierować rozmową, by wzięli mnie do działu męskiego. Nic wówczas z tego nie wyszło, podobnie jak na rozmowach na temat pracy w innych działach. Uparłam się jednak i sama napisałam do tamtejszego HR-u, że moim numerem jeden są torebki – opowiada Alicja. Kilka dni później dostała propozycję z Balmain. Przyjęła ją, ale Louis Vuitton znów zaprosił na rozmowę. Powiedziała im, że muszą natychmiast się decydować. – Marzyłam o pracy z Virgilem Ablohem –mówi. Po dwóch godzinach od wysłania zadanego projektu aplikacyjnego została przyjęta. Teraz pracuje tam jako designer assistant.
Jest jedną z około dwóch tysięcy osób z całego praktycznie świata, pracujących w paryskich gmachach marki, tj. w kamienicach przy Chatelet i wzorcowni przy Luwrze, a więc w samym centrum miasta. Na co dzień mówi się tu po angielsku, drugim językiem jest… włoski. Francuski także jednak jest niezbędny, dlatego wypada znać biegle trzy języki. – To ogromna korporacja. O dziwo, zawsze znajdzie się czas na drobną pogawędkę. Ludzie są tam szalenie mili. Gdy pytają mnie, skąd jestem, reagują: „O, z Polski w naszym studiu jeszcze nikogo nie mieliśmy” – mówi Alicja.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.