Wstrząsający dokument „20 dni w Mariupolu” wybudza z medialnej katatonii, nie pozwala zapomnieć i znów kieruje naszą uwagę w stronę Ukrainy. Reżyser Mstyslav Chernov nie zamyka oczu nawet wtedy, gdy my natychmiast chcemy zacisnąć powieki.
Ta wojna już się wielu opatrzyła, wyparta z pierwszych stron gazet przez kolejne kryzysy, konflikty, polityczne wstrząsy. Tymczasem Mstyslav Chernov (któremu w oblężonym mieście towarzyszyli operator Evgenyi Maloletka i producentka Vasilisa Stepanenko) wraca do jej początków, do przeraźliwej ciszy, która zapanowała tuż przed atakiem, do chaosu i szoku.
Pierwsze dni wojny w Mariupolu – portowym, strategicznie położonym mieście – mają w sobie coś surrealistycznego. Nad opustoszałymi ulicami zawisła niepewność i groza: gęsta, gryząca, niczym kłębiący się na horyzoncie dym. Na twarzach przemykających pospiesznie przechodniów maluje się niedowierzanie: czy na pewno Rosjanie zaatakują cywilów? W swoich relacjach Chernov, który pojechał do Mariupola na zlecenie Associated Press, jako jeden z pierwszych informował o zbrodniach armii Putina: bombardowanych szpitalach, zabitych mieszkańcach, masowych grobach, zburzonych domach. W sumie dziennikarz nakręcił i przemycił około 30 godzin materiałów, z których zmontował film, poruszającą, osobistą opowieść o pracy w oblężonym mieście.
Jego dokument wyróżnia formalna dyscyplina, bezpośredniość i minimalizm środków, które w zderzeniu z dramatycznymi scenami rejestrowanymi – na ile było to możliwe – chłodnym, dziennikarskim okiem – tworzą piorunujący efekt. Chernov i jego maleńka ekipa zaglądają do prowizorycznych schronów, gdzie ktoś trzyma na rękach kota, jakieś dziecko troskliwie przykrywa kołdrą matkę; gest troski i opieki, przyprawiający o gęsią skórkę.
Dziennikarze obserwują z okna zbliżające się czołgi oznaczone złowrogim „Z”, patrolują miasto z wojskiem, wchodzą do sklepów, które właśnie rabują mieszkańcy (to także jedna z odsłon bezwzględnej wojny), patrzą, jak ktoś próbuje wynieść dziecięcą piłkę.
Film „20 dni w Mariupolu” jest dotkliwy, niepokojący, potrzebny
Chernov chce być świadkiem, to jego misja, dlatego nie zamyka oczu nawet wtedy, gdy my natychmiast chcemy zacisnąć powieki, podsuwa nam obrazy, których nie sposób znieść ani zapomnieć, ani wyprzeć: szpitalne korytarze, oddziały położnicze, pastelowe skarpetki na stopach daremnie reanimowanego dziecka, rozpacz bliskich, piwnice pełne ciał, które dziennikarzom koniecznie chce pokazać lekarz; pospiesznie ewakuowane kobiety. Scena z ciężarną zabieraną na noszach (przykrytych zaskakująco wesołym, czerwonym materiałem w grochy) z bombardowanej placówki stanie się jedną z wizualnych ikon tej wojny. Reżyser nie poprzestaje jednak na rejestracji momentu, w którym życie dosłownie walczy ze śmiercią, szuka rannej kobiety, opowiada nam o jej dalszych losach. To przewaga filmowca nad dziennikarzem: może zatrzymać się na dłużej przy jednej sprawie czy osobie, a w dziennikarski obiektywizm wpleść własne emocje.
Sam jest ojcem, wspomina o tym kilkukrotnie, odsłaniając własne najgłębsze lęki, ale i nie ukrywając pozycji, z jakiej relacjonuje pierwsze dni pełnowymiarowej inwazji. Jako dziennikarz dzieli los mieszkańców, zarazem jednak jest na uprzywilejowanej pozycji – nieco bardziej chroniony, lepiej informowany, mogący wyjechać. Wciąż mogący wyjechać. Jeszcze mogący wyjechać. I w końcu – w ostatniej chwili opuszczający miasto, które już za moment ulegnie totalnej zagładzie. Chernov jest profesjonalny do ostatnich minut filmu, ale zarazem w osobistym komentarzu (w filmie słyszymy jego głos) nie ukrywa swoich wątpliwości, dzieli się poczuciem bezradności, nadzieją, że wysyłane z narażeniem życia materiały wstrząsną sumieniem świata i odwrócą koleje tej wojny (już wiemy, że nic takiego się nie stało), a przede wszystkim dojmującym poczuciem winy, że zostawi mieszkańców Mariupola, że w mieście, z którego uciekły już wszystkie media, zabraknie świadków tragedii.
Od rozpoczęcia wojny mijają właśnie dwa lata, tych 20 zarejestrowanych na gorąco dni to dziś ledwie wycinek toczącej się w Ukrainie wojny. Mariupol upadł, a to, co jeszcze niedawno wydawało się niemożliwe, dziś się znormalizowało: informacje o rakietach, jeńcach, ostrzałach, uchodźcach. Oswoiliśmy się z „widokiem cudzego cierpienia”, o którym tak przenikliwie pisała Susan Sontag. Dlatego świetny film Chernova jest tak dotkliwy, tak niepokojący, tak potrzebny: bo przypomina, że wojna nie ma w sobie nic normalnego. Bo konfrontuje nas z realnością, na którą nikt nie miał czasu nałożyć instagramowych filtrów. Bo mimochodem odsyła do tygodni, kiedy my sami byliśmy o wiele bardziej wrażliwi, hojni, gościnni. Bo przypomina, że przywilej życia w świecie, w którym wciąż jeszcze panuje pokój, niesie ze sobą odpowiedzialność.
„20 dni w Mariupolu” wejdzie do kin 8 marca. Dystrybutorem filmu jest Festiwal Watch Docs i Helsińska Fundacja Praw Człowieka. Informacje o pokazach przedpremierowych i dystrybucji można znaleźć na stronie: https://watchdocs.pl/aktualnosci/watch-docs-dystrybutorem-20-dni-w-mariupolu-
Film jest ukraińskim kandydatem do Oscara, zdobywcą Nagrody Publiczności na Sundance i IDFA, zwycięzcą poświęconego prawom człowieka warszawskiego MFF Watch Docs, a także zdobywcą kilkudziesięciu innych wyróżnień.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.