Jej sukienki noszą Grażyna Szapołowska, Agata Kornhauser-Duda i Irena Santor. Założycielka jednej z najpopularniejszych polskich marek odzieżowych realizuje teraz projekt The Inner Power, poprzez który chce pomagać dojrzałym kobietom w odkrywaniu ich wewnętrznej mocy.
Stworzyła pani skierowany do dojrzałych kobiet projekt The Inner Power. Jaka idea mu przyświeca?
Ponad połowę moich klientek stanowią dojrzałe kobiety. Projektem The Inner Power składam im hołd. Zaprosiłam do udziału kobiety z ogromnym doświadczeniem życiowym. Każda z nich w filmikach dostępnych na mojej stronie opowiada o innym obszarze życia. Honorowa ambasadorka Irena Santor podzieli się z innymi swoimi sposobami na radzenie sobie z upływem czasu. Uzupełniam te osobiste historie o podsumowania wynikające z mojego doświadczenia psychoanalitycznego. Najważniejszym celem The Inner Power jest stworzenie społeczności kobiet, które się wspierają.
To akcja skierowana wyłącznie do kobiet po pięćdziesiątce?
Nie, od dojrzałych kobiet mogą się uczyć także te młodsze. Dzisiejsze dwudziestolatki z pokolenia Instagrama myślą, że młodość trwa wiecznie. Wiele z nich opiera pewność siebie na wyglądzie zewnętrznym. Gdy zaczynają dostrzegać w swoim ciele zmiany, nie potrafią się pogodzić ze starzeniem. Tracą poczucie tożsamości. A przecież nic nie jest w życiu za darmo. Gdy tracimy młodość, zyskujemy doświadczenie. Każda zmarszczka świadczy o naszych przeżyciach, a dodatkowe kilogramy równoważymy mądrością życiową. Budowania relacji też uczymy się z czasem – najpierw poznajemy siebie, a potem innych. Empatia, uważność, samoświadomość to kapitał dojrzałej kobiety.
Czy projekt oznacza dla pani przejście od projektowania w kierunku działalności społecznej?
Mam potrzebę, żeby coś po sobie zostawić. Kolekcję, firmę, ale także myśl, która za tym stoi. Poza tym nie lubię nazywać się projektantką, bo nie mam wykształcenia kierunkowego. Po liceum przez dwa lata szkoliłam się w zakresie kroju, szycia i konstrukcji. Jestem samoukiem. Ale wydaje mi się, że widzę kobiety. Mam dar ich ubierania. Moja firma jest zbiorem doświadczeń nie tylko osoby zajmującej się modą, ale także kobiety, żony, matki.
Właśnie, jak udaje się pani godzić różne role?
Każdą wolną chwilę poświęcam rodzinie. Niezależnie od liczby obowiązków są nasze święte zwyczaje, np. niedzielny obiad. Co tydzień spotykamy się w domu o 15:30. Rozumiem dobrze dylematy matek. Coraz mniej czasu mamy dla domu. Tym więcej energii trzeba poświęcić wychowaniu. Wszystko zaczyna się od stawiania granic, uczenia sumienności, wypracowywania odpowiedzialności. Dziecko musi być zawsze w centrum. Nie możemy się na nie obrażać, tylko zawsze próbować je zrozumieć.
A jakim pani była dzieckiem?
Byłam marzycielką. Wszystko mnie interesowało. Kochałam cały świat. Wszędzie było mnie pełno. Pełniłam funkcję przewodniczącej samorządu, tańczyłam w zespole ludowym, występowałam na scenie. Niczego się nie bałam. Nie zrażałam się też porażkami. Dorastanie w stanie wojennym nauczyło mnie cierpliwości. Tylko raz się załamałam. Stałam z mamą w kolejce po wymarzone buty. Gdy okazało się, że ostatnią parę kupiła osoba przede mną, przepłakałam całe popołudnie. Potem kolekcjonowałam podobne do tamtych brązowe kozaki. Gdy dostałam te najbliższe ideału – zamszowe od Prady – na Gwiazdkę, niesamowicie się wzruszyłam. Jako dziecko czasów niedoboru doceniam to, co mam. Dzieciom niełatwo ten szacunek przekazać. Mój starszy syn Filip, który studiuje historię, jest minimalistą. Wie, czego nie potrzebuje. Jestem z niego dumna. Młodszy Wiktor dorastał już w innych okolicznościach. Pozwalałam mu też na więcej. Byłam może trochę nadopiekuńcza…
Jak przetrwała pani wczesne dzieciństwo chłopców?
Nie było łatwo, to wyzwanie fizyczne i emocjonalne. Gdy Wiktorowi zaczęły się kolki, płakał całe noce. Nie pamiętam pierwszego roku jego życia. Filipek przyszedł kiedyś do pokoju brata i powiedział mi: „Wolałem, jak Wiktor był w twoim brzuszku”. Zadał mi też pytanie o to, kogo bardziej kocham. Ale znałam odpowiedź. „Kocham was obu tak samo, tylko ciebie dłużej” – odparłam. To też lekcja mojej mamy. Gdy szłam do szpitala, żeby urodzić Wiktora, zapytałam ją, jak znajdę miejsce dla drugiego syna. Wytłumaczyła mi, że serce matki się powiększa.
Były jeszcze inne ważne kobiety w pani życiu?
Moja pierwsza szefowa, która mi zaufała. Na studiach, gdy pracowałam w firmie, poprosiła mnie o przygotowanie reklamy. Nie miałam pojęcia, jak się do tego zabrać. Zrobiłam więc research w bibliotece. Nie licząc godzin spędzonych nad projektem, byłam szczęśliwa, że ktoś powierzył mi zadanie.
Zdecydowała się pani jednak na początku na karierę nie w reklamie ani nie w modzie, lecz w psychoanalizie.
Mój tata, który pochodził z artystycznej rodziny, przestrzegał mnie, że sztuka to ciężki kawałek chleba. Studiowałam więc na dziennikarstwie na UW, a potem podyplomowo psychoterapię, przeszłam też europejskie szkolenie analityczne. Żeby zostać psychoanalityczką, spędziłam jeszcze pięć lat po trzy razy w tygodniu na kozetce. Musiałam poddać się psychoanalizie, żeby oddzielić moją głowę od głowy klienta. W trakcie własnej terapii wyrównujemy wszystkie nasze deficyty. To była lekcja dyscypliny. Doświadczenie terapeutyczne nauczyło mnie pozostawania w cieniu. To przydaje mi się jako projektantce. Dyrektorzy artystyczni wielkich domów mody pozostają skromni. Gdy kłaniają się w finale pokazów, wyglądają zza kulis tylko na chwilę, ubrani na czarno. Ja najbardziej lubię tę ukrytą część mojej pracy – w pracowni, na kolanach, podczas przymiarek z klientką.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.