Dorota Masłowska, bohaterka okładki październikowego wydania „Vogue Polska”, od dwóch dekad portretuje polską podświadomość, unaoczniając rządzące nią, pierwotne figury. Jej wejście do świata rapu otwiera w tym portretowaniu nowy rozdział – podobnie jak reakcja publiczności na nie. Jak przy debiucie literackim, znów jest twórczynią i tworzywem: upiorzycą, która wyraźniej widzi społeczne procesy i staje się ich ofiarą, a jednocześnie dziewczynką, którą mężczyźni starają się usadzić na miejscu.
1.
W 1823 roku Adam Mickiewicz przesłał przyjacielowi nowy wiersz – nosił tytuł „Upiór”. „Kiedy w niedostatku dawnych bogów Muza obcuje z diabłami, tworzą się podobne monstra” – napisał. Zabory trwały od trzech dekad: polska podświadomość była pokopana i upokorzona. Potrzebowała bohaterów, którzy ją ożywią, a jednocześnie będą rdzennie słowiańscy, by przemówić do mas, nie tylko ówczesnej inteligencji. Upiór pasował jak ulał: pochodził z dna ludowej mitologii, której historie przechowywała zbiorowa wyobraźnia. Pięćdziesiąt dziewięć lat później, dwie dekady po klęsce powstania listopadowego, pewien etnograf udał się do Małopolski i spytał tubylców, jak rozpoznać upiora. „Jeżeli dziecko urodzi się z zębami i wyrośnie na człowieka – powiedzieli – ten ma dwa duchy i dwa serca”. Upiór, pouczyli, wygląda jak człowiek, ale jest straszny dlatego, że widzi to, czego człowiek nie dostrzega.
Minęło 179 lat, był maj roku 2002. Polska od trzech lat należała do NATO, na horyzoncie majaczył jej akces do Unii Europejskiej. Dziewiętnastoletnia maturzystka z Wejherowa w miesiąc napisała swą pierwszą powieść. Znalazła się w niej taka historia o dziewczynie w ciąży: „to dziecko w niej ją zabija, tak Magda mówi, ono ma przedwcześnie rozwinięty układ zębowy, który każe mu ją gryźć od wewnątrz, przegryzać żołądek, a potem wątrobę”.
Maturzystka nazywała się Dorota Masłowska, a powieść „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną”. Upiór przechowywany w polskiej podświadomości wrócił wraz z książką, która portretowała tę podświadomość w momencie takiego nieporządku, jak za czasów Mickiewicza i po fiasku powstańczego zrywu. To jednak nie jest klamra tej historii.
Ta ostatnia wydarzyła się bowiem jeszcze później: wiosną roku 2022. Znów panował chaos: nie kończyła się pandemia, z dnia na dzień rosła inflacja, za wschodnią granicą trwała wojna. SMB A Label, alternatywna odnoga największej w Polsce wytwórni rapowej, umieściła na YouTubie teledysk do quasi-debiutanckiego utworu Masłowskiej „Motyle”. W internetowych komentarzach poczęła buzować nienawiść. Było okrutnie i bez reguł, byle tylko Masłowską uciszyć – nieomal w sposób, który w XIX wieku zdradzono etnografowi z Małopolski: przebić upiorowi serce osinowym kołkiem, uprzednio ścinając mu głowę.
2.
– Człowieka jest tak mało, kiedy ma 19 lat – mówi melancholijnie Masłowska. Rozmawiamy pod koniec sierpnia 2022 roku; za chwilę miną dwie dekady od ukazania się „Wojny polsko-ruskiej…”, która, zgodnie z tytułem, do księgarń trafiła 17 września. Tydzień później Masłowska udzielała już wywiadów, traktowana jako objawienie polskiej literatury. – Byłam niemal nikim. Musiałam się wtedy sklecić z byle czego. To było supertrudne, superobciążające. Ile bym min wtedy nie robiła, czym się nie zasłaniała, byłam przeciętną, tylko bardzo utalentowaną nastolatką, która z dnia na dzień musi stać się osobą publiczną. To było bardzo ciężkie.
Historia jej debiutanckiej powieści stała się w polskim imaginarium jednym z emblematów przełomu wieków. Oto napisana przez dziewiętnastolatkę z prowincji „pierwsza powieść dresiarska”, która budzi zachwyty Jerzego Pilcha i Marcina Świetlickiego, zdobywa nagrody i sprzedaje się, jak żadna proza artystyczna w Polsce nigdy się nie sprzedała; wkrótce nadchodzą zagraniczne przekłady i adaptacja filmowa. – Byłam twarzą i zakładniczką tej historii – mówi Masłowska. – Teraz myślę o sobie z tamtego czasu ze współczuciem i zdziwieniem, że to w ogóle przetrwałam. Zresztą, do dziś są osoby, które moim debiutem się frustrują i mi go zazdroszczą; nikt nie ma świadomości, jaka była jego cena.
By tę cenę zrozumieć, i zrozumieć też skandal, jaki dwie dekady później towarzyszył wejściu Masłowskiej do świata rapu, trzeba wpierw pojąć, jak wyglądał w 2002 roku polski rynek literacki. – Rządzili nim mężczyźni, to oni ustanawiali hierarchię: recenzowali się, nominowali, nagradzali. Oczywiście też przepychali, siłowali i mocowali na rękę. Pisarki były traktowane pobłażliwie, w kontekstach maciczno-hormonalnych. Trochę jak nieszkodliwe wariatki – mówi Masłowska. Ci mężczyźni pokochali jej powieść: wulgarną i portretującą środowisko, do którego polskie pisanie dotąd nie zaglądało, gdyż odnaleźli swe odbicie w jej narratorze, Silnym. W chwili przed oficjalnym zeuropeizowaniem Polski, gdy starali się być bardziej zachodni od Zachodu, miał w sobie coś, za czym tęsknili. – Czyli: dzikość. Poza tym, „Wojna…” to był wyciąg z polskiej antykobiecości – uściśla. – Ale, gdy tylko zaczęto opiewać mnie jako geniuszkę, od razu zaczęło się ściąganie w dół. To właściwie były walki krytyków. Chodziło w nich o to, jaka ma być polska literatura, ale przede wszystkim – kto o tym decyduje. Ja byłam jakąś taką figurą symboliczną, kukłą, którą się sobie na przemian wyrywa, chwali i pali.
Próby ściągania w dół miały miejsce też w raczkującym podówczas polskim internecie; polegały na pisaniu anonimowych komentarzy, które odmawiały Masłowskiej talentu – „to nie jest żadna literatura!” – bądź traktowały ją jako autorkę jednej książki, tak czy siak przecenionej.
– Literatura w Polsce – mówi Masłowska – to wrażliwe terytorium. Przechowywany jest w niej skarb polskości, dobro narodowe. Nikt jej nie czyta, ale każdy ma do niej prawo i poczucie własności. Jest to kość polskości, trochę stara i śmierdząca, ale każdy się do niej poczuwa. Gdy więc hierarchia zostaje sforsowana przez intruzkę, budzi się święty gniew, trzeba szybko ją uregulować. Naturalnym regulatorem jest specyficzna, ludowego pochodzenia nienawiść. W tej chwili hejt – dodaje – jest rozpoznanym socjologicznym zjawiskiem; co więcej, jest naturalnym kosztem wpisanym w sławę i w robienie kariery. Wtedy: nie był. Odbierany był jeden do jeden. Panowało przekonanie: ludzie naprawdę cię nienawidzą, nie spodobałaś się, coś jest z tobą nie tak. W skrócie: NIE WYCHYLAJ SIĘ, bo cię zniszczymy. To było bardzo ciężkie dla mnie jako młodej osoby.
– Po 20 latach, gdy patrzysz na reakcję na „Motyle”, masz déjà vu? – pytam.
– Jasne. To jest to samo. Tylko ja zupełnie inaczej na to patrzę.
Cały tekst znajdziecie w październikowym wydaniu „Vogue Polska”, którego hasłem przewodnim jest „Tożsamość”. Do kupienia w salonach prasowych, online z wygodną dostawą do domu oraz w formie e-wydania.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.