Znaleziono 0 artykułów
28.12.2024

Przebojowy „Squid Game” wraca z drugim sezonem. Tak się robi udany sequel

28.12.2024
(Fot. materiały prasowe)

Drugi sezon serialu „Squid Game”, świadomy swoich nawiązań, pozwala widzom śledzić wątki tkane wokół znanej osnowy. Wyzwania wchodzą na bardziej skomplikowany poziom. Bohaterów się lubi, suspens się zagęszcza, a groza staje się jeszcze większa. Nareszcie uwierzono w widza. Tak się robi udany sequel.

Czy Squid Game może zdarzyć się naprawdę? W Korei Południowej w środku zimnej wojny istniał Oddział 684 – tajna grupa agentów umieszczonych na odludnej wyspie. Uczestników werbowano po prostu na ulicy, obiecując im wysoki zarobek. Zwłaszcza silni i zdesperowani nadawali się idealnie. Musieli zerwać kontakty ze światem zewnętrznym, dać się zamknąć w koszarach, których lokalizacji nie znali, przy próbie ucieczki zabijano. Trening był tak ostry, że zmarło podczas niego siedem osób. Celem miało być szkolenie uczestników do zabójstwa Kim Ir Sena. Temu, komu by się udało, wypłacono by wielkie honorarium. Przestępcy odwołano by wyrok, pozwolono żyć pod nową tożsamością. Cała sprawa była na tyle tajna, że dopiero w 2003 roku, gdy do kin trafił „Silmido” – hit, który obejrzało 10 mln widzów – władze pod wpływem opinii publicznej powołały komisję śledczą, by ustalić, co stało się w 1968 roku.

Ta historia musiała wpłynąć na twórcę serialu „Squid Game” Hwang Dong-hyuka, który samemu tonąc w długach, przeczytał też powieść „Battle Royale” Koushuna Takamiego, wydaną w 1999 roku, adaptowaną na mangę i anime. Opowiada podobną historię o uprowadzeniu grupy gimnazjalistów ze szkolnej wycieczki na tajemniczą bezludną wyspę. Uczniowie dostają broń, obroże z ładunkiem wybuchowym, na wypadek gdyby odmówili udziału w grze, i zadanie, by mordowali się nawzajem – ostatnia osoba otrzyma finansowe zabezpieczenie na całe życie oraz dyplom. Służą tajemniczym zleceniodawcom za eksperyment socjologiczny. Możliwe? O tym samym mechanizmie opowiadają „Igrzyska śmierci”, „Władca much” czy „Liar Game”. Co jest zatem wyjątkowego w globalnym hicie „Squid Game”, że akurat on przyciąga najmocniej?

„Squid Game” przyniósł Netflixowi rekordowy zysk. Po trzech latach serial powraca z nowymi odcinkami

Żadna produkcja Netflixa nie przyniosła jeszcze takiego zysku. „Los Angeles Times” podaje, że pierwszy sezon „Squid Game” wyprodukowano stosunkowo tanio – za ok. 2,4 mln dolarów za odcinek (to cztery razy mniej niż np. „Stranger Things”), a miesiąc po głośnej premierze platforma zwiększyła swoją wartość o mniej więcej miliard dolarów. Dlatego nakręcono drugi i trzeci sezon naraz. W połowie produkcji, którą aktualnie oglądamy, poziom adrenaliny jest doprowadzony do takiego stężenia, że nie mogę doczekać się trzeciego, a właściwie drugiej części drugiego sezonu „Squid Game”, tak długiego, że podzielono go na dwie siedmiogodzinne serie. Krótsze, bo pierwsza liczyła aż dziewięć odcinków.

„Grać samemu jest ciekawiej, niż patrzeć, jak ktoś gra” – tymi słowami kończył się pierwszy sezon „Squid Game”, który oglądaliśmy w drugie pandemiczne święta. Dawno temu? Wystarczy spojrzeć w repertuar. Było to tuż po „Dziewczynach z Dubaju”, biopicu sióstr Williams (których w nim zabrakło), a także zwietrzałym tudzież zmartwychwstałym po latach „Matrixie”. Wtedy nagle ni stąd, ni zowąd zapanowało szaleństwo na zabójcze gry w różowych dekoracjach. Pytano, jak to możliwe, że koreańska kinematografia wydała na świat taki megaprzebój. A było to już przecież po czterech Oscarach dla „Parasite”, gdy w 2020 roku po raz pierwszy zwyciężył film nieanglojęzyczny, a przed Oscarem w 2021 roku dla Youn Yuh-jung w „Minari” za najlepszą drugoplanową rolę żeńską. W 2024 roku kłócono się o to, czy Oscarów nie powinno wygrać „Poprzednie życie” Celine Song, i okazało się, że kino koreańskie to globalny fenomen, co uświadomiliśmy sobie odrobinę późno. Przecież ostatnie dekady były pełne gatunkowych hitów typu „Gangster, glina i diabeł” (2019), którego remake zapowiadał Sylvester Stallone, jak również artystycznych objawień w typie „Płomieni” (2018) z literackim pierwowzorem Murakamiego. Trzeba było jednak przypominać, że kino koreańskie nie wzięło się znikąd i było obecne na naszych ekranach od czasu brutalnego objawienia „Oldboya” (2003), nawet jeśli ktoś przegapił medytacyjną „Wiosnę, lato, jesień, zimę… i wiosnę” (2003). Odkąd weszło do ogólnoświatowej dystrybucji, stało się alternatywą dla produkcji amerykańskich, o takiej różnorodności, że można tu przebierać: od K-dramy po epicki fresk historyczny „Pachinko”.

Drugi sezon „Squid Game” ląduje więc na przygotowanym, spulchnionym gruncie. Znamy już nie tylko smak kimchi, ale umiemy zrobić ciasteczka dalgona (z cukru i sody), w których wyłamywali kształty bohaterowie pierwszego sezonu. Na Halloween parę sezonów temu widzieliśmy kostiumy strażników z trójkątem, kwadratem czy kółkiem na twarzy – ten karnawał już dawno minął. Jednak lala ze szklistym spojrzeniem zaprasza do kolejnej rundy gier i zabaw, w których zarobi się tyle, ile zginie istnień – po zwitku za łebka, a dokładnie 100 mln wonów – 27 tys. zł, na tyle wyceniono pojedyncze ludzkie życie.

(Fot. materiały prasowe)

Co oferuje powrót do perwersyjnego świata „Squid Game” w drugim sezonie?

Przypomnijmy, sezon pierwszy skończył się na lotnisku, gdzie wygrany Gi-hun (Lee Jung-jae) we fryzie na Michała Wiśniewskiego zawrócił z samolotu do Los Angeles i postanowił działać na własną rękę. Sezon drugi zaczyna się dokładnie w tym miejscu. Czerwonowłosy mężczyzna w garniturze zamyka się w męskiej toalecie i wyrywa sobie chip wszczepiony za uchem. Decyzja zapadła. Rzuca wyzwanie grze, która go zniszczyła. Gdy wygrał i wrócił do domu spłacić długi, jego matka już nie żyła. Nic nie dało, że w międzyczasie zebrał na jej operację. Nie odzyskał też córki po rozwodzie z żoną. Wziął za to pod opiekę młodszego brata uchodźczyni z Korei Północnej Kang Sae-byeok (Jung Ho-yeon), która zostawiła dziecko w sierocińcu, by wziąć udział w śmiertelnej grze i ustawić ich na życie. Zginęła, więc przynajmniej chłopiec zostanie pod opieką. Nic więcej nie da się zrobić. Na pewno? A może by tak rozwalić cały ten chory system stworzony przez znudzonych miliarderów?

Jak to wszystko działa, tłumaczył w wigilijną północ staruszek na łożu śmierci – znajomy z gry imieniem Oh Il-nam (Oh Yeong-su), który okazał się macherem stojącym za pomysłem demonicznych wyścigów, gdzie zamiast koni ogląda się ludzi. Założyli się wtedy z Gi-hunem o to, czy ktoś pomoże bezdomnemu, którego śmierć w śniegu obserwowali z okna. Jak w „Opowieści wigilijnej” Oh Il-nam przegrał i musiał wyspowiadać się ze swoich grzechów. Powiedział wtedy, że i gdy ma się o wiele za mało pieniędzy, i gdy o wiele za dużo, jest się w podobnym stanie ducha: nic nie cieszy. Żaden smak, doświadczenie, przyjemność nie ma dostępu. Dlatego bogaczy i ubogich łączy obsesja na punkcie pieniądza. Ktoś komu starcza, ale zna swoje limity, nie ulega pokusie.

Odkąd Gi-hun wygrał 45,6 mld wonów – jakieś 152 mln zł w 2021 roku, a według obecnego kursu walut 126 mln zł – nie chce stać się jednym z wyzbytych empatii darmozjadów. Żyje nadal tak samo jak przed wygraną, ale zaczyna gromadzić broń oraz ludzi, którzy stworzą elitarną jednostkę, która ma zatrzymać piekielne koło. Przeszukują seulskie stacje metra, by dopaść tajemniczego akwizytora (Gong Yoo), który zachęca przechodniów do wzięcia udziału w błahej grze, która może przynieść ogromne zyski. Gracz na peronie otrzymuje 100 tys. wonów za każdą wygraną rundę w ddakji – za przegraną przyjmując wymierzony policzek. Na polskie to ok. 330 zł – mało czy dużo za taką przyjemność? 

Gdy mówiło się o wyścigu szczurów, nie były one sterowane, lecz bezmyślne. W wyścigu koni zawiera się trening, jeździec, meta, a zwłaszcza sędzia, który liczy punkty. Gi-hun czuje się nie koniem, lecz człowiekiem. Dlatego wyrywa sobie nie tylko nadajnik zza ucha, lecz także i trzonowy ząb – w to miejsce wkłada implant, którego namiary podaje swojej drużynie. Chce rozwalić system od środka, działając według jego zasad. Udaje się na halloweenowe party do klubu w noc swoich urodzin i nietrudno zauważyć tu końskie maski. Gra zaraz się zaczyna. Zanim nastąpią dziecięce igraszki, najpierw rosyjska ruletka. Pojawi się też pytanie, czy matrixowa czerwona pigułka jest rzeczywiście tą, którą mężczyzna chce przyjąć zamiast błękitnej iluzji. „Squid Game”, świadomy swoich nawiązań, pozwala widzom śledzić wątki tkane wokół znanej osnowy. Tak się robi udany sequel.

(Fot. materiały prasowe)

W drugim sezonie „Squid Game” gry wydają się takie same, jednak wyzwania wchodzą na bardziej skomplikowany poziom 

Gdy mężczyzna budzi się w dobrze znanych koszarach, okazuje się, że zasady gry się zmieniły. I to o dziwo na lepsze. Gi-hun przyjmuje z radością wieść, że po każdej rundzie gracze mogą głosować za pozostaniem lub opuszczeniem hangaru. Reżim udaje demokrację: tu większość decyduje. Wydaje się oczywiste, że widząc, w jak okrutnej zabawie biorą udział, ocaleni będą chcieli wyjść z sali, dzieląc się po równo dotychczasowym zyskiem. W krytycznym momencie wynosi on ponad milion złotych na osobę. Serial krytykuje już nie tylko kapitalizm, lecz również demokrację – wiarę, że wybierzemy, co dla nas dobre, wizję, że podzielimy się po równo, czyli komunizm, jak również zbrojną rewolucję mającą obalić dyktaturę. Co proponuje w zamian? Może dowiemy się z trzeciego sezonu.

Iluzja, dla której uczestnicy zostają, zamiast wyjść z tym, co już ugrali, jest podstawą hazardu – uzależnienia od ryzyka. Opiera się na błędzie poznawczym, że jeśli raz, drugi się przegrało, to trzeci raz się wygra. Jakby wynik kolejnej gry miał jakiś związek z poprzednią, a nie zerował się każdym razem. Fałszywie pojęta losowość łączy się z drugim złudzeniem: że grając,  nabywa się umiejętności. Jakby praktyka czyniła mistrza w treningu, który przynosi sznur tych samych wisienek. Do hangaru Squid Game trafiają hazardziści, zadłużeni ludzie, podatni na oszustwa płynące z systemu. Każdy kieruje się osobistym interesem, próbując uzbierać sumę, która będzie po wyjściu potrzebna. Trudno winić tych ludzi za ryzykowanie własnego i cudzego życia. Po drugiej stronie czekają wierzyciele, wrogowie, bliscy – wszyscy, dla których gracze podejmują niewłaściwe decyzje. O sobie myślą w kategoriach przetrwania. Zabijanie jest instynktem, który poznają w stworzonych dla nich ramach.

Scenografia jest ta sama, co poprzednio – zainspirowana La Muralla Roja (1973) projektu Ricardo Bofilla koło Alicante – zabytkiem postmodernizmu ze ścianami i podłogami w czterech kolorach: różowym, niebieskim, czerwonym i fioletowym, mającymi pomóc nawigować po obiekcie. Jednak twórca serialu Hwang Dong-hyuk chciał, żeby architektura dawała wrażenie zagubienia. I takie ma się uczucie, oglądając te przestrzenie. Kolory mieszają się, nie dając żadnych wskazówek. Odnalezienie się, nawet gdy wyjdzie się z celi w labirynt, okazuje się arcytrudne. Wyzwania z części pierwszej wchodzą na bardziej skomplikowany poziom. Zwiększa się głębia procesu gry i stojących za nimi decyzji. Wszystko dzieje się wolniej, bardziej detalicznie, suspens się stęża, groza staje się większa.

Gry z początku wydają się takie same – dziecinnie proste, zręcznościowe. Każdy pamięta takie z podwórka. Kiedyś można było się w nich zatracić, ćwicząc biegłość, a dziś dłonie niezgrabnie nawijają sznurek na bączka, nie są tak szybkie w rzutach kośćmi, nie trafiają celnie w zośkę. Jakby w międzyczasie coś się w nas zepsuło. Przestaliśmy działać na dziecięcej energii. Czy w ogóle jeszcze potrafimy się bawić? Czy już tylko patrzeć, jak robią to inni?

Odpowiedzią są widoki miasta Daejeon, widzianego za różowymi murami. Porównywane do koreańskiej Doliny Krzemowej służy za wyimki świata, w którym przepaść między bogatymi a biednymi zieje tak przerażająco, że chce się rzucić z wieżowca. Dług obywateli jest największy na świecie i ciągle rośnie, bo nie ma tu żadnych ograniczeń w udzielaniu pożyczek. Dorosłość polega na zarabianiu pieniędzy, których ciągły niedobór odbiera wolę życia. Perwersyjny pomysł organizatorów gry polega na iluzji przywrócenia radości, a zarazem spokoju o byt uczestnikom. Mogą wreszcie być dziećmi i dorosłymi jednocześnie. Stylistyka koreańskiego kina opiera się głównie na hiperboli – dlatego intensywność jest tu skrajna, emocje sięgają zenitu. Może tylko takim językiem da się wyrazić napięcie, w jakim współcześnie żyjemy.

Tajemniczą lokalizację gra Seongapdo – prawdziwa prywatna wyspa, na którą nie ma wejścia. W drugim sezonie szuka jej idealista-policjant Hwang Jun-ho (Wi Ha-joon). Postrzelony w pierwszym sezonie przez Lidera (Lee Byung-hun, największy gwiazdor w obsadzie, nazywany koreańskim Madsem Mikkelsenem), tylko on potrafiłby go rozpoznać, bo widział jego twarz bez maski. Niestety, wciąż odbija się o zasieki.

Największa zmiana w drugim sezonie serialu „Squid Game”? Teraz bohaterów się lubi

Tymczasem Lider przejmuje numer 001 pierwszego gracza Oh Il-nama, którego oglądaliśmy na łożu śmierci, jak również jego dewizę, że „grać samemu jest ciekawiej, niż patrzeć, jak ktoś gra”. Oglądamy więc zmagania z dwóch perspektyw – Gi-huna, który nieświadomie znalazł się w teamie z oprawcą, a także z punktu widzenia strażniczki. Pod mundurem kryje się twarz No-eul (Park Gyu-young) – zbiegłej żołnierki z armii Korei Północnej, którą poznajemy, gdy sypia w samochodzie i pracuje w kostiumie króliczka na imprezach dla dzieci. Straciła córkę, na nadgarstkach nosi blizny. Podczas festynu dostrzega ją dziewczynka w czapce truskawki i rysuje dla niej ich wspólny portret. Niedługo później Truskawka potrzebuje pomocy, trafia do szpitala i potrzebna jest duża kwota na jej leczenie. No-eul zaciąga się więc do armii Squid Game, gdzie odkrywa toczący się bez wiedzy zwierzchników proceder handlu organami. Nie tylko więc morduje się ludzi, lecz także sprzedaje na części. No-eul w pewnej chwili znika i zdaje się sama potrzebować pomocy. Mam nadzieję, że zobaczymy ją w trzecim sezonie, bo jej wątek jest tak samo ważny jak Gi-huna. Odbija też postać Koreanki z Północy z pierwszego sezonu, której brata ratuje Gi-hun. Mimo że dokonuje sadystycznych aktów przemocy – wydaje się na swój sposób dobra i uczciwa. 

Co zresztą można powiedzieć o większości bohaterów drugiego sezonu. To największa zmiana, że teraz się ich lubi. W pierwszym sezonie chciwość, pazerność, bezmyślność, głupota odstręczały od graczy. Wygrał ten, który był z nich bodaj najmniej zepsuty. Teraz kibicuje się całej grupie postaci: przyjacielowi głównego bohatera Jung-bae (Lee Seo Hwan), staruszce Jang Geum (Kang Ae-shim), która gra, by spłacić długi syna Park Yong-sika (Yang Dong-geun), oraz transkobiecie Cho Hyun-ju (Park Sung-hoon), która kiedyś była sierżantką w armii, a teraz zbiera na dokończenie procesu korekty płci i osiedlenie w Tajlandii. Kciuki trzyma się za ciężarną Kim Jun-hiu (Jo Yu-ri) i niedojrzałego ojca jej dziecka, które ona jednak chce urodzić – youtubera Lee Myeong-gi (piosenkarz K-popowy Yim Si-Wan), który promował krypto, zbankrutował i wciągnął w długi rzesze ludzi. Do każdego zawodnika czuć tu sympatię, a przynajmniej współczucie: do roztrzęsionego Dae-ho (Kang Ha-neul), który rzekomo służył w piechocie morskiej, choć nie umie strzelać, albo do ćpuna Nam Gyu (Noh Jae-won), który staje się cieniem bodaj jedynej jednoznacznie negatywnej postaci przewiezionego rapera Thanosa (rzeczywisty raper T.O.P.). To sprawia, że sezon drugi wciąga bardziej niż pierwszy, a każda śmierć boli bardziej niż dotychczas. Najgorszą z gier wydaje się ta w „gromadki”, gdzie gracze stojący na obrotowej cyrkowej arenie muszą zbierać się w zespoły o podanej każdorazowo liczbie. Zawsze ktoś się nie zmieści, trzeba kogoś wykluczyć. Kolejne mechanizmy społeczne zostają uchwycone.

Skoro grać samemu jest ciekawsze, niż oglądać, jak grają, to czemu gromadzimy się, by śledzić rozgrywki? Widz patrząc, utożsamia się z graczami, odczuwając ich klęskę albo zwycięstwo jako własne. To w gruncie rzeczy trudniejsze emocjonalnie, bo będąc w środku, człowiek poddaje się biegowi gry, czuje, gdzie sięga jego wpływ, a gdzie się kończy. Publiczność zaś ulega złudzeniom, że wynik zależy od wiary. Czy to znaczy, że chciałabym zagrać?

W nowym roku życzę, by nam wszystkim starczało.

Adriana Prodeus
  1. Kultura
  2. Kino i TV
  3. Przebojowy „Squid Game” wraca z drugim sezonem. Tak się robi udany sequel
Proszę czekać..
Zamknij