Żadnych wielkich ekranów, wydumanych kostiumów czy scenografii. Kiedy spektakl dotyczy spraw naprawdę ważnych, takich jak koniec świata, to jest najlepszy sposób – mówi litewska reżyserka Eglė Švedkauskaitė. W warszawskim Nowym Teatrze pracowała nad przedstawieniem o katastrofie klimatycznej. W rozmowie z Vogue.pl mówi, że globalna przerwa może przynieść trochę dobra.
Eglė Švedkauskaitė dotąd pracowała w Wilnie, skąd pochodzi, w Litewskim Narodowym Teatrze Dramatycznym. Wielokrotnie współpracowała tam z polskimi aktorami, ale przedstawienie „Grupa warszawska”, które współtworzyła z Michałem Telegą, to jej pierwszy projekt realizowany w Polsce. – Gdyby ktoś mi powiedział, że po dwóch tygodniach pracy zostanie ona przerwana z powodu pandemii, prawdopodobnie uśmiechnęłabym się i pomyślała, że to pomysł na słaby spektakl – mówi. Wróciła do Wilna, a swoich aktorów poprosiła o prowadzenie dzienników przez czas kwarantanny.
Jej aktorzy to warszawscy licealiści – z tych, dla których od kariery ważniejsze jest zaangażowanie społeczne. Nie kupują nowych ubrań, nie używają plastikowych toreb, niektórzy są wegetarianami. Zrobili na Eglė wielkie wrażenie.
Masz teraz z nimi kontakt?
Wymieniamy się wiadomościami na Facebooku, po kwarantannie zamierzamy podzielić się spostrzeżeniami z dzienników, które teraz prowadzimy. A jesienią znowu spotkamy się na próbach. Pewne jest, że również wtedy temat naszego spektaklu będzie aktualny. Ale ciekawe wydaje mi się to, czy zmienią się zachowania ludzi. O tym zresztą od początku chcieliśmy mówić – o działaniu, nie o deklaracjach.
A ty co robisz, żeby powstrzymywać zmiany klimatyczne?
Nie jem mięsa, chociaż zrezygnowałam z miłości do zwierząt, nie z powodu emisji gazów cieplarnianych. Nie kupuję wody w plastikowych butelkach, staram się nie kupować nowych rzeczy, tanich ubrań w sieciowych sklepach. Nie jeżdżę samochodem po mieście, a kiedy tylko jest to możliwe – nie latam. Do Warszawy jeździłam z Wilna autobusem, dziewięć godzin, z krótkim przystankiem na spacer w Suwałkach. Zastanawiam się, czy naprawdę wszystkiego potrzebuję i jak wiele razy mogę z czegoś skorzystać – na przykład papierowe serwetki, które dostaję w kawiarniach albo restauracjach, zabieram do domu, żeby jeszcze do czegoś wykorzystać.
Spektakl teatralny to dobra forma, żeby opowiadać o zmianach klimatycznych?
Ktoś mógłby pomyśleć: „Jeśli chcesz działać, to rób to, a nie kreuj przedstawienia, czyli sztucznej rzeczywistości na ten temat”. Jednak wciąż jest coś niezwykle silnego w obserwowaniu innych ludzi, którzy na scenie coś nam przedstawiają, żeby wywołać emocje. Jeśli spektakl jest dobry, ostatecznie może być mocniejszym przekazem od wielu tekstów prasowych czy telewizyjnych wiadomości.
Myślę, że dziś najbardziej intensywnie oddziałuje na publiczność kameralny teatr. Właśnie teraz, kiedy wszyscy mamy dostęp do naprawdę dobrych seriali, wyrafinowanego kina, sami wciąż zajmujemy się przetwarzaniem obrazów w swoich telefonach. W styczniu w Wilnie miał premierę mój ostatni spektakl – mała scena, publiczność siedzi bardzo blisko aktorów, przedstawienie oparte jest tylko na tekście. Niektórzy mówili mi, że bardziej przypominało to czytanie sztuki niż spektakl. Ale jednocześnie od krytyków i od kolegów słyszałam, że tęsknili za taką sytuacją – ktoś naturalnym głosem, bez krzyku opowiada ci coś, wprowadza w atmosferę. Żadnych wielkich ekranów, projekcji, skomplikowanego światła, wydumanych kostiumów czy scenografii. Co oznacza w pewnym stopniu cofanie się w czasie. Ale kiedy spektakl dotyczy spraw naprawdę ważnych, takich jak koniec świata, to jest najlepszy sposób, moim zdaniem. Bo taka forma oznacza szczerość, fizyczną bliskość ludzi.
Myślisz, że po kwarantannie, z poczuciem zagrożenia chorobą, ludzie nie zrezygnują z takiej fizycznej bliskości?
Może jestem naiwna, ale wydaje mi się, że dosyć szybko wrócimy do zachowań z czasów przed epidemią. Chociaż czytam oczywiście teksty sugerujące, że nic nie będzie już takie jak przed wirusem. I wiem, że między innymi zachowania sprzed epidemii, które dziś nazywamy normalnością, doprowadziły nas do dzisiejszego strachu albo paniki. Jednak niezależnie od tego wszystkiego wierzę, że ludzie już teraz są spragnieni wzajemnych bezpośrednich kontaktów – nie telefonicznych albo internetowych, tylko fizycznej bliskości, wspólnego doświadczania wydarzeń. Zatem mam nadzieję, że szybko wrócą do teatrów, a ta globalna przerwa okaże się dla artystów inspirująca.
W twoim warszawskim spektaklu tekst będzie najważniejszy?
Tak, powstawał częściowo podczas prób, piszemy go razem z dramaturgiem Michałem Telegą. Nie będzie akcji fizycznej bez słów, bo nie jestem wielką fanką abstrakcyjnego przekazu. Będzie też muzyka, wykorzystamy istniejące piosenki, stworzymy co najmniej jedną nową, aktorzy będą śpiewać. Zabrzmi „Heroes” Davida Bowiego. Lubię wykorzystywać popularne utwory, nadawać im nowe znaczenie.
Jakich piosenek słuchałaś jako nastolatka?
The Verve, Richard Ashcroft był moim idolem, potem Suede, Pulp. Kompletnie nie interesowało mnie, że większość z nich jest pod wpływem psychodelicznych narkotyków, zachwycałam się ich wielkimi oczami w teledyskach. Mam starszego brata, więc zanim sama zaczęłam mieć gust muzyczny, przejmowałam jego. A brat uważał, że jest pierwszą osobą w Wilnie, która usłyszała Arctic Monkeys. Kiedy okazało się, że wszyscy ich słuchają, był bardzo wkurzony.
Była też u nas moda na bardów, słuchałam ich, sama zaczęłam grać na gitarze. Założyliśmy nawet zespół, śpiewałam w nim covery Guns N’ Roses z przyjaciółmi brata.
Podczas pracy nad spektaklami chcę znaleźć z kompozytorem powód, dla którego muzyka powinna być użyta. Bo nie podoba mi się, kiedy pojawia się w teatrze, żeby wywrzeć emocjonalną presję na publiczności, wywołać wzruszenie. Oczywiście to działa, ale w moich spektaklach wolę taki efekt wywołać aktorstwem. Chociaż lubię czasem wykorzystywać znane piosenki ze słowami w taki sposób, w jaki z muzyki korzysta w swoich filmach Xavier Dolan – wybiera popularny utwór i kiedy słyszysz pierwsze dźwięki, wydaje ci się to banalne, ale po chwili orientujesz się, że idealnie pasuje do tego, co przeżywa bohater.
Który z filmów Dolana jest ci najbliższy?
„To tylko koniec świata” – bliskie spojrzenie na rodzinę. Prosty sposób na pokazanie tego, co dzieje się między dorosłymi ludźmi podczas spotkania rodzinnego, oglądasz po prostu, jak rozmawiają i nie rozumieją siebie nawzajem. Oglądanie niektórych scen w tym filmie było dla mnie bolesne.
Jesteś jedyną artystką w rodzinie?
Jedyną. Tata jest z wykształcenia elektrykiem, mama pielęgniarką, pracują w Wilnie. Ale mają też ule na wsi, 70 kilometrów od domu. Jeżdżą tam w każdy weekend, zajmują się pszczołami, wracają w niedzielne wieczory, a w poniedziałki idą do pracy w wileńskich firmach. Relaks jest dla nich sprawą wyjątkową, odziedziczyłam to niewątpliwie.
Chociaż teraz akurat przez kwarantannę zostałam zmuszona, żeby zwolnić. I czuję, że było mi to potrzebne. Nie wychodzę z domu, poza spacerami i sytuacjami, które są naprawdę ważne. Dużo czytam, oglądam filmy, gotuję, piszę. Moje życie płynie powoli, trochę nawet leniwie, a jednocześnie wydaje mi się interesujące – doświadczam przecież czegoś ważnego.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.