Gdy 8 marca 1989 roku władza składała serdeczne życzenia pięknym paniom, posłowie podpisywali się pod projektem ustawy przewidującym karanie kobiet za aborcję. Jeszcze przed czerwcowymi wyborami zajęły się nim komisje sejmowe.
Władze PRL obchodziły Dzień Kobiet z rozmachem, bo, jak pisała partyjna prasa: „To tak naprawdę jedyna w roku okazja, by nieco uwagi poświęcić naszym paniom”. Tak było i tym razem. Generał Wojciech Jaruzelski spotkał się z zarządem Ligi Kobiet, odwiedził liceum medyczne i redakcje pism kobiecych. Premier Mieczysław Rakowski przyjął pełnomocniczkę rządu ds. kobiet, by porozmawiać o dokuczliwości codziennego życia i odpowiedzialności za rodzinę.
Nad odpowiedzialnością za rodzinę naradzał się w tych dniach również Episkopat. „Biskupi, rozważając bardzo dziś aktualne zagadnienia odpowiedzialnego rodzicielstwa, zapoznali się z wysiłkami różnych kręgów społecznych mającymi na celu zabezpieczenie prawa do życia i integralności fizycznej każdej istoty ludzkiej od momentu poczęcia aż do śmierci. Zabezpieczenie to powinno osiągnąć rangę konstytucyjną i moc ustawy o prawnej ochronie człowieka poczętego” – napisano 9 marca w komunikacie po konferencji plenarnej. To ważne, bo właśnie w Episkopacie powstał projekt ustawy o ochronie prawnej dziecka poczętego, który pod koniec marca trafił do PRL-owskiego sejmu.
Odkąd w 1956 roku weszła w życie ustawa dopuszczająca przerwanie ciąży ze względu na trudne warunki życiowe kobiety, Kościół robił wszystko, by ją zmienić. Na przełomie 1988 i 1989 roku nadarzyła się okazja. PRL trzeszczała w szwach, a władza w Kościele szukała sojusznika w negocjacjach z opozycją. Dzięki temu, w ogromnym skrócie, projekt zakładający karanie kobiet więzieniem za aborcję zaistniał w parlamencie jeszcze przed przełomem. Wprowadzeniem go do sejmu zajął się Wiesław Gwiżdż, prezes Polskiego Związku Katolicko-Społecznego – jednego z trzech ugrupowań zrzeszających świeckich katolików i jednocześnie popierających partię. To on zebrał pod projektem podpisy 76 posłów (w tym ośmiu z PZPR).
Trudno być, proszę pana, damą
Korzystając z jedynej w roku okazji, by „nieco uwagi poświęcić naszym paniom”, prasa podawała dane. Że kobiet w społeczeństwie jest więcej niż połowa, ale pracuje mniej. Że są wspaniale wykształcone, ale co trzecia czuje się pokrzywdzona przy awansach i odznaczeniach. Że 85 procent ogłoszeń o pracy jest skierowane do mężczyzn, a w konkursach na dyrektorów wśród wymagań stoi, by kandydat nie był kandydatką. Wreszcie: że statystycznie kobiety poświęcają rodzinie pięć godzin dziennie, a mężczyźni niespełna półtorej. Poświęcają czas rodzinie, czyli głównie stoją w kolejkach, bo, jak wiadomo, kłopoty z zaopatrzeniem były ogromne. O tym, że brakowało mięsa, benzyny i sera – wspomina się bardzo często. Rzadziej, że nie było na przykład podpasek.
Kiedy się pojawiały, informowały o tym gazety, a kobiety, którym udało się je kupić, odnotowywały to w pamiętnikach. Uwieczniła to nawet w swoim „Fotodzienniku” Anna Bohdziewicz. Skalę problemu, nie tylko zaopatrzeniowego, dobrze pokazuje wymiana listów, która odbyła się wiosną na łamach „Kobiety i Życia”.
Najpierw napisał aptekarz:
„Jestem kierownikiem apteki, która ma bardzo duże obroty miesięczne. Przyjeżdżają tu kobiety z całego miasta i okolic, tak się bowiem składa, że Cefarm przydziela nam stosunkowo znaczne ilości waty, ligniny i podpasek higienicznych. A dzieje się tak chyba na moje nieszczęście i wykończenie! Tego, co przeżywamy w czasie każdej dostawy, opisać się po prostu nie da! Ten koszmar trzeba przeżyć na własnej skórze! Zazwyczaj sprzedajemy jednej osobie po dwa opakowania, ostatnio jednak z powodu wrzasku klientek, ich przekleństw i niebywałego wprost zamieszania w aptece, wydawaliśmy po pięć. Nade wszystko pragnęliśmy jak najprędzej pozbyć się towaru, a zwłaszcza rozwrzeszczanych ludzi.
Gdy stojąc za ladą załatwiłem w pewnym momencie bez kolejki staruszkę kalekę, młode kobiety, będące w wieku moich wnuczek, w proteście rzuciły się na tę panią i na mnie z zamiarem poturbowania nas. Udało się wprawdzie uniknąć rękoczynów, nie uniknęliśmy natomiast obelg i wyzwisk. Mnie nazwano oszustem i łobuzem, staruszkę handlarką i naciągaczką. Podłość oraz niebywała agresja tych rozjuszonych kobiet, gotowych bić i drapać, szczerze mnie przeraziły. (…)
Droga redakcjo, wszelkimi dostępnymi sposobami wytykaj chamstwo oraz agresję, szczególnie wśród pań. To do nich nie pasuje! Im samym zaś przypominaj o potrzebie ujawniania w każdej sytuacji naturalnych kobiecych cech”.
Potem odpowiedziały kobiety:
„Nie pojmuję, jak można winą za taką sytuację obarczać nas, kobiety. Nie przypuszczam, aby mężczyźni byli w stanie w ogóle sobie wyobrazić, czym jest dla nas brak na rynku tych podstawowych artykułów higienicznych – ligniny i waty (fatalnej zresztą jakości), których nie sposób zastąpić niczym innym. Proszę się więc nie dziwić, że gotowe jesteśmy walczyć, skoro tak stworzyła nas natura, iż bez tych środków nie możemy się obyć”. „Zagotowało się we mnie z bezsilności! Nie popieram chamstwa ani agresji. Czy nie za dużo tych epitetów? Z pewnością te kobiety nie mają żadnych znajomości i środki higieniczne muszą zdobywać „po trupach”. Czy pan magister wie, w jakiej rozpaczy jest kobieta, która zużyła już wszystkie bawełnopodobne tkaniny znajdujące się w domu? Jeśli wszystko – jedzenie, odzież, buty, papier toaletowy i środki higieny intymnej – trzeba zdobywać przebojem, to trudno być, proszę Pana – damą!”.
W sejmie i na ulicach
Dziś, gdy w sejmie pojawia się projekt zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej, ma kto dać sygnał do protestu. Wtedy ruch feministyczny nie miał żadnych formalnych ram.
„Chciałabym oddzielić feminizm jako ruch społeczny, który w Polsce nie istnieje, od feminizmu jako sposobu myślenia, który istnieje i nie ogranicza się do naszej grupy” – mówiła w wywiadzie dla „Kultury” Jolanta Plakwicz.
„Nie jesteśmy stowarzyszeniem aktywistek” – precyzowała Beata Fiszer. „Na razie, dopóki jest nas niewiele, nie widzimy potrzeby, żeby się instytucjonalizować czy formalnie organizować” – dodawała Anna Siwek. To był bodaj pierwszy raz, kiedy w oficjalnej prasie kobiety działające na rzecz innych kobiet nazwały feminizm po imieniu.
Krótko potem wyszły na ulice.
Odkąd wyszło na jaw, że restrykcyjny projekt będzie procedowany przez sejm, zaczęło się dziać. Najpierw były listy podpisywane przez zaangażowane w feminizm intelektualistki, m.in. Bożenę Umińską-Keff i Jolantę Plakwicz.
4 maja w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego ukonstytuował się Ruch Przeciw Kryminalizacji Przerywania Ciąży, by dwa dni później zorganizować pierwszą demonstrację. Przyszły członkinie ruchu, związany z ruchem dr Mirosław Chałubiński i z tysiąc innych osób – młodych, starych, kobiet, mężczyzn, z Warszawy, Opola, Bydgoszczy.
Potem trzeba było demonstrować co parę dni. Bo 10 maja projektem zajmowały się sejmowe komisje, pod koniec miesiąca znowu coś, jednocześnie trwała wojna plakatowa z pro-liferami.
Ci byli tacy, jakimi ich dobrze znamy. Na bramie Uniwersytetu Warszawskiego zawisł wielki napis „Ocal życie bezbronnemu”, w holu politechniki zorganizowano pod tym tytułem wystawę. Centralne miejsce zajął namiot, w nim krzyż i trumienka, poza tym zdjęcia małych stópek, zdjęcia worków pełnych płodów i nawiązania do obozów koncentracyjnych.
W sejmie projekt ustawy referował przewodniczący Zespołu Ekspertów Komisji Episkopatu ds. Rodzin, rektor Seminarium Duchownego w Pelplinie, ksiądz Jerzy Buxakowski. Gdy po siedmiogodzinnej pełnej emocji dyskusji komisja skierowała do prezydium sejmu wniosek o konsultacje społeczne, podsumował: – Historia zna niesprawiedliwe wyroki śmierci wydawane przez plebiscyt. Prawnik Piłat wydał na podstawie plebiscytu wyrok śmierci na Chrystusa!
W cieniu kampanii
Spór o aborcję rozgrywał się na ulicach i w gazetach. W toczącej się wówczas szalenie intensywnej kampanii wyborczej był wątkiem pobocznym.
Wydaje się, że częściej o sprawę pytali wyborcy, niż odpowiadali wybierani. Owszem, Kościół, który organizacyjnie wsparł kampanię Komitetu Obywatelskiego Solidarności, faworyzował kandydatów, którzy popierali restrykcyjną ustawę. I zdarzało się, że kandydaci wygłaszali płomienne przemowy za zaostrzeniem prawa. Przeważnie jednak zachowywali umiar, bo Solidarność nie chciała tego tematu w kampanii – Lech Wałęsa uzgodnił to z prymasem Józefem Glempem.
Kandydatki z PZPR wolały mówić o trudach codzienności, ewentualnie sytuacji kobiet w ogóle.
W Warszawie: – Jestem za Polską, w której chce się zostać, rynkiem, na którym można wszystko kupić, płacą, za którą można godziwie żyć. Jestem przeciw kolejkom, chamstwu, marnotrawstwu. Widzę potrzebę powstania w parlamencie kobiecego lobby, aby nasz głos był bardziej słyszalny. I chociaż nie dzielę świata na świat mężczyzn i kobiet, to przecież nic nie zmieni faktu, że się różnimy. Choćby dlatego, że mamy podwójne doświadczenia. To my pracujemy zawodowo i kierujemy gospodarką, jaką jest nasz dom.
I w Świnoujściu: – Z niepokojem obserwuję obecną walkę wyborczą. Toczy się ona w zasadzie między dwoma męskimi ugrupowaniami. Jednym rozprawiającym o suto zastawionych stołach i drugim – podniośle mówiącym o obronności naszych granic. Gdzie tu miejsce dla nas, kobiet? A przecież stanowimy blisko 50 proc. czynnego zawodowo społeczeństwa.
W sejmie wybranym 4 czerwca zasiadły 62 posłanki. Wiesław Gwiżdż startował z listy krajowej i przepadł wraz z nią. Chciał próbować sił w drugiej turze, ale Liga Kobiet zaprotestowała – skutecznie – w Państwowej Komisji Wyborczej, że to niezgodne z ordynacją.
Pomidory obrodziły nadzwyczajnie
Przejrzałam ostatnio sporo pamiętników i listów pisanych w 1989 roku. Część to teksty złożone w Archiwum Fundacji Karta, inne powierzyły mi rozmówczynie.
Dużo w nich o polityce, trochę o pogodzie, najwięcej o zakupach.
„Sklepy puste. Cukru, ryżu, wędliny brak. Sklepy mięsne wyglądają, jakby nigdy tam niczego nie sprzedawano. Na zapas niczego się nie kupi”.
„To straszne, że nie można spokojnie, normalnie żyć ze swojej pracy. Sklep to gehenna, przyjmują butelki lub nie, łaska, opryskliwość. Kioski nieczynne. Po »Przekrój« w sobotę muszę gdzieś ganiać”.„Obejrzałam wczoraj ceny wędlin – byle jakich i zdębiałam. Mnie nie stać na takie luksusy, jaką jest zwykła kiełbasa za 12 tys. zł”.
„Głodu nie czuje się ze względu na upały, które trwają od dwóch dni”. „Pomidory w tym sezonie obrodziły nadzwyczajnie. Duże, twarde, zdrowe jak nigdy dotąd. Mimo to smutno żyć bez perspektyw, same pomidory nie wystarczą”.
Z nadzieją piszą jednak o nowym rządzie, z fascynacją o tym, jak pada mur berliński i w ogóle system. O prawach kobiet nie piszą. Być może zmian było zbyt wiele, by ufać jeszcze w tę.
Kobiety malują transparenty
Nowy projekt restrykcyjnej ustawy antyaborcyjnej pojawił się w parlamencie już jesienią, zgłoszony przez grupę senatorów pod wodzą Waleriana Piotrowskiego.
Jesienią też ruch feministyczny zaczął nabierać formalnych ram. W październiku zarejestruje się w sądzie Polskie Stowarzyszenie Feministyczne, w listopadzie – Pro Femina.
„Sądzę, że 1989 rok zostanie kiedyś odnotowany w kronikach jako data przełomowa w dziejach polskiego ruchu kobiecego – napisze w „Polityce” Hanna Jankowska. – Katalizatorem stał się osławiony projekt ustawy o ochronie dziecka poczętego. Ale nie tylko”.
Wśród innych czynników Jankowska wymienia to, że przy Okrągłym Stole zasiadły tylko dwie kobiety (więcej w tzw. podstolikach), chaotyczną kampanię na rzecz kandydatek w wyborach i wreszcie ich liczebną porażkę.
To długi i ważny tekst, w którym padają znajomo brzmiące zdania w rodzaju: „Lewica pokpiła sprawę kobiet”. I puenta, która niestety okazała się refrenem nowych czasów: „Na razie kobiety powielają ulotki i malują transparenty, szykując się do kolejnej potyczki ze zwolennikami personalizacji embrionów”.
Więcej o historii ustawy antyaborcyjnej w cieniu kampanii wyborczej w książce Aleksandry Boćkowskiej „Można wybierać. 4 czerwca 1989”, która w maju ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.