Rina organizuje pomoc medyczną, Maria uczy się obsługi broni i marzy, żeby zostać snajperką, Margarita jest sanitariuszką. Mają po dwadzieścia kilka lat i głębokie przekonanie, że obrona Ukrainy to ich obowiązek. Choć nikt od nich tego nie oczekiwał, kiedy w lutym 2022 roku Rosja na pełną skalę zaatakowała ich kraj, zostały w Kijowie, żeby nieść pomoc i walczyć.
Rina, 22 lata
Przed wojną moje życie było jak we śnie – skończyłam biologię, odbywałam staż w laboratorium neurochemii, lubiłam moją pracę. Myślałam o wyjeździe do Japonii, chciałam się tam rozwijać, może zamieszkać na stałe.
Poza tym interesowałam się fotografią, robiłam dużo zdjęć i pracowałam nad projektem NFT. Szkoda, że nie mogę robić teraz zdjęć w wojsku, ucieka mi tyle momentów i historii. Plany były więc rozbudowane, ale nie odczuwam straty. Będą nowe przygody, jeszcze piękniejsze.
Pierwsze dni wojny spędziłam w metrze. Razem z najbliższymi ukrywałam się przed bombardowaniami – czułam się za nich odpowiedzialna. Kiedy okazało się, że mój sąsiad jedzie na Zachód, zdałam sobie sprawę, że ja nie potrafię nawet myśleć o wyjeździe z Kijowa.
Potem spontanicznie pobiegłam do TrO, punktu obrony terytorialnej. Szczerze mówiąc, nie wierzyłam, że mnie przyjmą – co miałam do zaoferowania? Ale dowódca batalionu powiedział coś w stylu: „No, skoro biolożka, niech zorganizuje jednostkę medyczną”.
Nie wiedziałam, jak się za to zabrać. Gorączkowo szukałam lekarzy i czytałam podręczniki NATO, natknęłam się na babcię, Czeczenkę, która przetrwała pięć wojen. Zgodziła się pomóc i wsparła mnie swoim doświadczeniem. Kompanię zbudowaliśmy od podstaw – tu nie ma lekarstw, wykwalifikowanego personelu, pomieszczeń spełniających standardy. Po prostu zebraliśmy leki i zaadaptowaliśmy przestrzeń toru wyścigowego na jednostkę medyczną. Zbudowaliśmy nawet prowizoryczny oddział chirurgiczny.
Na początku wydawało się, że to kosmiczny sukces. Kto by przypuszczał, że dwa tygodnie później przekształcimy się w cały batalion medyczny, z 25 osobami gotowymi do wyjścia w teren.
Szybko przyzwyczaiłam się do warunków pracy – strzałów, eksplozji czy apokaliptycznego pejzażu. Lubię jeździć wielkim pick-upem przez opustoszały Kijów. Moje życie teraz ma coś z obozu harcerskiego – śpię w koszarach, myję się pod prysznicem raz na trzy dni, jem w stołówce, a wyjścia w teren są jak ćwiczenia.
Moim wzorcem od dawna była Tyra – wolontariuszka, która od 2014 r. ratuje dzieci, wojsko, cywilów, mimo ostrzału, który kierowany jest regularnie na pracowników medycznych. To, że nie nosimy kamizelek ze znakiem czerwonego krzyża, wynika ze strachu, z oznakowaniem szybciej zwrócilibyśmy uwagę snajperów. Zabicie czy schwytanie medyka to szczyt tchórzostwa.
A Tyra pracowała ostatnio na najniebezpieczniejszych terenach, między innymi w Mariupolu. Kiedy ewakuowała dzieci i kobiety, została wzięta do niewoli. Dla nas – całego środowiska medyków taktycznych – to osobista tragedia. Nagłaśniamy sprawę w mediach i czekamy, z nadzieją, aż wróci do domu.
Moja rodzina oczywiście martwi się i chciałaby, żebym żyła „normalnie”, pojechała w jakieś bezpieczne rejony – do Japonii, Polski albo Gruzji – gdziekolwiek. Ale znają mnie, wiedzą, że jestem honorowa i podążam za sercem. Zawsze uważałam, że w obliczu wielkich wydarzeń, trzeba podjąć wyzwanie i działać.
Nie mam dzieci, nie mam męża, żadnych zobowiązań. Należę do swojego kraju, który teraz musi stoczyć wojnę.
To może wydawać się romantyczne i zabawne, dopóki nie zobaczysz transportu ciał zabitych żołnierzy. Nigdy tego nie zapomnę.
Maria, 24 lata
Przed wojną pracowałam w call center, wynajmowałam mieszkanie z koleżankami w Kijowie, miałam kota. A w wolnym czasie jeździłam do rodziców na wieś albo chodziłam na imprezy techno. Miałam też plany – w marcu polecieć do Azji, w wakacje kupić samochód. Od dwóch lat nie zrobiłam sobie wakacji – pracowałam i odkładałam pieniądze, żeby zrealizować te marzenia.
Ale 24 lutego, tak jak wiele osób w Ukrainie, obudził mnie telefon od kolegi i zdanie: „Wstawaj, wojna się zaczęła”. Potem była pierwsza syrena, wyszliśmy na zewnątrz, żeby znaleźć schron przeciwlotniczy. Już wtedy pomyślałam, żeby walczyć w obronie terytorialnej.
Tego dnia wiele osób pojechało do Lwowa, ja mogłam też odwiedzić babcię na wsi, gdzie było jeszcze spokojnie, albo z bratem wyjechać do Chmielnickiego. Rodziców wojna zastała za granicą, nad morzem, nie wrócili, myślałam więc o tym, żeby pojechać do pustego domu i zając się psami, ale pomogli sąsiedzi. Szybko uświadomiłam sobie, że moja mentalność nie pozwala mi się chować.
Napisałam do znajomego, żeby dowiedzieć się, gdzie jest zbiórka ochotników. Dostałam informację, że w ścisłym centrum. Razem z koleżanką poszłyśmy tam. Nie powstrzymał nas ostrzał, z czasem przestałyśmy bać się syren i dźwięku systemu obrony powietrznej. Chciałyśmy chwycić za broń, bo jesteśmy pokoleniem, które dorastało w takich czasach – kiedy chodziłam do liceum, był Majdan, potem Krym i Donbas. Teraz regularna wojna w całym kraju. Kiedy dotarłyśmy na miejsce, zobaczyłyśmy kilometrową kolejkę, stałyśmy w niej przez 12 godzin. Cały ten czas wyły syreny, ale na nikim nie robiło to już wrażenia.
Moje życie zmieniło się diametralnie. Wcześniej funkcjonowałam bez regularnego rytmu, mogłam spać nawet do południa, teraz budzę się o szóstej rano. Każdy dzień jest inny, zmieniamy pozycje, łapiemy zakładników, bronilimy punktów kontrolnych.
Tak, myślę o przyszłości, chciałabym związać swoje życie ze służbą, czytam teraz podręcznik dla snajperów i chciałabym rozwijać się w tym kierunku, ale jednocześnie założyć rodzinę, chciałabym mieć dzieci.
Margarita, 25 lat
Kilka dni przed wojną skończyłam 25 lat. Urodziny obchodziłam w Budapeszcie, w słynnym pubie napisałam „Chwała Ukrainie”, a dzień przed wybuchem wojny wróciłam do domu i to była moja ostatnia spokojna noc.
Byłam PR-ówką, dziennikarką, aktywistką miejską. Moje życie składało się ze sportu, nauki hiszpańskiego, spotkań z przyjaciółmi i podróży. Ale wszystko to skończyło się w jeden dzień.
Naprawdę nie było innego wyjścia. Rodzina została w Charkowie, ja w Kijowie. Nie mogłam uciekać, chciałam coś zrobić, więc zgłosiłam się do obrony terytorialnej. Bliscy byli szoku, ale wsparli mnie.
Moja nowa rzeczywistość to sen i pobudka przy dźwięku syren. Uczę się nowych rzeczy, na przykład przeszłam kurs pierwszej pomocy przedmedycznej, dzięki czemu mogę pracować jako sanitariuszka. Zajmuję się dysponowaniem lekami, leczeniem niegroźnych chorób, takich jak przeziębienie.
Życie w grupie mężczyzn nie jest trudne. Czuję, że jestem szanowana. Ale żeby osiągnąć tę pozycję, musiałam udowodnić, że przede wszystkim jestem żołnierką, sanitariuszką, kumpelką, a nie kobietą. Stanę się nią dopiero po wojnie. A na razie staram się pielęgnować swoje dawne rytuały – codziennie brać prysznic, zmieniać ubranie, używać kremów do twarzy i wazelinowej szminki.
Wszystkim, którzy będą czytać ten tekst, chciałabym powiedzieć, żeby nie zapominali o Ukrainie. Ta wojna trwa już osiem lat, a ostatnio rozprzestrzeniła się na terytorium całego kraju. Nie poddamy się. Ukraina jest ostatnim szańcem Europy przed agresją Putina.
Pamiętajcie o nas, bierzcie udział w protestach, wciąż wzywajcie europejskich przywódców do zdecydowanych reakcji. Módlcie się za nas.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.