Wygląda na to, że koniec świata przeszedł bokiem, ale ciągle nie wiadomo, czy to już nowy początek. Ryzykując falstart, pytamy osoby, które jak dotąd przetrwały wynikły z pandemii kryzys, o sposoby na udany restart.
„Do zobaczenia już wkrótce” – brzmiało zupełnie nierealnie. Wiadomo było wtedy, że za chwilę nastąpi koniec świata albo nie, przy czym pierwsza wersja wydawała się bardziej prawdopodobna. Projektanci mody bali się, że ubrania nie będą już potrzebne. Ludzie kultury, że w najlepszym wypadku nie wyjdą z internetu. W restauracjach liczono straty bez nadziei na ich odrobienie. Wszyscy się czegoś baliśmy. Ja między innymi tego, że już nigdy nie spotkam przyjaciół z Krakowa i Bemowa.
I nagle internet wyświetlił, że – nie wychodząc z domu – mogę im wysłać pocztówkę z Bieszczad. Na jej froncie pod hasłem „Do zobaczenia wkrótce” widniał rysunek autorstwa graficzki Malwiny Konopackiej, na odwrocie – 25 możliwości spotkania – na spacerze, w lesie, na kawie, na tańcach, w szkole, z psem albo bez psa. Wystarczyło, że zakreśliłam wymarzone, podałam adresy i podpis, a resztą – wypełnieniem w realu i wysłaniem z poczty w Cisnej – zajęła się Ewa Żechowska, współwłaścicielka Chaty Wędrowca w Wetlinie. Przyjaciele ucieszyli się, a mnie było miło, że mogę wesprzeć istnienie Chaty i przy okazji Biebrzański Park Narodowy, któremu Ewa zdecydowała się przekazać 20 procent zysku ze sprzedaży pocztówek.
Po kilku miesiącach wygląda na to, że koniec świata przeszedł bokiem, ale ciągle nie wiadomo, czy to już nowy początek. Ryzykując falstart, pytam osoby, które jak dotąd przetrwały wynikły z pandemii kryzys, o sposoby na udany restart.
Chata Wędrowca: Przebudzenie
W Bieszczadach nie było tak pusto od czterdziestu lat. Ewa Żechowska, która przyjechała tu na początku lat 90., nigdy ich takich nie widziała. Rzuciła więc wszystko i poszła w góry. – Nie wiedzieliśmy, co będzie, więc przestaliśmy robić jakiekolwiek ruchy, poddaliśmy się. Korzystaliśmy z danego nam czasu, którego zwykle już w kwietniu nie mamy – wspomina. – To irracjonalne, ale czuliśmy raczej euforię niż panikę.
Jednak czas mijał i nadal nie wiedzieli, czy otworzą w tym roku restaurację. Klienci pytali, czy jakoś im pomóc, oferowali, że zrobią zrzutkę. Tego nie chcieli, bo uważali, że jeśli od prawie 20 lat czeka się u nich na stolik, to po prostu nie mogą prosić o wsparcie. Postanowili, że zrobią coś, co klientom sprawi przyjemność, a przy okazji im pozwoli zarobić. Tak zrodził się pomysł pocztówki dla stęsknionych. Podchwyciło kilkaset osób.
W maju wreszcie zaczął się sezon. Żeby był dobry, musieli dużo zmienić. Najpierw – role w firmie. Nie udało się skompletować zespołu, więc zamiast 20 osób, pracuje 13. Ewa musi czasem podawać do stołu, Robert kroić warzywa. Potem – flagowe danie Chaty, czyli naleśnik. Klasyczny gigant waży półtora kilo i jest wielki jak pizza. Kosztuje, w zależności od dodatków, około 45 złotych. Widząc, że turyści ostrożniej wydają pieniądze, zaproponowali wersję mini za pół ceny. Skrócili menu.
– Przywykliśmy do precyzyjnego planowania. Teraz staliśmy się elastyczni. Każdy dzień wykorzystujemy tak, jakby miał być ostatnim w biznesie – Ewa bierze pod uwagę, że Chata bardzo się zmieni. Rozsypał się system, według którego działali. Nowego jeszcze nie znają. To nie jest, rzecz jasna, łatwe, ale po latach rutyny działa jak przebudzenie.
Ania Kuczyńska: Koniec i początek
Wciąż ma tę kartkę przyklejoną do lampy, przy której pracuje. Trzy słowa, jedno pod drugim, zapisane szybko, żeby nie umknęły: „Hope, love, positivity”. Któregoś dnia, na początku pandemii, słuchała przy gotowaniu instagramowego live’a z fotografem Alexim Lubomirskim. Właśnie on powiedział, że nadzieja, miłość i pozytywne myślenie są teraz bardzo ważne. – Te na pozór trywialne hasła stały się dla mnie mantrą i jak się później okazało również inspiracją dla nowej kolekcji Stella.
Na początku roku czuła, że wszystko układa się po jej myśli. Mijało właśnie 10 lat, odkąd otworzyła flagowy sklep przy Mokotowskiej w Warszawie. Planom na przyszłość zdawało się nic nie zagrażać. W kwietniu podjęła jedną z najtrudniejszych decyzji w zawodowym życiu. Zamknęła sklep przy Mokotowskiej i przeniosła sprzedaż do internetu.
Teraz uczy się myśleć o marce w nowy sposób. Taki, który pozwoli jej przenieść do internetu to wszystko, co ważne w realu, a jednocześnie wzbogacić opowieść o to, co jest możliwe tylko online. Dodała do sklepu zakładkę z muzyką skomponowaną specjalnie dla marki i blog, w którym opisuje związane z kolekcjami historie. Planuje ważny dla niej dział ezoteryczny, a w niedalekiej przyszłości – gruntowną przebudowę strony.
Kolekcję Stella wypuściła później niż zamierzała. – Stella, czyli gwiazda, odnosi się do emocji, jakie towarzyszyły mi w trakcie pandemii. Inspirowana jest niebem, planetami, marzeniami i wszystkim tym, co pozwalało mi oderwać się od rzeczywistości – mówi.
Ania lubi popatrzeć w gwiazdy, ale gdy przyszło co do czego – okazała się człowiekiem czynu. Jest z tego dumna, tym bardziej, że jak na razie excel potwierdza intuicję – wskazuje wzrost sprzedaży o 20-30 procent. W przyszłość patrzy z ostrożnym optymizmem.
Jola Prochowicz: To jest spoko droga
Lubelska aktywistka Jola Prochowicz miała szerokie plany na wiosnę – prowadzenie spotkań z pisarzami, zajęć na uczelni, warsztatów z kompetencji międzykulturowych dla młodzieży w małych miejscowościach, pracę nad jesienną edycję festiwalu kina kobiet Demakijaż, zorganizowanie przeglądu filmów dokumentalnych Rzeczpospolita Polka. W grudniu założyła w tym celu fundację Camera Femina. Szykowała międzypokoleniowe spotkanie reżyserek, zarezerwowała miejsce, finalizowała rozmowy z dystrybutorami.
Lockdown oznaczał dla niej wyhamowanie nie tylko działania, ale też zarabiania – odwołano wszystko, za co dostawała pieniądze.
Pamięta pierwsze pandemiczne spotkania z przyjaciółmi z Camery Feminy. Odpalali Zooma, otwierali piwo i gadali. Najpierw o tym, jak w ogóle przetrwać, chwilę potem, jak uratować Rzeczpospolitą Polkę, wreszcie, jak wzmocnić projekt. Zaczęli przekładać real na online – organizować projekcje filmów i spotkania z reżyserkami w internecie. Internetowa edycja Rzeczpospolitej Polki udała się być może lepiej niż normalnie. Filmy i dyskusje obejrzało więcej niż sto osób, które pomieściłaby sala. Po drodze wymyślili cykl podcastów.
Jola – entuzjastka wyjazdów, spotkań z ludźmi i rozmów w terenie – zadomowiła się na Zoomie w minutę. Dzięki temu po kilku miesiącach pandemii może powiedzieć, że ma się lepiej niż wcześniej. Bo nie tylko z powodzeniem przeniosła tam spotkania i warsztaty, ale zyskała nowe okazje do zarabiania. Bywa koordynatorką techniczną cudzych spotkań, czasem kogoś szkoli z obsługi internetowych konferencji. Dotąd schowana w Lublinie, zyskała szerszy zasięg. – Pandemia wyleczyła mnie z kompleksu prowincji – mówi. – Wcześniej bałam się mówić o Demakijażu w kontekście ponadlokalnym, teraz zdałam sobie sprawę, że to ważne, dziś już międzynarodowe przedsięwzięcie. Przestałyśmy być regionalne.
Demakijaż odbędzie się w październiku. – Działanie uratowało mnie, gdy przez dwa miesiące nie przychodziły przelewy. Teraz mam wrażenie, że los mi mówi: „Jola, dobrze robisz, to jest spoko droga”.
De Revolutionibus: Dobro zwycięża
O ile puste Bieszczady mogą nieść ukojenie, o tyle pusty Kraków – jedynie wzbudzać niepokój. Pusta księgarnia w Krakowie – chyba tylko strach. Księgarnie nawet w mieście literatury to ryzykowny biznes. W największym skrócie – w rozliczeniach są pomiędzy wydawcami a hurtownikami, więc w miesięcznym bilansie liczy się nie tyle każdy stos, co każda sprzedana książka.
– Staliśmy się niewypłacalni z dnia na dzień – mówi Milena Gumienny, szefowa księgarni De Revolutionibus, przez bywalców zwanej De Revo. Mieli trochę szczęścia, bo już wcześniej szykowali się do uruchomienia sklepu internetowego, w którym zamierzali sprzedawać białe kruki i księgarniane gadżety. Odmrozili projekt, postawili sklep – z całym asortymentem – w parę dni. Pozostało przekonać klientów, że bez nich księgarnia nie przetrwa. Wymyślili hasło „Bądź z nami online, żebyśmy mogli pozostać offline”, do którego logo narysowała 19-letnia córka Mileny, tegoroczna absolwentka liceum plastycznego. Rozgrzali social media, w sukurs przyszła cała zdławiona kryzysem branża.
– W pierwszych dniach mieliśmy zamówienia za dwa-trzy tysiące złotych – wspomina Milena Gumienny. – Zaprzyjaźnieni klienci, nasi lokalni pisarze kupowali za tysiąc złotych, a w komentarzach pisali: „Trzymajcie się”, „Musicie przetrwać”, „Będzie dobrze”.
To motywowało. Każdego dnia połowa z sześcioosobowego zespołu przychodziła do księgarni pakować książki i zawozić do paczkomatów.
Jednocześnie Milena negocjowała z wydawcami. Bo choć – jak na trudny czas – sprzedaż szła świetnie, to jednak była czterokrotnie niższa niż wcześniej. – Przelewałam 200 zł zamiast tysiąca, żeby pokazać, że mam wolę spłaty. Dzięki temu miałam cały czas dostęp do nowości.
Te kilka tygodni umocniło w niej wiarę w sens literatury – zobaczyła, że ludzie sięgają po książki, by znaleźć w nich pocieszenie – i uzmysłowiło, że – jakkolwiek brzmi to patetycznie – najważniejszy jest człowiek. – Technologia nam pomogła, ale to życzliwość wydawców, zaangażowanie zespołu i postawa klientów sprawiły, że działamy. Okazało się, że dobro zwycięża.
Wars i Sawa: Przestajemy się ścigać
– Dzisiaj się uśmiechamy – mówi Iga Sekuła, współwłaścicielka warszawskich knajp Wars i Sawa i Ocho. Siedzimy w Ocho, wokół w bezpiecznych odstępach sporo ludzi, więcej niż przychodziło tu przedtem, jedzą, piją, pracują. Iga i jej wspólnik Marcin uśmiechają się, bo to miły widok, poza tym odrobili już straty z lockdownu, ale z wielką radością wolą poczekać. Nauczyli się, że do dobrego nie wolno się przyzwyczajać.
Pandemia zastała ich w chwili, gdy szykowali się do pierwszego wiosennego weekendu. – Staliśmy w blokach startowych i nagle ktoś powiedział: „nie biegniesz”. W pewnym sensie pobiegli. Wystartowali w wyścigu o pozostanie w grze.
Najpilniejsze stało się zorganizowanie dostaw i przekonanie klientów, że warto zamawiać. W restauracjach trwała parada pomysłów: ktoś zamieniał knajpę w warzywniak, ktoś proponował drinki w saszetkach, inni sprzedawali vouchery na przyszłość. Uwierzyli, że tak trzeba. Wymyślali atrakcję za atrakcją. Tymczasem rzeczywistość dawała o sobie znać – obroty spadły o 80 procent, decyzje, czy zamówić skrzynkę piwa, wymagały narady, bywały dni, gdy na koncie mieli stówę. – Okazało się, że specjalne akcje nie działają. Klienci po prostu chcieli lunchu – mówi Marcin Sekuła. – W połowie kwietnia zdecydowałem, że przestajemy się ścigać, a zaczynamy szykować do otwarcia.
Nie znając żadnych terminów, zabrali się do malowania stołów, urządzania – tym, co mieli w garażu – plenerowej miejscówki przy Nowym Teatrze, układania menu i obmyślania drinków. Wystartowali ostrożnie i choć idzie lepiej, niż sądzili, pewni są tylko jednego – trzeba założyć fundusz kryzysowy.
* * *
Na Bemowo wciąż nie dojechałam, ale zdążyłam odwiedzić Kraków. Spotkałam przyjaciół, w tym adresata bieszczadzkiej pocztówki i zajrzałam do De Revo. „To będzie bardzo dobry rok” – pisała pod koniec lutego na facebooku Milena Gumienny na wieść o dofinansowaniu ważnego cyklu spotkań autorskich. Odbywają się teraz, kilka miesięcy później, w reżimie sanitarnym, transmitowane online. Rok, jaki jest, wszyscy wiemy.
* Pełną wersję tekstu znajdziecie we wrześniowym wydaniu magazynu „Vogue Polska”
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.