„Czas porzucenia” wciąga w otchłań i odsłania pokłady szaleństwa, które prezentują w sumie sztampowy temat w świeżym kontekście. Ferrante porwie was albo odrzuci, ale na pewno nie pozostawi obojętnymi.
Tę niewielką książkę Elena Ferrante napisała, zanim neapolitańska tetralogia przyniosła jej międzynarodową sławę. Do rąk polskich czytelników trafia w momencie, kiedy pisarka ma już uznaną pozycję i wielu oddanych miłośników. Czytamy jej wcześniejszą powieść przez pryzmat cyklu, z zaostrzonym apetytem, ale też z wygórowanymi oczekiwaniami.
Czy „Czas porzucenia” im sprostał? Zdania są podzielone. Jedni recenzenci piszą, że to powieść nieudana, egzaltowana i niewiarygodna, zaledwie wprawka przed cyklem neapolitańskim. Inni – przeciwnie – że jest bardzo prawdziwa i opisuje życie wraz przynależnymi mu wszelkimi odcieniami szaleństwa.
„Genialna przyjaciółka” i trzy kolejne tomy sagi opowiadającej o relacji Lili i Eleny sprzedały się na całym świecie w milionach egzemplarzy. Ferrante penetruje w powieściach meandry kobiecej (a może po prostu ludzkiej?) przyjaźni pełnej czułości i zaangażowania, ale też niewolnej od zazdrości czy braku szczerości. Oddaje także specyfikę Neapolu – głośnego, dzikiego, brudnego, fascynującego włoskiego miasta.
Cykl doczekał się wersji serialowej – w HBO od niedawna można oglądać drugi sezon „Genialnej przyjaciółki”. Przyniósł też sławę autorce. Sławę specyficzną, bo Ferrante nie udziela wywiadów, nie pokazuje się publicznie, jej tożsamość pozostaje tajemnicą. Dziennikarze wciąż próbują odkryć, kim jest pisarka, i raz na jakiś czas publikują sensacyjne artykuły: a to, że pod pseudonimem Ferrante ukrywa się tłumaczka literatury na włoski, a to, że popularna pisarka to mężczyzna, który na co dzień jest naukowcem pracującym na jednym z włoskich uniwersytetów. Żadna z tych rewelacji nie została potwierdzona.
Wiemy natomiast, że autorka powieści miała wpływ na ostateczny kształt serialu, zatem oglądamy tam świat zgodny jest z jej wizją. A jest to świat dwóch kobiet – zupełnie różnych, ale splecionych więzami silnych uczuć na całe życie.
Na szczęście nie używamy już w Polsce określenia „literatura menstruacyjna”, które w latach 90. odnosiło się do książek pisanych przez kobiety i przedstawiających kobiece doświadczenie. Ciągle jednak zbywane bywają lekceważącym terminem „czytadło”. Również książki Eleny Ferrante czasami tak są w Polsce nazywane. Niesłusznie. Kobieca perspektywa, słabiej reprezentowana niż męska, jest równoprawna. Wciąż piszemy herstorię, podobnie zresztą jak historię, ale w tej pierwszej jest więcej luk do zapełnienia.
„Czas porzucenia” to książka, której bohaterką jest kobieta w przełomowym momencie życia. Olga, 38-letnia Włoszka z Turynu, zostaje porzucona przez męża. Z czasem okazuje się, że odszedł od niej do o wiele młodszej kobiety. Pozostawił Oldze dzieci, owczarka niemieckiego i dużo pytań, na które trudno jej znaleźć odpowiedź.
Od pierwszych zdań czytelnik ma wrażenie, że gdzieś już czytał tę opowieść o zanurzeniu się w rozpaczy i mozolnym wychodzeniu z samego dna, bo „Kobieta zawiedziona” ukazała się przecież po raz pierwszy ponad 40 lat temu. Od nawiązań do Simone de Beauvoir nie ucieka zresztą sama Ferrante. Przywołuje także „Annę Kareninę”.
Z każdą stroną okazuje się jednak, że jeżeli jest to „Kobieta zawiedziona”, to od czasu „Drugiej płci” przeszła drugą drogę. Osunęła się w dzikość i szaleństwo, zatańczyła z wilkami, wypuściła na światło swoją mroczną stronę. To nie jest mieszczańska, poprawna przedstawicielka średniej klasy zachowująca konwenanse i pozory. To kobieta niebezpiecznie balansująca pomiędzy utratą kontroli nad życiem a codziennością, która wymaga od niej obecności i przytomności. Olga musi zajmować się dziećmi, którymi ojciec długo zupełnie się nie interesuje. Scena uwięzienia w domu razem z podopiecznymi jest męcząca, ale trzyma w napięciu do ostatniego zdania.
„Czas porzucenia” to opowieść, która powstała po trzeciej fali feminizmu. Bohaterka ma wybór, jak przeżyć trudną życiową sytuację, i go dokonuje. Przeżywa rozpacz uczciwie, krok po kroku. Nie ucieka od trudnych emocji. Na końcu tej wymagającej drogi czeka na nią nagroda – po przejściu przez ciemność może żyć po swojemu. Ze zdumieniem odkrywa, że jej mąż wciąż kręci się wokół własnej osi. „Czas porzucenia” to – w przeciwieństwie do „Kobiety zawiedzionej” – opowieść o rozwoju.
Ferrante sprytnie używa języka do pokazania stanów emocjonalnych bohaterki. Kiedy Olga jest wściekła, nie panuje nad sobą, ucieka do znanego z dzieciństwa neapolitańskiego slangu, często pełnego wulgaryzmów i obraźliwego. Gdy zaczyna panować nad sobą i swoimi uczuciami – mówi poprawną, elegancką włoszczyzną, godną mieszkanki bogatego Turynu. Ten sam manewr Ferrante zastosowała w cyklu neapolitańskim. Z pewnością jest prawdziwym wyzwaniem dla tłumacza, ale świetnie oddaje charakter różnic pomiędzy północą a południem Włoch.
Dziwnie czyta się „Czas porzucenia” Eleny Ferrante teraz, w trudnym czasie pandemii, która szczególnie doświadcza Włochy. Pod powiekami mamy raczej sznury ciężarówek wywożących trumny z ciałami ofiar koronawirusa niż pastę, wino i przyjemności. I nie wiadomo, ile wody będzie musiało upłynąć w Arno czy Tybrze, aby czas usunął spod powiek dramatyczne widoki z Bergamo. Tymczasem Ferrante funduje nam opowieść o włoskim duchu, o włoskim mieście, włoskim świecie. Niełatwo się z tym dzisiaj mierzyć.
Nie mogę wam zagwarantować, że „Czas porzucenia” was zachwyci, choć jest na to spora szansa. Jest jednak duże prawdopodobieństwo, że jeśli weźmiecie tę książkę do ręki, to w końcu przestaniecie śledzić słupki obrazujące rozwój pandemii, porównywać liczby osób zakażonych i ofiar wirusa w rozkładzie międzynarodowym i lokalnym. Nie jest łatwo skoncentrować się wśród bodźców atakujących nas teraz zewsząd, a „Czas porzucenia” wciąga. Luksus dzisiaj nie do przecenienia.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.