Kilkanaście lat temu usłyszała od szefa jednej ze stacji telewizyjnych, że „nikt nie chce oglądać na ekranie lesbijki”. Dziś „The Ellen DeGeneres Show” to amerykańska instytucja zaufania publicznego. Ale czy DeGeneres nie wpadła w sidła własnego wizerunku?
„Bądźcie dla siebie dobrzy” – tym zdaniem Ellen DeGeneres kończy zawsze swój program. Kończy go tak, trzeba dodać, już od szesnastu lat. Jej „The Ellen DeGeneres Show” stał się nie tylko telewizyjną oazą dobroci, miłości i serdeczności, ale nawet więcej, amerykańską instytucją zaufania publicznego. Nie ma więc w niej miejsca na mocną krytykę, żarty po bandzie, czy jakiekolwiek kontrowersje. Są za to miłe rozmowy z celebrytami, utalentowane dzieci, gwiazdy mediów społecznościowych i filmiki z kotkami. Krótko mówiąc, wszystko, co nadawany w środku dnia rodzinny program mieć powinien. Sama Ellen też zdaje się być absolutnie spełnioną kobietą: jest sławna i bogata (w zeszłym roku zarobiła blisko dziewięćdziesiąt milionów dolarów), ma wspaniałą żonę (znaną w Polsce z serialu „Ally McBeal” Portię de Rossi), piękny dom (niejeden), wór prestiżowych nagród i odznaczeń z Prezydenckim Medalem Wolności włącznie, a nawet własny The Ellen Fund, zajmujący się ratowaniem goryli w Rwandzie. Jednak to idylliczne życie zaczęło jej ostatnio, jeśli nie uwierać, to na pewno nie wystarczać. Czy „ukochana lesbijka Ameryki” ma dość?
Pierwszym znakiem zapowiadającym zmianę było zarzucenie weganizmu, co spodobać się roślinożercom nie mogło. Szczególnie na Zachodnim Wybrzeżu, gdzie rodzą się wszelkie postępowe nowinki. Powiedzenie o tym publicznie było więc bardzo ryzykowne. Przyznając się do zjedzenia ryby, można zostać okrzykniętym nieczułym mordercą. Ellen się jednak udało. I to mimo tego, że podkładała głos w rybiej kreskówce „Gdzie jest Nemo?”. W wegańskim świecie zapanował smutek, w oceanach strach, a w studiu telewizyjnym w kalifornijskim Burbank – chwile niepewności. Uff, jakoś poszło.
pierwszego od piętnastu lat stand-up special „Ellen DeGeneres: Relatable”. Gwiazda nakręciła go w Seattle przy pękającej w szwach, głównie kobiecej i wielbiącej ją, widowni. Wieczór był na pewno wspaniały, ale recenzje już niekoniecznie. Nie były złe. Charakteryzowały się raczej brakiem entuzjazmu. Ale jak tu wykrzesać z siebie iskry podniecenia, jeśli przez godzinę trzeba słuchać bezpiecznych żartów o lataniu samolotem, jedzeniu w restauracjach, reklamach leków czy kupowaniu butów. Jeśli zestawić „Relatable” chociażby z „Growing” Amy Schumer czy „Nanette” Hanny Gadsby (jeden i drugi stand-up można oglądać także na polskim Netliksie), dostajemy produkt – jakby to ująć dyplomatycznie – niedoprawiony. Jest jednakowoż w stand-upie Ellen moment, na który warto zwrócić uwagę. To jej żarty z tego, że nie ma prawa do niesympatycznego zachowania, gorszego dnia, czy dosadniejszego komentarza. Nie może ani się na nikogo zdenerwować, ani nawet zatrąbić, bo przecież hasło „bądźcie dla siebie dobrzy” obowiązuje także ją. To się nazywa wpaść we własne sidła.
Trzecim sygnałem jest jej wywiad dla „New York Timesa”, z którego już jasno wynika, że Ellen DeGeneres ma ochotę na coś nowego. Gwiazda mówi wprost, że o tym myśli, bo przedłużyła tylko o rok kontrakt na prowadzenie swojego show (do wiosny 2020 roku), bo wspomniany stand-up, bo różne pomysły na radio czy podcast. I ma w tym, trzeba powiedzieć, mocną sojuszniczkę – własną żonę, która mówi, nie bez racji, że nie trzeba wcale do końca życia prowadzić jednego programu.
Życie Ellen DeGeneres, która niedawno przekroczyła sześćdziesiątkę, to nie tylko kawał historii amerykańskiego showbizu, ale także świadectwo wielkich zmian obyczajowych. Kiedy dobiegając pod koniec lat dziewięćdziesiątych do trzydziestki, jej kariera komediantki z własnym sitcomem w telewizji ABC rozkwitała, postanowiła dokonać coming outu. Wyjawiła światu sekret, który – jak sama wielokrotnie mówiła – zjadał ją od środka. „Jestem lesbijką” – te dwa słowa wypowiedziane w końcu publicznie wywróciły jej życie do góry nogami, z siłą nieprzewidzianą chyba nawet przez nią samą. ABC wstrzymało emisję sitcomu, odwołano wszystkie jej występy, a telefon po prostu przestał dzwonić. Zapanowała trwająca trzy lata depresyjna cisza, przerywana tylko od czasu do czasu pełnymi pogardy komentarzami homofobów albo „lesbijskimi” żarcikami kolegów po fachu. Ellen znalazła się, jeśli nie w piekle, to na pewno w czyśćcu. Ale w końcu z niego wyszła, choć wymagało to od niej wielkiego hartu ducha i jeszcze większe odwagi. Bardzo jej wtedy pomogła Oprah Winfrey, zapraszając Ellen do swojego legendarnego programu. Sama dostała rykoszetem od swoich najwierniejszych fanek, którym nie podobało się „promowanie dewiacji”. Najważniejsze, że dzięki temu Ellen DeGeneres zaczęła krok po kroku swój powrót tam, gdzie należne jej miejsce.
Dzisiaj stoi na jego szczycie, będąc jedną z najbardziej lubianych i najlepiej opłacanych celebrytek świata (trzydzieści dwie nagrody Emmy i spektakularna fortuna mówią same za siebie). Jeszcze szesnaście lat temu, próbując wrócić na mały ekran, usłyszała od szefa jednej ze stacji telewizyjnych, że „nikt nie będzie chciał oglądać tej lesbijki”. Tymczasem okazało się, że jest dokładnie odwrotnie. Cała Ameryka chce oglądać tę lesbijkę. Pytanie tylko, czy ona sama nie ma już dość.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.