„Trucizna” Marty Ziółek w Polskim Teatrze Tańca w Poznaniu to utkany z mikrohistorii spektakl autobiograficzny, który zadaje pytanie o społeczny wymiar tańca, jego współczesną moc i o to, czy tą mocą można dzisiaj coś zmienić.
Celniej Marta Ziółek ze swoim pomysłem trafić nie mogła. Podczas gdy cały świat opanowuje „zaraza”, czyli koronawirus COVID-19, reżyserka i choreografka zaprasza na swój spektakl „Trucizna”, zainspirowany inną zgoła epidemią – tańcem. Tak, to nie żart. Taniec, jak się okazuje, też może być zaraźliwy. Nie tylko w metaforycznym tego słowa znaczeniu (komu nie chodziła nóżka przy wpadającym w ucho rytmie?), ale jak najbardziej medycznym (?), społecznym (?), religijnym (?). Znaków zapytania jest sporo. W każdym razie stan ten specjaliści określają mianem choreomanii, „szaleństwem tańca” opanowującym ludność w rozmaitych zakątkach Europy już jakieś 1300 lat temu, ze szczególną intensywnością w wiekach średnich, co odnotowują odpowiednie kroniki. I nie były to jakieś marginalne choreomanie kilku tańcem opętanych osób, ale nieraz wydarzenia idące w setki uczestników. Jak choćby to z końca czternastego stulecia w Akwizgranie czy z początków wieku szesnastego w Strasburgu, owiane legendą do dzisiaj. Tańczyło wówczas na ulicach miasta zatrzęsienie ludzi. Tańczyło nie tylko do utraty tchu, lecz także nieraz i życia, a powody jego końca były różne – najczęściej kompletne wycieńczenie.
Przyczyny tego i innych tanecznych szałów nieznane są właściwie do dzisiaj. Ówcześni sądzili, że dotyka osoby gorącokrwiste, cokolwiek by to miało znaczyć. Jednak prawda jest taka, że „gorąca krew” zdawała się być jedynym wytłumaczeniem z powodu braku innych, bardziej sensownych. Jedno jest pewne, tańczący w szale wprowadzali nie tylko niepokój, ale czasem i strach, bo robili coś na wskroś transgresyjnego. Taniec zakłócał panujący spokój, obowiązujący obyczaj, chwiał miejscowymi strukturami społecznymi, wychodząc bezczelnie poza szablon. Stawał się, krótko mówiąc, niebezpieczny dla władzy świeckiej i kościelnej, a przynajmniej podejrzany. Ni stąd, ni zowąd taniec pokazywał swoją siłę.
Widać ją było zresztą od zawsze, gdyby się kulturze przyjrzeć uważniej. Widać ją i we włoskiej tarantelli, dzisiaj tradycyjnym tańcu ludowym, a niegdyś bardzo energicznej ruchowej „procedurze medycznej”, stosowanej po ukąszeniu przez tarantulę (w szale trzeba było wówczas ruszać wszelkimi członkami, by zdrową krew od trucizny oddzielić). Widać i w chasydzkiej modlitwie, opartej przecież na masowym ekstatycznym, w gruncie rzeczy, tańcu. Wierzą bowiem ci wywodzący się ze wschodniej Europy żydowscy sekciarze, że Pana wielbić należy nie tylko całą duszą, lecz także całym ciałem. Moc takiej ekstazy zna świat od pradziejów do dzisiaj: od natywnych Amerykanów i Maorysów do uczestników berlińskiej Love Parade i nowojorskich voguerów czy krumperów. Czasy się zmieniają, a na choreomanię nie wynaleziono nadal szczepionki.
Nie chciałaby tego, zdaje się, ani Marta Ziółek, ani jej realizatorska ekipa, ani zespół poznańskiego Polskiego Teatru Tańca w Poznaniu, który zaprasza nas nie tylko do historycznej podróży przez rozmaite choreomanie, lecz także próbuje, całkiem skutecznie, zająć się nimi w zupełnie aktualnym kontekście. W dodatku często także osobistym, bo jak tu nie skorzystać z okazji pracy z 16-osobowym zespołem tancerzy i tancerek, z których każdy ma swoje własne w tym zakresie doświadczenia. W tym sensie spektakl Ziółek nie jest li tylko opowieścią „w sprawie”, nie jest tylko opanowaną na próbach sekwencją kroków i ruchów zaaplikowanych przez choreografkę, ale znakomicie zintegrowaną konstrukcją złożoną z osobistych doświadczeń wykonawców i wykonawczyń. I to bardzo różnych, bo każdy przechodzi inaczej rozmaite epidemie. Jedni niemal bezobjawowo, inni z większymi problemami, jeszcze inni wymagają natychmiastowej hospitalizacji. Trucizna może zabić, ale też przecież (tak właśnie działa szczepionka) zaaplikowana w odpowiedniej dawce uodpornić i pomóc. Zarówno większej grupie, jak i poszczególnym osobom. W tym sensie można uznać „Truciznę” za w dużej mierze utkany z mikrohistorii spektakl autobiograficzny, który zadaje ważne pytanie o współczesną moc tańca, o jej społeczny wymiar i o to, czy tą mocą można by dzisiaj coś zmienić.
Spektakl to w końcu – trzeba jasno powiedzieć – świetnie ogarnięty dramaturgicznie, atrakcyjny wizualnie i muzycznie, niepozbawiony humoru, bardzo kampowy i queerowy oraz, co ważne, wznoszący Marę Ziółek i jej bandę na wyższy poziom formalny. Bo czym innym jest kameralne przedsięwzięcie w Komunie Warszawa, a czym innym duża scena poznańskiego Zamku. Ziółek pokazuje „Trucizną”, że jest gotowa na znacznie większe wyzwania niż dotychczas, a znakomici tancerze i tancerki Polskiego Teatru Tańca w Poznaniu, że nie muszą ciągle grać tych przedstawień z linearnymi historyjkami, bo – już naprawdę – ile można?
„Truciznę” w reżyserii i z choreografią Marty Ziółek można oglądać w Polskim Teatrze Tańca w Poznaniu. Najbliższy spektakl odbędzie się 24 marca w w Regionalnym Centrum Kultury „Fabryka Emocji” w Pile.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.