Pod koniec 2022 roku nakładem wydawnictwa Osnova ukazała się biografia „Ostatnia pieśń miłosna. Biografia Joan Didion” Tracy’ego Daugherty’ego w tłumaczeniu Kai Gucio. Jako że kariera pisarki rozpoczęła się od zwycięstwa w Prix de Paris w 1955 roku, ogłosiliśmy konkurs literacki dla naszych czytelników. Przez sześć tygodni jurorki Sylwia Chutnik, Mira Marcinów, Grażyna Plebanek i Agata Tuszyńska pod przewodnictwem Kasi Jordan-Kulczyk czytały zgłoszone eseje. Tekst zwyciężczyni, Ewy Grochowskiej, ukazał się w magazynie „Vogue Polska”. Nagrodą za zdobycie drugiego i trzeciego miejsca jest publikacja na Vogue.pl. Na początek prezentujemy esej Idy Marszałek.
Mojej mamie ukradli dżinsy.
Rzadko mówi o ubraniach, ale gdy już podejmuje ten temat, zawsze przypomina sobie o tych dżinsach. Wranglerach kupionych w peweksie, za dolary, które dziadek zarobił na statku.
Wyobrażam je sobie: w kolorze głębokiego błękitu, z wysokim stanem, pewnie okropnie sztywne. Nie mogła się nimi nacieszyć. Kiedy ćwiczyła na wuefie, ktoś wyciągnął je z szafki.
Tego dnia wracała do domu w samym fartuszku, opłakując odebrane marzenie.
Ale jak się okazuje, nie istnieje limit marzeń, które można odebrać. Drugą parę ukradli jej z balkonu, gdy świeżo wyprany denimowy błękit płowiał w słońcu. Rodzina mieszkała na parterze, wystarczyło wyciągnąć po nie rękę. Złodzieje mogli odsprzedać spodnie, ale możliwe, że sami je nosili, zbierając po drodze zazdrosne spojrzenia. Marzenia to przecież coś, co nas łączy.
Mama mówi mi, że zamiast skupiać się na pogoni za dużymi marzeniami, koncentrowali się na tych mniejszych. I tak każde z nich trzeba było sobie w PRL-u „wykraść”, oszukać przeznaczenie. Guma balonowa Donald z maleńkim komiksem – rarytas, na który mój tata kilka razy wysępił pieniądze. Pomarańcze rzucane z okazji Wigilii – kilka godzin stania w kolejce, ale kto by nie stał. Słabością mojej mamy wciąż są Maltanki. Herbatniki zanurzone w szczypiącym język wyrobie czekoladopodobnym.
Targowisko próżności. W Warszawie był to bazar Różyckiego, w mojej rodzinnej Stalowej Woli – miejski ryneczek. Ciuchy przyjeżdżały z Zachodu pokrętną drogą. We wsi Pławo ktoś miał na emigracji rodzinę. Przysyłali paczki, które potem lądowały na targu. Tam szare tłumy stawiały się w poszukiwaniu kolorowej tożsamości. Ręce nurkowały w kontrastujących z krajobrazem pstrokatych stertach. W smrodzie zgniłych liści sałaty i przy pokrzykiwaniach przekupnych bab szukano siebie. Ze stosów wygrzebywano kurtki z demobilu, sukienki z nadrukiem, skóry i dżinsy. Obce wartości, obce mody, a pasowały jak ulał.
A może jednak były nasze? Myślę o tym, że w 1958 roku na ekrany kin wszedł „Popiół i diament”, gdzie Zbyszek Cybulski wystąpił w amerykańskiej kurtce wojskowej M43. Wyciągniętej z własnej szafy. Pewnie kupił ją na bazarku. Skóra, którą nosił w „Pokoleniu”, była pożyczona od Andrzeja Wajdy. Słyszałam, że znaleziona pod Halą Targową we Wrocławiu. Całości image’u aktora dopełniały dżinsy. Nosili je buntownicy. Kto odznaczał się na tle chodnikowej płyty, wyrażał swoje zdanie głośno i wyraźnie. Dwadzieścia lat później, w „Człowieku z marmuru”, Krystyna Janda miała już na sobie pełny dżinsowy strój: dzwony i koszulę. Bunt narastał.
„Dżinsy są stylem życia, a wiemy, jak łatwo ideologie wywodzą się ze stylu. Pewien młodzieniec z Polski zapytany, dlaczego wydał równowartość całomiesięcznego utrzymania na parę trudno dostępnych prawdziwych levisów, odpowiedział: »Można sobie wyobrazić życie bez nadziei, bez miłości i bez szczęścia, ale bez dżinsów żyć się nie da. Nie jest się zaakceptowanym jako istota ludzka«” – zauważył Leopold Tyrmand.
W mojej rodzinie prawdziwym człowiekiem mody był dziadek. Może nie wiedział, co pokazują na paryskich wybiegach, ale z Ameryki Południowej i Kanady przywoził do domu buty. Zazwyczaj sportowe, ale raz załatwił mamie piękne czarne obcasy bez pięty. Kiedy zbliżał się termin wyjazdu, jego córki stawały boso na papierze i robiły obrys swoich stóp. Kartoniki ze szkicem dziadek składał i chował do podróżnego plecaka. Nie było go pół roku. Kiedy wracał, kupione pary mogły już nie pasować. Ale i tak były lepsze niż te ze sklepu. Jak w Stalowej rzucili buty, zbiegało się całe miasto. Kilka godzin czekania, a potem wszyscy chodzili w tym samym, jedynym dostępnym modelu.
– My to tak bardzo nie zwracaliśmy uwagi, kto w czym chodzi – mówi ciocia i zaraz dodaje: – Ale jak tato przywiózł buty albo kupiliśmy sobie jakieś na wakacjach w NRD, to wszystkim się podobały. Takie oryginalne były.
Nagle przypominam sobie, że w Stalowej Woli była pani, do której babcia zaciągnęła mnie, kiedy miałam kilka lat, by uszyć granatowy mundurek. Dopytuję o nią. Pani Wanda mieszkała przy Alejach Jana Pawła II. To do niej chodziło się spełniać marzenia. Do jej drzwi pukało się z radosnym zniecierpliwieniem, niosąc pod pachą materiał. Mówią mi, że choć była samoukiem, uszyć potrafiła wszystko. Czasem nie brała nawet miary. Spojrzała tylko i już wiedziała, ile metrów tkaniny trzeba kupić. Wykroje były w ściąganych z Niemiec czasopismach, a jeśli nie było, to trudno, szyło się „na oko”. W mieszkaniu praktycznie nie zamykały się drzwi, wychodzący i przychodzący mijali się w progu. Z terminami krucho, trzeba było czekać, jednak moja rodzina miała chody. Dziadek jeszcze za dzieciaka grywał w piłkę z mężem pani Wandy.
Ubrała do ślubu babcię, mamę i ciocię. Wszystkie trzy ożywiają się, gdy opisują mi swoje suknie. Ale pretekstu, by wpaść z wizytą do krawcowej, szukało się częściej. Sławne mieszkanie miało szczególną atmosferę. Ponoć czuć było ten obezwładniający rodzaj wolności, do którego dziś jesteśmy przyzwyczajeni. Od ilości możliwych krojów kręciło się w głowie. Który wybrać? Mama poprosiła o koszulę, której zdjęcie wypatrzyła w gazecie. W kolorze masła, upstrzoną czarnymi kropeczkami, z bufiastymi rękawami i kołnierzem Piotrusia Pana. Prosto z Nibylandii. Koszula przetrwała zmianę ustroju, wyprowadzki, studenckie życie, aż zamaszystym ruchem wylądowała w moim nastoletnim pokoju. Kawałek materiału bardziej doświadczony ode mnie.
– Nie chcesz takiej? Zobacz, jaka ładna!
Przygarniam ją do siebie, noszę do dżinsów z wysokim stanem. Bluzka, ta jedyna, wybrana spośród tysiąca innych modeli, ginie w mojej szafie, w oczopląsie kolorowych wieszaków.
Jest 8.45. Kolejka długa, na trzy piętra. Starzy, młodzi, wszyscy czekamy. Słychać nerwowe szuranie stóp i chrząknięcia. Z przodu ktoś usiłuje się wepchać. Głosy sprzeciwu, lekkie przepychanki. Mamy już rok 2022 i za piętnaście minut zaczyna się ostatni dzień przed dostawą, wszystko po dwa złote. W ciucholandzie, do którego chodzę, obowiązuje system koszyczkowy – wejdzie tylko tyle osób, ile dostępnych koszyczków. Kolejna partia ludzi zostanie wpuszczona, dopiero gdy pierwsi zrobią zakupy i odłożą koszyczek na miejsce.
Wchodzi pierwsza grupa. Być może to ci, którzy otarli się o pomysł rozbicia namiotu na klatce schodowej postsocjalistycznego budynku. Albo chociaż rozważali zabranie ze sobą karimaty. Patrzę, jak chmara wylewa się do obszernej sali i zaczyna nurkować w drewnianych skrzynkach wypełnionych marzeniami. Gdzieś tam są kaszmiry, gdzieś czekają wełniane płaszcze, może ręka natrafi na sukienkę Missoni albo bluzkę, którą w latach 50. minionego wieku uszyto na zamówienie pewnej angielskiej arystokratki.
Inne czasy, grzebanie to samo.
I znajdują. Rzeczy podobne do tych, które kiedyś wykopywano na bazarze. A może nawet dokładnie te same rzeczy. Podziwiam je z nieprzekraczalnej linii startu, kiedy w koszyczkach są niesione do kasy. Następny właściciel napisze kolejny rozdział ich historii. Zaciągnie nitkę, nadwyręży szwy. Nada sens.
Z windy na ostatnim piętrze, zaraz przed ciucholandem, wysiada młoda dziewczyna. Widzę jej zdziwienie. Nie wchodziła po schodach, więc musiała nie zauważyć czekających. Zbiera się na odwagę.
– Ja tylko po jedną, konkretną rzecz. Wczoraj wypatrzyłam, czy mogę...?
Pierwsze osoby w kolejce kiwają niechętnie głową. Jedna pani, w futrze, po sześćdziesiątce, się wyłamuje:
– A z jakiej racji? Kolejka jest.
– Młoda, to nie wie, że po najlepsze rzeczy swoje trzeba odstać.
Ta kolejka to w nas została.
Pięć minut drogi autem, dziesięć autobusem. Tyle wystarczy, żebym od ciucholandu dostała się do najbliższej galerii handlowej. Tam znane sieciówki, najnowsze trendy. Mogłabym szybko, pewnie, bez kolejek. Ale są też minusy. Po pierwsze: za drogo. Kryzys jest, a w lumpie za dwa złote. Po drugie: za łatwo. Takie to ma każdy. Szary tłum nabrał kolorów, ale masowy przekaz pozostał bez zmian. Narzuca się kolejne mody, przychodzą szybko i odchodzą gwałtownie. Dziś na marmurowej półce, jutro na śmietniku. Choć kiedyś się starałam, za zmianami trudno było mi nadążyć. By wyłamać się z zaklętego kręgu, ochronić przed bylejakością i sztampą, zaczęłam grzebać.
Robiąc zakupy, też wyrażamy siebie.
Czasem kupuję coś od Magdaleny. Na Instagramie prowadzi vintage shop i uważa, że ubrania mają duszę. Kolekcjonuje je od dziecka. Pamięta każdą sprzedaną rzecz. To już nie tania odzież, a bardzo komuś droga. Sklep nazywa się Wasteland Closet, ja bym powiedziała, że raczej ziemia obiecana. Preriowa sukienka i koszula z rumuńskim haftem z lat 70., ręcznie wysadzana koralikami torebka marki Ed B. Robinson z lat 40., czółenka Salvatore Ferragamo w kolorze pralinki, tęczowe klapki od Prady, impresjonistyczny kostium kąpielowy z lat 50. XX wieku. Rzeczy kochane, pielęgnowane, noszone latami. Niedługo znów je ktoś pokocha. Jak w biurze matrymonialnym zostaną połączone z przeznaczonymi im osobami.
Ciuchy sprzedają się szybko. Wystarczy sekunda nieuwagi, zbyt późne kliknięcie, a sukienkę sprząta mi sprzed nosa @amelka777. Niektórzy mają jeszcze nadzieję, że rezerwacja się zwolni. „Stoję w kolejce po to cudo” – piszą w komentarzach. W internecie też kolejki. Wszyscy chcą mieć wełniany sweter z owcami z lat 80., bo taki nosiła kiedyś księżna Diana. Ciekawe, kto nosił te, które teraz zbierają polubienia na Instagramie. Magdalena próbuje się tego dowiedzieć. Wyśledzić poprzedniego właściciela ubrania nie jest łatwo. Opowiada mi, jak się do tego zabrać. Najpierw trzeba uważnie przestudiować metkę. Z jakiego materiału jest wykonana, co jest na niej napisane, jaką czcionką, jakich nici użyto. W ten sposób określa się wiek. Jeżeli metki nie ma, bada się szwy, sposób uszycia, materiał, zamek, guziki. Rozkłada na czynniki pierwsze ciuchowe DNA. Informacji szuka się w książkach, gazetach, filmach, godzinami przegląda archiwa, pisze do prywatnych kolekcjonerów, zadaje pytania, nad którymi nikt nigdy się nie zastanawiał. Czasem spektakularnych rezultatów nie ma, a czasem okazuje się, że biała, edwardiańska sukienka należała do bogatej Europejki mieszkającej w Nowym Jorku. Kolekcjonerki sztuki, która miała w domu całe mnóstwo obrazów i rzeźb, a w szafie ubrania z XIX i początków XX wieku, po babciach.
Z sukienką rozłączyła ją dopiero śmierć.
Ponad sto lat po tym, jak ktoś dał jej kształt, koronkowa mgiełka odbyła samotną podróż do Polski. Będzie świadkiem kolejnego, czwartego już życia. Łącznikiem między przeszłością a teraźniejszością. Wspólną własnością ludzi, którzy nigdy się nie spotkali.
Patrząc na wiekowe ubrania na instagramowym feedzie, myślę, że tę samą sukienkę każde pokolenie używa po swojemu. Dobiera współczesne buty, torebkę, charakter. Dopisuje kolejną tożsamość. Dla pierwszej kobiety, która ją nosiła, była codziennością. Strojem zakładanym na popołudniowe herbatki w ogrodzie. W podobnych siedziały przy stole jej towarzyszki, leniwie sącząc napar z filiżanek. Na nowej właścicielce będzie już widokiem niecodziennym, reliktem, puzzlem z innej, dawno zawieruszonej układanki. Bagaż doświadczeń wyróżni ją z tłumu.
„Odzież na wagę”, „Ciucholand”, „Second hand”, „Sklep z odzieżą używaną”, „Tania odzież”. Ile szyldów, tyle synonimów – tak przedstawia się pejzaż ulicy Targowej w Warszawie. Zaraz obok słynny bazar Różyckiego, duch przeszłości.
Wybieram jeden z mniejszych lumpeksów, w bocznej uliczce. Po chwili wdycham kojący zapach naftaliny. Wieszak po wieszaku, rozpracowuję stojak uginający się pod ciężarem spodni. Nagle moja ręka natrafia na sztywny, błękitny dżins.
Wranglery z lat 70. W moim rozmiarze. Biorę do domu i pokazuję mamie. – A wiesz, miałam kiedyś takie. Tylko mi ukradli.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.