Mój brat w szpitalu psychiatrycznym stał się kaleką i niemową, ale do śmierci wymawiał wyraźnie dwa słowa: Auschwitz i Dachau, hasła klęski moralnej i zbrodni nie do wyrażenia wprost w sztuce i literaturze – mówi artystka i pisarka Ewa Kuryluk. Właśnie ukazała się ostatnia część jej rodzinnej trylogii.
22 maja ukazała się „Feluni”, książka zamykająca twoją rodzinną trylogię. Następnego dnia otworzyłaś w krakowskiej galerii Artemis ostatnią żółtą instalację, za rok pokaże ją poznańska galeria Ego. Wystawom towarzyszy katalog „Moje żółte lata”, podsumowujący 19 lat twojej pracy artystycznej. Czy tym samym zamykasz w literaturze i sztuce okres, w którym badałaś historię rodziny?
Tak, zamykam, ale inaczej, niż to było w planie. 11 kwietnia 2019 roku miała się otworzyć w Polin, Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie, retrospektywa moich żółtych instalacji 2000–2019. Po latach przygotowań odwołano ją jednym e-mailem. Zaprosiły mnie wtedy do siebie dwie małe galerie prywatne, chcąc mi umożliwić pokazanie przynajmniej dwóch ostatnich instalacji. Głowiąc się nad tym, jak je zmniejszyć i ze sobą połączyć, wpadłam na pomysł instalacji „Kraków 1946”. To mój ósmy i ostatni „dom czasu” dla „cieni”, z którymi pragnęła spotkać się mama.
Z zaproszenia do galerii Artemis wynika, że jest to intymny portret rodzinny.
To portret w czterech ścianach z żółtej podszewki, którą miały być opasane kolumny w Polin. Retrospektywę chciałam rozpocząć od „Trio dla ukrytych” (2000), instalacji o muzyce w naszej rodzinie i w czasie Zagłady, a zakończyć „Jarzębinowym walcem”. Jego pierwsze takty służyły rodzicom za hasło za czasów partyzantki. W pierwszej wersji miało to być ponownie „Trio dla ukrytych”, tym razem na fortepian i głos, czyli żywy obraz z fotograficznych wycinanek naturalnej wielkości i stojącego na Frascati fortepianu dziadków. Walca miał gwizdać jak we Lwowie Karol Kuryluk, gdy przybiegał z wałówką do ukrywającego się w dwóch różnych miejscach młodego małżeństwa: Miriam Gleich (Marii Grabowskiej) i Teddy’ego Gleicha (Józefa Grabowskiego). Akompaniować miały na fortepianie na cztery ręce moje dwie ciocie: Józefa, najstarsza siostra ojca, która wstąpiła do klasztoru, żeby móc się wykształcić na organistkę, i Hilde, młodsza siostra mamy. Miriam miała stać oparta o fortepian, na którym grała kiedyś na cztery ręce ze swoim mężem, pomiędzy nim a Karolem, trzymając w ręce wyszydełkowaną przez jej mamę Paulinę narzutkę na klawiaturę.
Fortepian marki Förster, który należy do twojej rodziny, to prawdziwy „świadek historii”.
Mama nazywała go „leśnikiem”. Grały na nim muzycznie uzdolnione rodziny Kohanych i Gleichów, mieszkające przed wojną w tej samej kamienicy w Białej, a po wojnie grały mama z nami i ciocia Józia, gdy nas odwiedzała. Wpadłam na pomysł, aby w czasie trwania planowanej w Polin wystawy zapraszać małe grupy widzów do siebie do domu, żeby zobaczyli fortepian w zachowanym bez zmian pokoju mamy. Nasze mieszkanie opisałam we „Frascati” – w tym mieszkaniu ukrywała się do śmierci moja biedna mama: jeden z niezliczonych niedobitków Zagłady zapomnianych przez świat. Do tego mieszkania powrócił na koniec życia, po okropnej odysei przez zakłady psychiatryczne w całym kraju, mój brat. Mama nazywała go „Felunim” – był pięknym, uroczym i wszechstronnie utalentowanym wunderkindem, który w szpitalu psychiatrycznym stał się kaleką i niemową. Ale do zgonu wymawiał wyraźnie dwa słowa – Auschwitz i Dachau – hasła klęski moralnej i zbrodni nie do wyrażenia wprost w literaturze i sztuce. Trzeba jednak szukać sposobów, by z milionowej masy, anonimowej i abstrakcyjnej, która nie budzi współczucia, wydobyć ludzi. I przypominać o gehennie, jaką przeszli w atmosferze wrogości lub obojętności, nim z ich włosów zrobiono materace, a z zagazowanych ciał mydło. Choć zbrodniczy system przegrał, odzywa się przecież nadal, a ostatnio coraz donośniej: „Do Auschwitz”, „Do gazu”, „Na mydło”. Niekiedy dotyczy to Żydów, częściej muzułmanów i uchodźców, zwanych jak oni „zarazą” i „robactwem”, którego problem należy rozwiązać, jak w Trzeciej Rzeszy – „ostatecznie”. Jestem nieskończenie wdzięczna pani kanclerz Angeli Merkel za to, że przyjęła do Niemiec blisko milion uciekających przed wojną, prześladowaniem i głodem, i że perswadowała spokojnym głosem, że to ludzki obowiązek i że „damy radę”. Napawa mnie to nadzieją i myślę sobie nawet, że może doczekasz na starość utworów zbliżonych do mojej trylogii i żółtych instalacji autorstwa dzieci i wnuków uchodźców z Aleppo.
Wiele razy mówiłaś i pisałaś o historii i znaczeniu koloru żółtego w kontekście twoich żółtych instalacji, przypomnij proszę.
Kolory, jak bodaj wszystko w ludzkiej kulturze i mentalności, mają swoją symbolikę. „Dobrą”, gdy dany przedmiot czy przymiot porówna się z czymś uważanym za dobre, „złą”, gdy się go odniesie do czegoś, co uchodzi za złe. W chrześcijańskiej teologii i w kazaniach z ambony porównania ze światłem i blaskiem słońca czynią żółty kolor boskim. Ale żółty to także doskonały kolor sygnalny (żółte kamizelki drogowców), używany przez Kościół do piętnowania niewiernych i odmiennych, heretyków i Żydów. By wzbudzić maksymalną odrazę do skazanych, kojarzono ten żółty „zły” z kolorem cuchnącej i żrącej siarki czy też gorzkiej żółci. Ten propagandowy dualizm, niezwykle sugestywny i skuteczny, pokutuje do dziś i sprawia, że w centrum wiary popularnej stoi dobro i zło wcielone w dwóch Żydów: Jezusa, promieniejącego światłem blondyna w niebieskiej szacie czy królewskiej purpurze, i Judasza. Zbawiciel nie wygląda na Semitę, Judasz to Żyd, jakim go widzi antysemita: nochal haczykowaty, broda i kudły ryże, oczki chytre i chciwe, a na dokładkę jakaś żółta szmatka, po której poznaje się Judasza jak każdego Żyda, zobowiązanego do noszenia, gdy wyjdzie za mur getta, żółtego płaszcza, kapelusza czy przynajmniej rękawa. Tak było w średniowieczu? Bynajmniej. Żydzi zaczęli wychodzić z getta dopiero w epoce napoleońskiej. A kiedy ich znów zamknięto do getta w całej podbitej przez Hitlera Europie, znów musieli nosić żółte opaski i gwiazdy (rzadziej białe opaski z niebieską gwiazdą).
Mama miewała żółte halucynacje – chmara żółtych ptaków, żółty śnieg, żółty dym z komina. Czy były one wynikiem jakiegoś konkretnego przeżycia? Możliwe, lecz znając jej skłonność do metafor i alegorii – jakże podobną do mojej, sądzę raczej, że jej halucynacje to były wizje adekwatnie wyrażające niewyobrażalną masę ludzi spalonych i rozwianych przez wiatr. Czasem myślę nawet (choć mogę się oczywiście mylić), że dar alegoryzacji Zagłady, czyniąc mamę w chorobie artystką, pomógł jej przeżyć i cieszyć się do śmierci splendorem kolorów w blasku słońca i malarstwem van Gogha.
Żółte instalacje i książkowa trylogia to hołd dla twoich bliskich?
Nie, nie chodziło mi o oddanie im hołdu, tylko głosu i obrazu. Oddając głos rodzicom, Piotrusiowi i naszym krewnym z wyboru, czynię z nich współnarratorów trylogii. „Feluni” nie powstałby bez głosu przyszywanej cioci Zosi Bielińskiej: podpory naszego domu na Frascati i Sprawiedliwej wśród Narodów Świata. Natomiast moje żółte instalacje to wnętrza z żywymi obrazami.
W „Felunim” dajesz praktyczne wskazówki przetrwania twojego taty z partyzantki, które wciąż brzmią aktualnie. Żeby przeżyć i być w stanie pomóc innym, trzeba mieć co jeść, gdzie się schować, i stworzyć sieć przyjaciół.
Partyzancki elementarz mojego taty, zwanego „Łapką”, jest prosty jak jego kompas moralny oparty na niezgodzie na zło i odruchu, by pomóc pokrzywdzonym i cierpiącym. Tacy ludzie jak mój tata byli, są i będą. Lecz nie ma ich niestety zbyt wielu. Jeśli ich w przyszłości przybędzie, poprawi się, jeśli będzie ich jeszcze mniej, nie będzie może warto żyć na świecie.
Opowieść o twoim bracie jest przerażającą opowieścią o powojennej psychiatrii. Wstrząsnął mną opis zakładu w Branicach, gdzie przebywał twój brat.
Niemiecki szpital psychiatryczny w Branitz w czasie wojny był obozem zagłady, mordowano tam pacjentów i chorych żołnierzy Wehrmachtu. W roku 1972, gdy odwiedziłam w Branicach brata, pracowało tam jeszcze trochę sióstr zakonnych, które wiedziały o zabijaniu pacjentów, a może nawet w nim uczestniczyły. Zrozumiałam tam, że zamykanie chorych za kratami i drzwiami bez klamek zamienia szpital w kolonię karną, gdzie ton nadają najbardziej bezwzględni. Segregacja i izolacja to w ogóle zło, trzeba z tym walczyć na każdym froncie.
„Frascati lubiło oswajać świat własnymi nazwami”, mówi w „Felunim” twoja mama. Ten prywatny język jest bardzo ważny w twoich książkach.
Świat oswajał na Frascati przede wszystkim mój tata – Łapka, starając się osłabić „lament getta” mojej mamy. Mój brat, Feluni, osiągnął szczyt językowej pomysłowości w zabawach ze swoim chomikiem, Goldim. Po zgonie Łapki więcej płakał niż mówił, a po Branicach starał się „znormalnieć”, aż zamilkł. Dlatego pisało mi się „Feluniego” ciężko. Ale teraz wciąż coś mi się przypomina. Kiedy zobaczyłam „Sat. 4 May” na ekranie komputera, wyskoczył mi z pamięci prezent od brata na 18. urodziny: wycięty z tektury kangur z celofanową torbą. W środku był grosik z radą: „Pełnolatku! Kapitał uciułany krwawym potem proletariatu na procent daj na 200 lat, a zostaniesz plutokratą. K. Marx”. Karol Marx skończył 5 maja 201 lat, ja – 73. Good night.
Ewa Kuryluk – malarka, artystka, autorka instalacji i pisarka. Swoje prace pokazywała na całym świecie na ponad 50 wystawach indywidualnych. Opublikowała ponad 25 książek, napisanych po polsku i po angielsku.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.