16 lat po śmierci Ryszarda Kapuścińskiego polski reportaż pożera własny ogon i czuje się z tym znakomicie.
„Wydmę odkrył Trofim.
W pięćdziesiątym dziewiątym ważny z powiatu zapytał go: Pilnować umiecie? Trofim się zastanowił: Czemu nie? Na to ważny powiedział: Niech jedzie. Zawieźli go wozem na miejsce. Stanął na podwórzu, rozejrzał się.
Otoczył go świat zmarnowany”.
Ryszard Kapuściński „Wydma” (z tomu „Busz po polsku”)
Długo nie chwaliłem się nikomu moim sentymentem do tego tekstu. Niezręcznie mi było przyznawać się, że z tych wszystkich „światowych” książek, dla których Kapuściński ryzykował zdrowie i życie, ja upatrzyłem sobie w jego dorobku zbiorek tekstów z Mławy, Woliborza, Szczytna i Olecka. W 2010 roku ukazała się jednak słynna biografia „Kapuściński non-fiction” Artura Domosławskiego i znalazłem w niej wyznanie Małgorzaty Szejnert: „Gdy przeczytałam »Wydmę«, zatrzymałam się na ulicy i poczułam, że coś się w moim życiu zmieniło. Byłam olśniona językiem, rytmem zdań. Czytałam ten tekst wiele razy, aż się nauczyłam na pamięć”. Też tak mam, potrafię fragmenty „Wydmy” recytować z głowy obudzony w środku nocy. A Kapuściński, mimo pomnika, jaki sam sobie zbudował z wszystkich swoich książek, będzie dla mnie przede wszystkim autorem „Buszu po polsku” – nauczycielem rozglądania się wokół i patrzenia z bliska.
Objaśnianie świata
Gdy umierał 15 lat temu, polski reportaż kwitł. „Gazeta Wyborcza” miała średnio 600 tysięcy egzemplarzy nakładu (dziś sprzedaje 10 razy mniej). Z jej reporterskim „Magazynem” mogły konkurować tylko tygodniki takie jak „Polityka” (prawie 200 tysięcy nakładu w szczytowym momencie) i powstały w 2001 roku „Newsweek Polska” (177 tysięcy). W tym samym czasie skrzydła rozwijało też Wydawnictwo Czarne, które na non-fiction zbudowało swoją pozycję. Wszystko to umocniło grupę odbiorców reportażu – ludzi, którzy ten gatunek czytali, potrzebowali go i któremu wierzyli. Gdy w następnej dekadzie rynek prasy zaczął się kurczyć pod presją mediów elektronicznych, ta właśnie grupa umożliwiła w miarę sprawną, choć nie bezbolesną przeprowadzkę reportażu z gazet do książek. W Polsce czytelnictwo jest marne, ale na szczęście jesteśmy dużym krajem. Te smutne procenty podawane co roku przez Bibliotekę Narodową to jednak ciągle jest kilka milionów ludzi. Przy odrobinie wysiłku wydawniczy interes jakoś się spina.
Dziś reporterki i reporterzy sięgają po najważniejsze nagrody literackie i są do nich regularnie nominowani. Reportaż ma swoje instytucje, sprofilowane wyróżnienia, festiwale i specjalizujące się w nim wydawnictwa. To ewenement na skalę Europy! Nadal ma też swoją wierną publiczność. Ale niemal w ogóle się nie rozwija, zjada własny ogon.
Nie, nie chodzi tu o te wszystkie mniejsze i większe grzechy polskich reporterek i reporterów, których ujawnienie co jakiś czas rozgrzewa poświęcone literaturze faktu zakątki Facebooka. A to autor zmyśli, a to nie sprawdzi, pomyli, wstawi cytat i zapomni o przypisie. Ktoś inny pojedzie na miejsce i doniesie, że jest tam trochę inaczej, niż to zostało opisane. Artur Domosławski zrobił taki fact-checking Kapuścińskiemu i wybuchł skandal. Mówiąc delikatnie, nie wszystko się tam zgadzało.
Przy okazji jednej z takich afer nieodżałowana Lidia Ostałowska zwróciła uwagę, że podobne połajanki można sobie urządzać w nieskończoność, jednak nie ma to na dobrą sprawę większego sensu. Oczywiście nie wolno plagiatować, fabrykować faktów, mylić miejsc, dat i nazwisk albo wprowadzać fikcyjnych postaci bez poinformowania o tym czytelników. Takie działania można tylko potępić, a tych, którzy się ich dopuszczają, zesłać na tymczasowe lub wieczne wygnanie. O wiele ważniejsze i pilniejsze jest pytanie, tłumaczyła Ostałowska, czy reportaż ma jeszcze narzędzia do tego, żeby opowiadać o świecie i go objaśniać. Bo metody konstruowania opowieści, których używa i dzięki którym zbudował tę wierną grupę odbiorców, sprawdzały się w czasach, w których Francis Fukuyama ogłaszał koniec historii, dwie wieże World Trade Center stały sobie spokojnie w samym sercu Manhattanu, internet dopiero raczkował. Wolny rynek wydawał się wtedy w Polsce (także niektórym reporterkom i reporterom) rozwiązaniem wszystkich problemów, a o katastrofie klimatycznej i załamaniu bioróżnorodności rozmawiali właściwie tylko naukowcy (i po kryjomu prezesi koncernów paliwowych). Od tamtego czasu zmienił się cały świat, a reportaż – jakoś nie bardzo. Zapytałem kiedyś jednego z najbardziej poważanych w Polsce reporterów (nie, nie Szczygła), czy go to nie niepokoi. Odpowiedział, że nie.
Ryszard Kapuściński: Dostrzec coś, czego nie widzą inni
„Busz po polsku” jest efektem trzyletniej podróży po Polsce, w jaką Kapuściński wyruszył w nagrodę po tym, jak opublikował w „Sztandarze Młodych” swój pierwszy głośny reportaż – „To też jest prawda o Nowej Hucie”. Opisał w nim bez upiększania flagowy okręt socrealistycznej Polski. Najmłodsza dzielnica ówczesnego Krakowa to w jego tekście miasto bezprawia – prostytucji, nożownictwa, wyzysku, niedbalstwa i marnotrawstwa. Redakcja „Sztandaru Młodych” długo zastanawiała się nad publikacją materiału, a gdy w końcu się na to zdecydowała – wybuchł skandal. Stanowisko stracili redaktor naczelna gazety i cenzor. Kapuściński musiał się ukryć, a do Krakowa wyruszyła powołana przez Komitet Centralny PZPR specjalna komisja, która ustaliła, że to, co opisał reporter, to właściwie prawda. W Nowej Hucie rzeczywiście źle się działo. Sytuacja natychmiast odwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni, naczelna i cenzor wrócili do pracy, Kapuściński dostał medal i trochę więcej swobody w pracy reporterskiej. Kilka lat później wydał w Czytelniku „Busz po polsku”.
Zarówno w Nowej Hucie, jak i w trakcie tych wszystkich podróży po Polsce Kapuściński dostrzegł coś, czego inni nie widzieli – albo widzieć nie chcieli. Znalazł też sposób na przejmujące i przekonujące opisanie swoich obserwacji. Właśnie dlatego wybuchł skandal, reportaż sprawił, że niewidzialne stało się widzialne.
„Wyprzedził nas wszystkich w obserwacji potocznej, ukazał wagę drobnych realiów życia i gestów pozornie nieważnych” – pisała o „Buszu…” Małgorzata Szejnert na łamach „Literatury” w 1976 roku. „Składał swój obraz z kożuchów przepasanych drutem, z bezzębnych grymasów pratkowskich panienek, z pleśni na pieniądzach chowanych przez starą Augustę na czarną godzinę. To drastyczne widzenie detali było nowe”.
Reportaż: Zakładnik własnego sukcesu
Dziś młode autorki i młodzi autorzy próbujący swoich sił w reportażu nie bardzo mają czas i przestrzeń na wymyślanie nowych sposobów patrzenia i opowiadania. Eksperymentowanie i badanie możliwości gatunku? Nie pozwalają im na to narzucone przez rynek tempo publikowania książek oraz ich liczba. Nie lubią tego też ci wierni reportażowi czytelnicy i czytelniczki. A tu głosowanie odbywa się za pomocą portfeli.
Tak, reporterski debiut jest dziś bajecznie łatwy. Nie trzeba mieć doświadczenia ani dorobku – wystarczy opublikować w gazecie albo tygodniku jeden w miarę składny tekst na nieoczywisty temat. Ale można też po prostu założyć blog czy jakiś zgrabny fanpage i zebrać gromadkę obserwujących. Telefon z ofertą napisania książki na pewno w końcu zadzwoni. W ten sposób gatunek, dzięki któremu tak wspaniale mamy opisane lata 90. i pierwszą dekadę nowego tysiąclecia, stał się zakładnikiem własnego sukcesu.
Na badanie możliwości reportażu, na namysł, jaki postulowała krótko przed śmiercią Lidia Ostałowska, pozwolić mogą sobie właściwie tylko ci, których egzystencja (z różnych powodów) nie zależy od czytelniczego zamówienia. To Mariusz Szczygieł publikujący w „Nie ma” rozdział wyglądający jak błąd drukarski i Włodzimierz Nowak ze swoim „Niemcem” – jedną z najwspanialszych, najświeższych i najbardziej przemilczanych książek reporterskich ostatniej dekady. To także ludzie, którzy z reportażem nigdy związani nie byli, jednak w pewnym momencie uznali, że pewne jego narzędzia mogą im się do czegoś przydać. Jak Marcin Wicha, dokonujący w swoim „Kierunku zwiedzania” brawurowej dekonstrukcji reportażu biograficznego, czy przyjaciel Kapuścińskiego Jarosław Mikołajewski, który w „Wielkim przypływie” opisuje zmagającą się z uchodźczym kryzysem Lampedusę. Próbuje ją lepiej poczuć, więc zdejmuje buty i chodzi po niej boso. „Narażam się na śmieszność, próbuję chodzić bez butów, siadam na ziemi, przytulam psy. Któregoś popołudnia zasypiam przy jednym z nich”.
Ostatecznie Mikołajewski-reporter w tej książce kapituluje, swoją opowieść przerywa wierszami, a kończy poematem. Zapytałem go kiedyś o to. Odpowiedział: – Tego na Lampedusie nie dało się ogarnąć reportażem, to musiało wybuchnąć wierszem. To też jest forma poznania. Bo z samego poznania zrezygnować nie mogę, muszę tylko otworzyć się na inne jego sposoby.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.