Własną tożsamość wykuwamy, sprzeciwiając się normom, pisze Filipka w wielkim mieście. W cyklicznym felietonie podejmuje temat sprzeciwu wobec stereotypów dotyczących płci czy pochodzenia.
Miałam przyjemność uczestniczyć w programie „Hala odlotów” w TVP Kultura poświęconym transpłciowości. Okazją do przywołania tego tematu był film „Kobieta z…” Małgorzaty Szumowskiej i Michała Englerta. W toku dyskusji w pewnym momencie między mną a jedną z zaproszonych ekspertek doszło do różnicy zdań. W mojej opinii temat emancypacji osób trans nieuchronnie konfrontuje z pytaniem, czy o tym, kim się jest, decyduje jednostka, czy społeczeństwo. Jako kontrargument przywołano tezę, że pewne procesy socjalizacji są dla człowieka dobre i nie należy ich kwestionować.
Własną tożsamość wykuwamy, sprzeciwiając się normom
Proste z pozoru pytanie staje się skomplikowanym zagadnieniem. Z jednej strony to oczywiste, że ludzie sami określają swoją tożsamość. Z drugiej zaś, gdy tylko zaczynamy zbytnio wykraczać poza ustalone normy, pojawiają się przeszkody.
Po wyjściu ze studia nagraniowego zaczęłam się zastanawiać, kim byłabym dzisiaj, gdybym w przeszłości nie sprzeciwiła się wielu przekonaniom, które w imię uspołeczniania próbowano mi narzucić. Z otchłani mojej pamięci potrafię wygrzebać wspólnotowe inicjacje w harcerstwie czy grupie ministrantów. Ministranci ze względu na całkowite wykluczenie kobiet stanowili jeden z najmniej progresywnych wzorców, jaki kiedykolwiek widziałam. Za to harcerze, pomimo umiłowania przyrody i chęci niesienia pomocy słabszym, wykazywali nadmierne przywiązanie do narodu oraz ziemi, co było dla mnie trudne do zaakceptowania (chociaż w obliczu narastających napięć geopolitycznych być może zmienię kiedyś zdanie).
Przez wiele lat mierzyłam się ze stereotypami związanymi z płcią, pochodzeniem czy zawodem
Mój nastoletni światopogląd formował się w oparach Górnego Śląska w okresie, kiedy region próbował wyjść z poważnego załamania ekonomicznego. Choć próbowano dawać nadzieję poprzez szereg inicjatyw kulturalnych, ogólne nastawienie było raczej mało entuzjastyczne. Większość ludzi w moim otoczeniu uważała, że depresyjny stan utrzyma się w nieskończoność, a branie spraw w swoje ręce skazane jest na porażkę. Moja rzekomo mało przyszłościowa humanistyczna edukacja miała być gwoździem do trumny. Przez cały okres nauki musiałam mierzyć się z projektowanym na mnie lękiem, że po studiach szybko będę musiała się przekwalifikować.
W latach późniejszych przechodziłam przez coraz to nowe obszary życia społecznego. Jako migrantka opiekująca się w wakacje dziećmi w różnych krajach Europy Zachodniej w czasach, kiedy PKB Polski był dwukrotnie niższy niż teraz, konfrontowałam się z przekonaniem, że pochodzę z ubogiego kraju, w którym mam niewiele możliwości. Z oburzeniem obserwowałam wtedy, jak osobom ze Wschodu przypisuje się rolę ofiary, podobnie jak dzisiaj często robi się to z osobami trans. Z kolei po przeprowadzce do Warszawy, kiedy jako queerowa kobieta stawiałam pierwsze kroki poza bezpiecznym klubowym kontekstem, ryzykowałam, że moje pragnienie wolności zostanie sprowadzone do powierzchownej zabawy.
Ciekawość świata wygrywa z odtwarzaniem panujących wokół wyobrażeń
Wszystkie te wątpliwości, wywołane rozdźwiękiem między poszukiwaniem siebie a obowiązującymi normami, wymagały ode mnie opanowania strachu. Po latach, kiedy patrzę na przełamywanie w moim życiu kolejnych barier, widzę, jak ciekawość świata wygrywa z odtwarzaniem panujących wokół wyobrażeń. Jestem sceptyczna wobec procesów socjalizacji w obecnym kształcie. Większość z nich, zamiast uczyć ludzi równości i współpracy, służy jedynie umacnianiu struktur, które nas ograniczają. O życie na własnych zasadach trzeba umieć zawalczyć. Nierzadko wymaga to poświęcenia.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.