Filipka Rutkowska spełniła swoje dawne marzenie o zostaniu modelką performansem podczas Hotel Warszawa Art Fair. Autorka cyklu „Filipka w wielkim mieście” opowiada o przekuwaniu pragnień w sztukę.
Marzenia mogą przyjmować najróżniejszą formę. Czasami szybko uruchamiają zmiany, czasem przez lata majaczą na horyzoncie i trudno się do nich zbliżyć. Ostatnio złapałam się na tym, że ten temat rzadko pojawia się w rozmowach ze znajomymi. Nie wiem, czy to oznacza, że stałyśmy się bardziej pragmatyczne, czy może każda zachowuje je dla siebie, pielęgnując je jako sferę intymności. Odkąd zaczęłam ćwiczyć uważność w życiu codziennym, żeby bardziej docenić to, co tu i teraz, sama czasem nie wiem, o czym marzę. Być może wolę po cichu obserwować, jak w moim życiu rozwidlają się różne ścieżki i na bieżąco stawiać kolejne kroki.
Marzyłam o byciu nowojorską modelką
Nie wiem dokładnie, kiedy w mojej głowie pojawiła się myśl, że bycie modelką z Nowego Jorku to najlepsze z możliwych wcieleń. To pragnienie okazało się w moim wypadku tak abstrakcyjne, że wspominanie o nim wywoływało w osobach z mojego otoczenia mieszankę śmiechu i głębokiej konsternacji. Daleko było od mojego rzeczywistego „ja” do tego „ja” wyobrażonego. Hodowałam je zatem latami w odosobnieniu, wpatrując się w pokazy mody, które odgrywałam później samotnie, w mocno przekształconej wersji. To, co uwodziło mnie w nich najbardziej, nie było związane z modą czy wyglądem. Podobało mi się, że na wybiegu nagle pojawiała się duża ilość fantazyjnie ubranych kobiet, które po prostu idą przed siebie. Tak, jakby istniała jakaś nieskończona siła, wielki modowy big bang, który wypuszcza w przestrzeń nowe wcielenia.
Wątek Nowego Jorku uzupełniałam o regularne seanse „Seksu w wielkim mieście”, który rozbudzał fascynację życiem wielkomiejskiej singielki. Żałuję, że główną bohaterką nie była Samantha, którą postrzegałam jako prawdziwą lwicę. Jej bezkompromisowość w zestawieniu z podrasowanym power dressingiem były znacznie bardziej imponujące niż wiecznie pogubiona Carrie. Jednak to liryczne turbulencje Carrie stanowiły dobry materiał na serię felietonów, w których „I couldn’t help but wonder” wprowadzało w kolejne rozdziały rozterek wywołanych pragnieniem jednoczesnego bycia niezależną i przywiązaną do mężczyzn. Z lekkim zasmuceniem obserwowałam powrót tej postaci we wznowieniu serialu, gdzie dawne zagubienie zamieniło się w pewien rodzaj wyrachowania. Niewątpliwie dobrym sposobem na podsumowanie kariery byłoby w jej przypadku zdystansowanie się do samej siebie, a nie oczekiwanie na każdym kroku poklasku i splendoru.
Wpatrywanie się w serial i okrążanie mieszkania catwalkowym krokiem nie zamieniło mnie oczywiście w modelkę z Nowego Jorku, chociaż po latach miałam przyjemność symbolicznie zagościć na moment w tym ciekawym świecie. Kiedy na przyjęciu po premierze filmu z serii „Miu Miu Womens Tales” poznałam grono najpiękniejszych kobiet Manhattanu, pomyślałam, że dotykam tego, co przez lata skrycie mnie fascynowało. Kiedy marzymy o czymś, jesteśmy narratorkami całej historii, natomiast gdy marzenia się spełniają, gramy w złożonej historii, na którą nie mamy już w całości wpływu.
Marzenie zrealizowane poprzez sztukę
Postanowiłam, że powrócę do dawnego marzenia i zamknę je w formie, która nie nadaje mu konkretnego zakończenia. Na początku września podczas targów sztuki w jednym z pokoi Hotelu Warszawa wymieszałam wszystkie składniki dawnej opowieści według nowej formuły. Carrie, modelki, catwalk i Nowy Jork spotkały się w mojej głowie ponownie jako festiwal chaosu i ciągłego zaskoczenia. Wymyśliłam dawne marzenie od nowa, tak żeby nie mogło mnie opuścić.
Najbardziej ekscytujący moment długo wyczekiwanego wydarzenia wypada często tuż przed, kiedy nie jest ono już sekretem, a jeszcze nie stało się rzeczywistością. I właśnie to warto spróbować uchwycić.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.